Archiwa tagu: JOW

Wrestling à la Benny Hill

Zwykłem opisywać polską politykę jako wrestling – wystylizowane toto na ostateczną, śmiertelną walkę dobra ze złem, lecz w praktyce to się krzywdy sobie nie robi. Teraz pojawiła się w tym nutka Benny Hilla. Spektakularny „zamach na demokrację” skończy się zapewne ciosem we własne podbrzusze.

Podejście do dotychczasowej praktyki Trybunału Konstytucyjnego mam ambiwalentne. Daleko mi do traktowania jego wyroków jako krynicy mądrości i najczystszej szlachetności, stojącej na straży genialnej konstytucji. Można to sprawdzić we wcześniejszych wpisach (linki jak zwykle na dole). Parę decyzji było mocno naciąganych. Jednak w paru przypadkach dostrzegłem w nim coś, czego najwyraźniej zwolennicy twardej linii w PiS nie dostrzegają – troskę o elementarną równowagę na linii rządzący-opozycja (nawet jeśli pewnie wychyloną na korzyść zwolenników status quo). W imię tego trybunał uznawał dwudniowe wybory za sprzeczne z niejednoznacznym konstytucyjnym sformułowaniem, zaś zakaz reklamy politycznej za ograniczenie wolności słowa (w odróżnieniu od ciszy wyborczej, która to wolności słowa w ogóle nie ogranicza…).

Najnowsze pomysły PiS bez wątpienia zlikwidują taką rolę TK. Rozumiem, że w tej kadencji to zadziałałoby na ich korzyść – a w następnej? Po raz kolejny rządzącym wydaje się, że będą u władzy wiecznie. Patrząc z boku jest deprymujące, jak bardzo obie strony starają się przebić błędy przeciwników. Opozycja postanowiła przebić PiS z czasów opozycji pod względem histerii. Już wszyscy zapomnieli, jak taka histeria przez lata skutecznie podtrzymywała przewagę rządzących? W odpowiedzi Jarosław Kaczyński postanowił przebić rządy PO na polu arogancji. Nie bierze pod uwagę, że to gorzej wróży jego partii. Histerię łatwiej porzucić, jak pokazał sam PiS wystawiając Dudę i Szydło. Arogancji pozbyć się znacznie trudniej, bo ona się sama utwierdza, odcinając się od wszelkich uwag krytycznych odbieraniem ich jako przejawów wrogości lub ignorancji. Histeria to się zaś raczej sama wypala. Rozumiem, że PiS liczy, że dzięki transferom socjalnym zdoła odrobić dzisiejszą katastrofę w oczach umiarkowanych wyborców. A co jeśli się nie uda?

Przycinając TK pod swoje dzisiejsze potrzeby PiS musi się liczyć, że w przypadku porażki nikt go nie uchroni przed wieloma pomysłami, jakie na jego osłabienie mogą mieć przeciwnicy. Tymi pomysłami, które były już zgłaszane, i tymi, których nikt nie odważył się podnieść, bo prawdopodobieństwo przejścia ich przez TK było znikome, zaś koszty w postaci awantury – murowane. Po ewentualnych przegranych przez PiS wyborach pewnie już nikomu z jego przeciwników powieka nie drgnie. Listę można zacząć od wspomnianego już wyroku TK z 2011 w sprawie kodeksu wyborczego. Jeśli PiS tak się boi zakazu reklamy politycznej i dwudniowych wyborów, to na pewno będzie je miał. Media publiczne go nie obronią, bo w dzień po wyborach przeprowadzi się pewnie ich „unowocześnienie”, z nawiązką odwracające skutki „unarodowienia”. Polska Liberalna może też łatwo uszczknąć Polsce Solidarnej kilka mandatów w obecnym systemie wyborczym, rezygnując z ustalania ich liczby w okręgu na podstawie liczby mieszkańców, lecz przydzielając je po wyborach na podstawie liczby głosów oddanych w okręgu. Wtedy głos mieszkańców metropolii nie byłby osłabiany wyższą frekwencją. W 2007 roku oznaczałoby to siedmiu dodatkowych posłów PO. Można wreszcie pójść zupełnie inną ścieżką i kupić elektorat Kukiza wprowadzeniem FPTP (TK tego nie utrąci, jeśli go odpowiednio wcześniej zablokować setką bzdurnych wniosków).

