Dla uczciwości wyborów ważne jest nie tylko to, kto liczy głosy, lecz także to, kto wyznacza granice okręgów. Im są one mniejsze, tym to ważniejsze. Znaczenie tej sprawy będzie można przetestować już za rok z okładem – w wyborach samorządowych.
Na fali dyskusji nad inicjatywą Kukiza pojawiać się zaczęły symulacje podziału mandatów po wprowadzeniu JOW (np. w Polityce). Jest z nimi pewien kłopot – właśnie podział na okręgi. Jakiś trzeba przyjąć, choć zbyt szczegółowego to się chyba nikomu nie chce opracowywać. Roboty bardzo dużo a prawdopodobieństwo użyteczności znikome. Tymczasem jak rzecz jest niebanalna, najlepiej zobaczyć na przykładzie.
Na mapce z wikipedii pokazano wyniki II tury wyborów prezydenckich 2010 – najbardziej wyrównane wybory w tym tysiącleciu. Kółeczkiem zaznaczono specyficzne miejsce – Konin z obwarzankiem powiatu ziemskiego oraz powiat słupecki. Gdyby podzielić kraj na 460 okręgów, na te trzy powiaty przypadałyby nieomal idealnie trzy mandaty.
Przy podziale tych trzech powiatów stajemy przed dwoma dylematami, które dają w sumie cztery rozwiązania. Pierwsze pytanie dotyczy powiatu słupeckiego, który można owszem zrobić okręgiem samodzielnym, lecz trochę maławym. W miarę standardowy okręg można uzyskać przyłączając do niego 4 gminy powiatu konińskiego (Golina, Grodziec, Rychwałd, Rzgów). Drugie pytanie dotyczy Konina i obwarzanka. Można uznać granice powiatowe, robiąc okręg miejski i podmiejski. Można też potraktować je jako jeden organizm społeczny i podzielić niejako w poprzek – np. na północną i południową połówkę miasta, każde z przyległą częścią „obwarzanka”. Odpowiedzi na te dwa pytania są niezależne, co daje rzeczone cztery warianty. Za każdym z nich można znaleźć zdroworozsądkowe argumenty. Pytanie tylko, czy ktoś uwierzy w ich szczerość. Bo każdy wariant prowadzi do innego podziału mandatów, jeśli za punkt wyjścia przyjąć głosowanie w 2011 roku (rytualnie – wiem, wiem, to będą inne wybory, lecz gdyby jednak były takie same…). Szczegóły na obrazku – poparcie partii dla trzech powiatów łącznie:
Interesy partii są tu niebanalnie skonfigurowane – bardzo trudno jest dociec, jakie decyzje by w takiej sprawie zapadły, gdyby rzeczywiście konkretny podział miał być głosowany w Sejmie. Ktoś zaś taki podział musiałby przecież zatwierdzić – nawet gdyby przymusić posłów do zaakceptowania całego systemu przy pomocy referendum. Na mapie Polski widać obszary, gdzie żadna sztuczki z granicami okręgów nic nie zmienią. Jednak „szara strefa” jest wystarczająco rozległa, by otwierać pole do manipulacji o znaczeniu decydującym dla wyniku wyborów.
Że problem nie jest teoretyczny, przekonuje przykład rewolucji w Teksasie, która nastąpiła pomiędzy 2000 a 2004 rokiem. W USA stan na okręgi w wyborach federalnych dzieli parlament stanowy. W tym zaś akurat po wyborach 2000 zaszła zmiana większości. Republikańska większość dokonała nowego podziału, który tak coś jakby wyostrzył dokonującą się zmianę polityczną. Demokraci stracili raptem jedną szóstą, lecz kosztowało to ich jedną trzecią mandatów. Po lewej poparcie w procentach (wewnętrzny pierścień) i podział mandatów (zewnętrzny) w 2000, po prawej – już w nowych okręgach.
Problem jest trochę jednak ważniejszy niż tylko rozważanie „co by było gdyby”. Rewolucja jednomandatowa jest przecież przed nami – w dwóch trzecich Polski, składających się na powiaty ziemskie. Tymczasem od momentu uchwalenia Kodeksu Wyborczego nad rewolucją wisi nierozwiązany problem procedury podziału na takie okręgi. Prace nad kodeksem prowadzone były w pośpiechu. Pomimo bardzo krytycznej opinii w tej sprawie, którą zgłaszałem w trakcie prac w komisji, pozostawiono stary przepis o podziale gmin na okręgi – zmianie uległa tylko liczba mandatów. Forma tego przepisu jest dalece nieadekwatna do nowej sytuacji, lecz zastosować się procedurę da. O co się więc strzępić? O wielkość widełek. Stara procedura pozwala wyznaczać okręgi w granicach od 0,5 do 1,5 modelowej wielkości (liczba mieszkańców dzielona przez liczbę radnych – tzw. norma przedstawicielstwa). To zaś oznacza, że można wyznaczyć okręgi tak, że jeden jest prawie trzykrotnie większy od drugiego.