To dochodzimy do milszych memu sercu tematów. Małe zobrazowanie sumy efektów FPTP i problemu „politycznej brzytwy Ockhama”, czyli zasady, że nie należy sobie mnożyć wrogów nad potrzebę. Mając pod ręką podział Polski na 300 okręgów jednomandatowych i głosy zdobyte w nich przez obecne partie parlamentarne, przeliczyłem sobie wyniki ostatnich wyborów w pięciu scenariuszach. W pierwszym wszyscy głosują tak, jak zagłosowali, czyli głównym przeciwnikiem PiS jest PO – nikt inny w okręgach mandatów wtedy nie zdobywa. W drugim perspektywa pojedynków w okręgach doprowadza do utworzenia Nowoczesnej Platformy Obywatelskiej i kandydaci anty-PiS mogą liczyć na sumę głosów oddanych na te dwie listy. W trzecim scenariuszu tak ukształtowane dwa bloki dzielą pomiędzy siebie elektorat Kukiza, przy czym PiS zgarnia jego jedną trzecią, zaś NPO dwie trzecie. Tym samym równowaga przesuwa się przeciw PiS o jedną trzecią siły Kukiza. W czwartym zamiast kukizowców NPO przygarnia ludowców. Wreszcie w piątym PiS ma przeciw sobie wszystkich z poprzednich scenariuszy. Na wykresie układ sił wygląda tak:

2015 300 okregow

Gdyby w poprzedniej kadencji PiS poparł deklaracje PO dotyczące chęci zmniejszenia sejmu i wprowadzenia FPTP, mógłby w ostatnich wyborach zdobyć większość konstytucyjną i trybunałem się nie przejmować w ogóle. Lecz już połączenie sił Polski Liberalnej daje mu tylko zwykłą większość. Do jej utraty wystarczy przesunięcie sympatii 3% wyborców, nie mówiąc już o włączeniu do bloku ludowców (wyników lewicy nie miałem pod ręką, lecz efekt byłby pewnie podobny). Na koniec zjednoczenie przeciw sobie wszystkich daje wynik, przy którym już tylko 3 mandatów brakuje do odrzucenie weta prezydenta. PiS może tu naprawdę wiele stracić.

Rządzący w sprawie trybunału stracili okazję do uzyskania znaczącej przewagi, jaką mieliby, gdyby nie starali się przegięcia PO przegiąć na drugą stronę, tylko ograniczyli się do jego wyprostowania. Można byłoby wtedy dość łatwo zatkać usta swoim krytykom i wykorzystać moment ich konfuzji do zyskania impetu. Teraz cały impet poszedł w gwizdek. Zgadzam się tu z dr Jackiem Sokołowskim, że ta awantura znacznie bardziej zaszkodzi PiS, niż pomoże. Owszem, być może da mu do ręki pewne instrumenty, lecz jednocześnie pozbawi wielu innych, na mój gust ważniejszych. Nie ma do tego wcale pewności, że w walce na prawne triki będzie się zwycięzcą. Pewne jest tylko, że tak przepchnięte rozwiązania nie będą trwałymi. Najlepszym tego przykładem jest sprawa blokowania list z 2006 roku, o które PiS stoczył z opozycją zaciekłą wrestlingową walkę, zakończoną jak typowy skecz Benny Hilla. Kosztem emocjonalnego konfliktu przepchnął rozwiązanie na którym skorzystali przeciwnicy a które i tak wylądowało w koszu po roku z okładem.  Na szczęście dla PiS, bo PO i PSL mogły na blokowaniu zyskać jeszcze więcej w wyborach samorządowych 2010 i 2014.

Odwrócenie proponowanych zmian przez następną większość sejmową byłby tym razem dla PiS i tak nie najgorszym scenariuszem. W najgorszym ukręci sam na siebie bicz, który pójdzie w ruch gdy przegra wybory. To zaś przecież prędzej czy później nastąpi, choćby się nie wiem jak wierzyło, że nie powinno.

PS. O wyrokach TK w sprawie kodeksu wyborczegoo kluczowych rozstrzygnięciach konstytucyjnych, o różnej wadze głosu w okręgach, o możliwych efektach ordynacji brytyjskiej, dr Jacek Sokołowski o strategii PiS względem prawników.

Ordynacja – referendum a konstytucja

Reakcja części konstytucjonalistów na ordynacyjne referendum wprawia mnie w konsternację. Wygląda na to, że przyjęli oni narrację Ruchu na rzecz JOW, wedle której jednomandatowe okręgi oznaczają brytyjski system FPTP i nic innego. To by wyjaśniało ich wątpliwości, sugerujące jakiś związek referendum i konstytucji. Żeby rozwiać takie wątpliwości, chciałbym przedstawić tu mechanizm ordynacji, która spełnia podstawowe założenia Kukiza (460 okręgów, jeden poseł w każdym z nich, jeden głos, jedna tura), lecz jest całkowicie proporcjonalna. To znaczy proporcjonalna na wejściu (w takim rozumieniu, że kolejność w rankingu poparcia nie ma wpływu na to, która partia dostanie mandat, większego niż teraz) oraz na wyjściu – ma tak małe odchylenia od proporcjonalności, jakie są możliwe przy 460 mandatach. Od razu zastrzegę – NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM TAKIEGO ROZWIĄZANIA. Dlaczego – wyjaśnię na przykładach. Najpierw jednak opiszę sam mechanizm. W sumie prosty.

Dzielimy kraj na okręgi w liczbie mandatów. W każdym startuje sobie kto chce. Jeśli jednak jakieś ugrupowanie wystawi kandydatów w więcej niż jednym okręgu, to głosy na nich oddane się sumują. Kiedy już mamy listę wszystkich komitetów, które wystawiły choć jednego kandydata oraz sumę głosów na każdy komitet oddanych, uruchamiamy standardową procedurą z dzieleniem mandatów proporcjonalnie, czyli dzieleniem tych głosów przez kolejne liczby (już obojętne, czy całkowite jak w  dH, czy nieparzyste jak w SL). Jeśli jakiś komitet otrzymać ma mandat, to NATYCHMIAST przydzielamy go do konkretnego okręgu. Jeśli to komitet jednego kandydata, to może go dostać tylko on. Jeśli jednak komitet ma kilku kandydatów, to najpierw trzeba sprawdzić, który z nich ma największe poparcie (procent w swoim okręgu). To on dostaje mandat. Z jednym jednakże zastrzeżeniem. Jeśli w danym okręgu jakiś kandydat innego komitetu dostał już mandat, to taki okręg jest pomijany. Mandat przypada następnemu kandydatowi danego komitetu, według kolejności poparcia – z zastrzeżeniem, że jego okręg nie jest już zajęty. Jeśli komitet ma tylko pojedynczego kandydata a jego okręg jest już zajęty, to komitet taki wypada oczywiście z gry. Kiedy zakończymy już taką procedurę, mamy 460 mandatów podzielonych proporcjonalnie pomiędzy wszystkie komitety a w każdym okręgu jednego posła, który będzie go reprezentował. Posła, który zdobył głosy tylko w tym jednym okręgu. Ładnie brzmi? Owszem, ale wygląda już gorzej.

Jak działałby taki system prześledziłem na wyborach sejmikowych. Nie wchodząc już w problem książeczkowego bonusu dla PSL, można je traktować jako przykład zróżnicowania poparcia dla różnych ugrupowań. Podział na okręgi wzięty jest z projektu, o którym napiszę przy innej okazji. Jakoś odpowiada wielkością możliwym okręgom sejmowym. Wziąłem pod lupę trzy z czterech największych województw.  Różnią się one liczbą znaczących komitetów oraz niuansami geografii wyborczej – to Małopolska, Mazowsze i Śląsk.  Żeby sobie uprościć problem, przyjąłem też 5% próg wyborczy, co eliminuje drobnicę, lecz wcale nie kluczowe problemy. Na początek Małopolska. W tabeli pokazano poparcie dla trzech komitetów w poszczególnych okręgach (w Krakowie generalne dla miasta). Szczegółowe obliczenia pozwolę sobie pominąć – kto chce, może sprawdzić samodzielnie. Zaciemniono te okręgi, w których komitet otrzymał mandat. W zdecydowanej większości przypadków przypadły one kandydatom z największym poparciem w okręgu. Jednak nie we wszystkich. W czterech okręgach proporcjonalny podział odbiera mandat zwycięzcy (wyróżnionemu zielonym tłem). Jeśli zaś na problem popatrzeć z perspektywy rywalizacji wewnątrz partii, to konieczność pomijania okręgów, gdzie inny kandydat dostał już mandat, również prowadzi do zaburzenia zdroworozsądkowych wyobrażeń. Czerwonymi liczbami zaznaczono przypadki, gdy kandydat musiał się obejść ze smakiem, bo gdy przyszła jego kolejka, to mandat w jego okręgu był już w rękach kogoś innego.

slowen_malopolskaW sumie to jednak tylko 5 odstępstw od zwykłego FPTP. Gdyby o mandacie decydowała tylko kolejność w okręgu, PiS miałby 3 mandaty więcej, PSL mniej o 2 a PO mniej o 1. Dodatkowo jeden mandat dla PO byłby w innymi miejscu. PiS miałby samodzielną większość, która z proporcji wcale nie wynika. Przy okazji – gdyby każdy z kandydatów startował indywidualnie, taki system jest całkowicie tożsamy z FPTP. Zwolennicy tego ostatniego powinni więc mu przyklasnąć, jeśli wierzą, że partie w JOW-ach znikną a ludzie będą się kierowali wyłącznie zdaniem o konkretnym kandydacie. Swoją drogą, nie wiem jak sobie z tym problemem poradzą ci prawnicy i politolodzy, którzy dostrzegają jakieś fundamentalne różnice pomiędzy systemem „większościowym” a „proporcjonalnym”.

Jako-tako wygląda to jednak tylko w najbardziej uporządkowanym politycznie województwie (jakim jest Małopolska). Na Mazowszu rzecz jest nie tylko bardziej skomplikowana ze względu na pojawienie się SLD, lecz ze względu na znacznie większe zróżnicowanie tego województwa. Najpierw jednak wyniki – zasady te same:

slowen_mazowszeW skali województwa wybory wygrał PiS. Według proporcji należy mu się 10 z 30 mandatów. Gdyby jednak decydowała sama kolejność, straciłby połowę z tego. W przytłaczającej części okręgów jest bowiem drugi na mecie. W Warszawie przegrywa z PO, w większości powiatów ziemskich z PSL. W FPTP zwycięzcą byłby PSL. Miałby prawie połowę mandatów – 14 – choć i PiS, i PO zdobyły więcej głosów. SLD oczywiście nie ma żadnych szans na mandat w bezpośredniej walce. Jednak w rozważanym systemie jego obecność oznaczać może odebranie mandatu zwycięzcy mającemu całkiem spore poparcie (Śródmieście) lub też zaskakujące rozstrzygnięcie w Legionowie – gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta.

Wreszcie drugie z pary największych województw, gdzie dochodzi jeszcze problem RAŚ.

slowen_slaskTu system FPTP też prowadziłby do jednoznacznego rozstrzygnięcia. PO zdobywając ledwie 27% ogółu głosów, zdobywa samodzielną większość. Ma o połowę więcej mandatów niż PiS, którego wyprzedza o marne 2%, SLD mogłoby tu liczyć na jeden mandat bezdyskusyjny a PSL na dwa. Przy lekko zmienionym układzie sił mogłyby dalej być języczkiem u wagi a obietnica samodzielnych rządów zwycięzcy nie byłaby spełniona.

Natomiast czysto proporcjonalne JOW-y znów prowadziłyby do sporego zamieszania. Już w co czwartym okręgu wynik jakoś by się gryzł ze zdrowym rozsądkiem. Można powiedzieć – przecież nasza obecna ordynacja prowadzi nie do takich cudactw. To jednak  słaby argument. W każdym razie, jeśli spojrzeć z drugiej strony, przy stuprocentowej proporcjonalności, wynik w zdecydowanej większości przypadków dalej jest taki jak w FPTP.

Wszystko to piszę, bo w trakcie zeszłotygodniowego Forum Debaty Publicznej u ustępującego prezydenta, rozmawiałem o problemie z kilkoma osobami i obiecałem im opis systemu z JOW, który byłby absolutnie jednoznacznie proporcjonalny. Tu obietnicę tę spełniam. Raz jeszcze – nie dlatego, żebym taki system popierał. Jest on natomiast zobrazowaniem innej zasady, o której w trakcie Forum mówiłem. Proste rozwiązania, takie jak FPTP, nasza obecna ordynacja, czy wreszcie system dziś opisany, generują zazwyczaj bardzo złożone problemy. Ich rozwiązanie wymaga zwykle złożonych regulacji. Te zaś opierają swoją skuteczność na delikatnej równowadze. Dlatego wymagają szczególnej uwagi. Dzisiejsza notka to wstęp do prezentacji takiego właśnie rozwiązania. Czekam na jego opublikowanie w innej formie, wtedy tu też je opiszę szczegółowo. Natomiast na dziś zaprezentowany system będę się też powoływał zawsze, gdy usłyszę wątpliwości co do konstytucyjności referendum. Jak już pisałem, mam z referendum kłopot. Lecz akurat nie ten.

PS. O obietnicy w prawie STV oraz AV pamiętam, lecz jeszcze chwilę musi to poczekać.

Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?

Senat przegłosował referendum, w którym zostanie zadane pytanie o deprymującej niejednoznaczności. Jednomandatowe okręgi wyborcze to pojęcie na poziomie ogólności takim jak „czworonóg”. Kto już dziś wie, co odpowiedzieć na pytanie „Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?”, może przygotować się na różne ewentualności. Krótki ich przegląd:

ANGIELSKI DOG

Wiernie służy swojej pani – partii, a jeśli ta każe mu pilnować wyborców-owieczek, to będzie to robił ile sił (włączając w to przeprowadzkę do innego okręgu wyborczego, choćby i na drugim końcu kraju). Jeśli utraci zaufanie pani, może od razu szukać sobie nowego zajęcia. FPTP – jedna tura, jeden głos, bez potrzeby zdobywania większości, byleby być pierwszym na mecie. Rozwiązanie mechanicznie banalne, czego już nie można powiedzieć o efektach strategicznych i społecznych. Pisałem o tym już nie raz i jeszcze nie raz napiszę. Referendum będzie dobrą okazją.

AMERYKAŃSKI MUSTANG

Jeśli wyrwie się już na prerię swojego okręgu wyborczego, to partia-matka może mu co najwyżej pomachać z daleka. System amerykański różni od brytyjskiego szczegół umykający zwykle uwadze politologów – kontrolowane przez państwo prawybory. To one sprawiają, że powstają dwa stronnictwa (bo przecież nie partie w europejskim znaczeniu – to nie są organizacje mające prawo wykluczyć ze swojego grona!). Nie ma sensu zakładać nowych stronnictw, skoro zawsze można powalczyć o mandat w ramach jednego z nich. Najpierw trzeba „tylko” stoczyć walkę w prawyborach z innymi chętnymi. Też cudownie brzmi, dopóki sobie nie uświadomić wszystkich konsekwencji i uwarunkowań. CDN.

FRANCUSKA ŻABA

Smak ponoć subtelny, lecz w bliższym kontakcie dość oślizgła. Gustuje w skisłych bagienkach. Tak jak nasze wybory prezydenckie, tylko w każdym z okręgów z osobna. Dwie tury wyborów uruchamiają skomplikowane gry nie tylko pomiędzy kandydatami, lecz także pomiędzy okręgami. Kluczem do sukcesu są strategiczne porozumienia partii ponad głowami wyborców. Kto nie wierzy, że to prowadzi do niezłego galimatiasu, może sobie sprawdzić ile partii ma swoich posłów we francuskim Zgromadzeniu Narodowym. Choć po części nie wiadomo, czy to czasem nie indywidualni posłowie mają tam swoje partie. Gdyby ktoś chciał to na poważnie rozważać, będę wytaczać najcięższe działa. Na szczęście chyba to nie grozi.

AUSTRALIJSKI DZIOBAK

Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra. Oficjalnie „głosowanie alternatywne”, po ludzku „dogrywka instant”. Dwie tury w jednej. Próba połączenia brytyjskiej prostoty z kwadraturą okręgu, czyli przyznaniem rozstrzygającego głosu zwolennikom mniejszych ugrupowań. Konkretnie – trzeba tylko zrangować kandydatów a algorytm już wyznaczy zwycięzcę. Też ładnie brzmi, lecz w paru sytuacjach przeczy zdrowemu rozsądkowi, jak dziób u ssaka. Dla wnikliwych mogę kiedyś opisać, dlaczego w brytyjskim referendum, dającym do wyboru FPTP i właśnie AV, wybrałbym do pierwsze.

SŁOWEŃSKA JASZCZURKA

Małe to, trudno zauważyć, lecz zwinne i sprytne. Jeśli uzasadnieniem referendum jest to, że JOW i konstytucyjny wymóg proporcjonalności się gryzą, to śpieszę donieść, że to nieprawda. Nasi alpejscy kuzyni wymyśli rozwiązanie, do którego nie byliby w stanie się przyczepić nawet najwierniejsi miłośnicy IIIRP wśród konstytucjonalistów. W naszych realiach – dzielimy każde województwo na okręgi, w każdym partia wystawia jednego kandydata. Lecz wcale nie patrzymy, kto w okręgu wygrał w potocznym rozumieniu. Sumujemy tylko głosy na nich oddane w skali województwa. Potem dzielimy według tego mandaty proporcjonalnie pomiędzy partie i w obrębie każdej z nich przyznajmy mandaty najsilniejszym jej kandydatom. W sumie nie tak daleko od obecnego systemu, choć bez żadnych list partyjnych. Ma też jednak swoje wady.

NIEMIECKI WÓŁ

Mało porywający i pozbawiony wielu złudzeń. Niemniej pozwala wykorzystać siłę byka bez narażania się na niebezpieczeństwa zwykle przezeń generowane. System mylnie zwany mieszanym, co jest fatalnym tłumaczeniem angielskiego „Mixed-Member Proportional”. Oficjalnie – spersonalizowana ordynacja proporcjonalna. Duch tego rozwiązania krąży po Polsce od poprzedniego tysiąclecia. Pierwszy tekst w tej sprawie napisałem w 1999. Pierwszy projekt opłacony z pieniędzy sejmowych rok później. Wcale nie ostatni. Od tamtego czasu sporo się dowiedziałem o problemach, jakie zrodził ten system przy literalnym zastosowaniu go w Nowej Zelandii, Włoszech czy Szkocji.

Jak już nie raz pisałem, chodzą mi po głowie rozwiązania będące połączeniem rozwiązań niemieckich i słoweńskich. W szczegółach opowiem o tym, gdy już opadną wyborcze emocje. Wracając jednak na chwilę do niedzielnej debaty, Zachwyciło mnie, że projekt zgłoszony niegdyś przez PiS został poparty przez obecnego prezydenta, zaś pretendent był tak miły, że mu takiego posunięcia nie wypominał. Bronisław Komorowski naraził się zapewne zagorzałym „zwolennikom JOW”, którzy pod tym hasłem rozumieją brytyjskie FPTP i nic innego. Oni jakiekolwiek kombinowane rozwiązanie uznają za herezję gorszą niż innowierstwo w postaci akceptacji obecnego systemu. Andrzej Duda akurat na tym polu nie okazał się zwolennikiem jednoznacznej zmiany, ograniczając się do „pogadamy-zobaczymy”, Nikt nie zwrócił uwagi, że wyłamał się z oficjalnych deklaracji swojej partii i podważył opinię prezesa.

Gdyby ktoś chciał sobie to sobie sprawdzić,  to kilka linków z zupełnie pobieżnego przeszukania sieci. Tutaj można przeczytać o:

 

Kręcenie okręgów

Dla uczciwości wyborów ważne jest nie tylko to, kto liczy głosy, lecz także to, kto wyznacza granice okręgów. Im są one mniejsze, tym to ważniejsze. Znaczenie tej sprawy będzie można przetestować już za rok z okładem – w wyborach samorządowych.

Na fali dyskusji nad inicjatywą Kukiza pojawiać się zaczęły symulacje podziału mandatów po wprowadzeniu JOW (np. w Polityce). Jest z nimi pewien kłopot – właśnie podział na okręgi. Jakiś trzeba przyjąć, choć zbyt szczegółowego to się chyba nikomu nie chce opracowywać. Roboty bardzo dużo a prawdopodobieństwo użyteczności znikome. Tymczasem jak rzecz jest niebanalna, najlepiej zobaczyć na przykładzie.

Na mapce z wikipedii pokazano wyniki II tury wyborów prezydenckich 2010 – najbardziej wyrównane wybory w tym tysiącleciu. Kółeczkiem zaznaczono specyficzne miejsce – Konin z obwarzankiem powiatu ziemskiego oraz powiat słupecki. Gdyby podzielić kraj na 460 okręgów, na te trzy powiaty przypadałyby nieomal idealnie trzy mandaty.

konin

Przy podziale tych trzech powiatów stajemy przed dwoma dylematami, które dają w sumie cztery rozwiązania. Pierwsze pytanie dotyczy powiatu słupeckiego, który można owszem zrobić okręgiem samodzielnym, lecz trochę maławym. W miarę standardowy okręg można uzyskać przyłączając do niego 4 gminy powiatu konińskiego (Golina, Grodziec, Rychwałd, Rzgów). Drugie pytanie dotyczy Konina i obwarzanka. Można uznać granice powiatowe, robiąc okręg miejski i podmiejski. Można też potraktować je jako jeden organizm społeczny i podzielić niejako w poprzek – np. na północną i południową połówkę miasta, każde z przyległą częścią „obwarzanka”. Odpowiedzi na te dwa pytania są niezależne, co daje rzeczone cztery warianty. Za każdym z nich można znaleźć zdroworozsądkowe argumenty. Pytanie tylko, czy ktoś uwierzy w ich szczerość. Bo każdy wariant prowadzi do innego podziału mandatów, jeśli za punkt wyjścia przyjąć głosowanie w 2011 roku (rytualnie – wiem, wiem, to będą inne wybory, lecz gdyby jednak były takie same…). Szczegóły na obrazku – poparcie partii dla trzech powiatów łącznie:

konin2

Interesy partii są tu niebanalnie skonfigurowane – bardzo trudno jest dociec, jakie decyzje by w takiej sprawie zapadły, gdyby rzeczywiście konkretny podział miał być głosowany w Sejmie. Ktoś zaś taki podział musiałby przecież zatwierdzić – nawet gdyby przymusić posłów do zaakceptowania całego systemu przy pomocy referendum. Na mapie Polski widać obszary, gdzie żadna sztuczki z granicami okręgów nic nie zmienią. Jednak „szara strefa” jest wystarczająco rozległa, by otwierać pole do manipulacji o znaczeniu decydującym dla wyniku wyborów.

Że problem nie jest teoretyczny, przekonuje przykład rewolucji w Teksasie, która nastąpiła pomiędzy 2000 a 2004 rokiem. W USA stan na okręgi w wyborach federalnych dzieli parlament stanowy. W tym zaś akurat po wyborach 2000 zaszła zmiana większości. Republikańska większość dokonała nowego podziału, który tak coś jakby wyostrzył dokonującą się zmianę polityczną. Demokraci stracili raptem jedną szóstą, lecz kosztowało to ich jedną trzecią mandatów.  Po lewej poparcie w procentach (wewnętrzny pierścień) i podział mandatów (zewnętrzny) w 2000, po prawej – już w nowych okręgach.

teksas

Problem jest trochę jednak ważniejszy niż tylko rozważanie „co by było gdyby”. Rewolucja jednomandatowa jest przecież przed nami – w dwóch trzecich Polski, składających się na powiaty ziemskie. Tymczasem od momentu uchwalenia Kodeksu Wyborczego nad rewolucją wisi nierozwiązany problem procedury podziału na takie okręgi. Prace nad kodeksem prowadzone były w pośpiechu. Pomimo bardzo krytycznej opinii w tej sprawie, którą zgłaszałem w trakcie prac w komisji, pozostawiono stary przepis o podziale gmin na okręgi – zmianie uległa tylko liczba mandatów. Forma tego przepisu jest dalece nieadekwatna do nowej sytuacji, lecz zastosować się procedurę da. O co się więc strzępić? O wielkość widełek. Stara procedura pozwala wyznaczać okręgi w granicach od 0,5 do 1,5 modelowej wielkości (liczba mieszkańców dzielona przez liczbę radnych – tzw. norma przedstawicielstwa). To zaś oznacza, że można wyznaczyć okręgi tak, że jeden jest prawie trzykrotnie większy od drugiego.

Co to zmienia? Jeśli w jakiejś części gminy przeważa opozycja względem aktualnej większości, można tam wyznaczyć możliwie jak największe okręgi – wtedy będzie stamtąd mniej radnych. Tam, gdzie przeważają sympatie dla rządzących, można wielkość okręgów zminimalizować, licząc na zdobycie tą metodą większej liczby radnych.

Rzecz jest szczególnie niepokojąca w gminach miejsko-wiejskich, gdzie różnice społeczne i tożsamościowe są już bardzo jednoznaczne. Dla przykładu – gmina Pszczyna liczy ponad 50 tysięcy mieszkańców. Z dokładnością do 500 osób są oni podzieleni równo pomiędzy miasto i otaczające je sołectwa. Wybierać się będzie w Pszczynie 23 radnych. Dotąd dwie części dzieliły się radnymi 12 do 11. Specjalnych kombinacji granicami robić się nie dało. Teraz mandaty można byłoby podzielić w relacji 15:8 – w dowolną stronę. W niewielkich radach może to mieć kluczowe znaczenie dla tego, kto mieć będzie większość.

Krótko – widełki powinny być zmniejszone do 20 procent. Największy okręg może być wtedy o połowę większy od najmniejszego – całkiem sporo, lecz o ileż mniej, niż teraz. Zgłaszałem ten problem na początku tej kadencji, gdy rozważano konieczne zmiany w Kodeksie Wyborczym. Na razie nic nie wskazuje, by ktoś się tym przejął – nikt najwyraźniej nie ma do tego głowy. Kto wie, może w gminach nikt nie zauważy potencjalnego pola manipulacji? Może przeważy uczciwość? Specjalnie na to nie liczę. Podobnie jak nie liczę, by ktoś się tym przejął po tym wpisie. Jeśli jednak temat JOW wraca raz za razem w publicznej dyskusji, to warto przypomnieć, jak bardzo diabeł tkwi tu w szczegółach. Coraz częściej pojawiają się głosy o niebezpiecznym przestabilizowaniu władz samorządowych. Tymczasem jednomandatowa rewolucja, dzięki takiemu zaniedbaniu, może stać się jeszcze jednym narzędziem umacniającym lokalne partie władzy. W każdym razie zamierzam za dwa lata poświęcić jak najwięcej uwagi sprawdzeniu, jaka była skala sztuczności przy wyznaczaniu okręgów w gminach. Namawiam do tego także czytelników tego bloga.

PS. Te wątpliwości nie oznaczają w żadnym wypadku obrony ordynacji z okręgami wielomandatowymi – to jeszcze gorsza zakała demokracji. Natomiast spersonalizowana ordynacja proporcjonalna (czy w wariancie nowozelandzkim czy słoweńskim) jest w zasadzie odporna na manipulację granicami okręgów, bo ostatecznym okręgiem jest w niej cała jednostka.