Co to zmienia? Jeśli w jakiejś części gminy przeważa opozycja względem aktualnej większości, można tam wyznaczyć możliwie jak największe okręgi – wtedy będzie stamtąd mniej radnych. Tam, gdzie przeważają sympatie dla rządzących, można wielkość okręgów zminimalizować, licząc na zdobycie tą metodą większej liczby radnych.
Rzecz jest szczególnie niepokojąca w gminach miejsko-wiejskich, gdzie różnice społeczne i tożsamościowe są już bardzo jednoznaczne. Dla przykładu – gmina Pszczyna liczy ponad 50 tysięcy mieszkańców. Z dokładnością do 500 osób są oni podzieleni równo pomiędzy miasto i otaczające je sołectwa. Wybierać się będzie w Pszczynie 23 radnych. Dotąd dwie części dzieliły się radnymi 12 do 11. Specjalnych kombinacji granicami robić się nie dało. Teraz mandaty można byłoby podzielić w relacji 15:8 – w dowolną stronę. W niewielkich radach może to mieć kluczowe znaczenie dla tego, kto mieć będzie większość.
Krótko – widełki powinny być zmniejszone do 20 procent. Największy okręg może być wtedy o połowę większy od najmniejszego – całkiem sporo, lecz o ileż mniej, niż teraz. Zgłaszałem ten problem na początku tej kadencji, gdy rozważano konieczne zmiany w Kodeksie Wyborczym. Na razie nic nie wskazuje, by ktoś się tym przejął – nikt najwyraźniej nie ma do tego głowy. Kto wie, może w gminach nikt nie zauważy potencjalnego pola manipulacji? Może przeważy uczciwość? Specjalnie na to nie liczę. Podobnie jak nie liczę, by ktoś się tym przejął po tym wpisie. Jeśli jednak temat JOW wraca raz za razem w publicznej dyskusji, to warto przypomnieć, jak bardzo diabeł tkwi tu w szczegółach. Coraz częściej pojawiają się głosy o niebezpiecznym przestabilizowaniu władz samorządowych. Tymczasem jednomandatowa rewolucja, dzięki takiemu zaniedbaniu, może stać się jeszcze jednym narzędziem umacniającym lokalne partie władzy. W każdym razie zamierzam za dwa lata poświęcić jak najwięcej uwagi sprawdzeniu, jaka była skala sztuczności przy wyznaczaniu okręgów w gminach. Namawiam do tego także czytelników tego bloga.
PS. Te wątpliwości nie oznaczają w żadnym wypadku obrony ordynacji z okręgami wielomandatowymi – to jeszcze gorsza zakała demokracji. Natomiast spersonalizowana ordynacja proporcjonalna (czy w wariancie nowozelandzkim czy słoweńskim) jest w zasadzie odporna na manipulację granicami okręgów, bo ostatecznym okręgiem jest w niej cała jednostka.
… na pewno skorzystają z Pana analizy … bo grabie zawsze grabią pod siebie … chyba, że wyborcy zrobią psikusa i stanie się inaczej … no i jaka będzie frekwencja … kto bardziej zmobilizuje swój elektorat …
Mi się wydaję że ciężko będzie o dobrą frekwencję, nie wiem co obie strony będą musiały zrobić aby podnieść ogólno-społecznościowe morale.
Ciekawe. Pozwoliłem sobie wykorzystać ideę wpisu, pogranicza dawnych mocarstw wyjątkowo mnie bowiem kręcą, a w przypadku wprowadzenia JOWów świat by sobie mógł o nich przypomnieć.
Co do efektu JOW-ów w odniesieniu do „partyjnej mapy” sejmowej – zgadzam się z Autorem, że może utrwalić istniejący kształt.
Wydaje mi się jednak, że zapominamy o jeszcze jednym efekcie – zmiany personalnej. Może łatwiej będzie odrzucić ludzi, których mało kto chce, a którzy wciąż wchodzą z listy krajowej? Na taką zmianę liczę.
.
Jest jeszcze jeden aspekt.
Może zmienią się preferencje wyborcze? Jeżeli będę miał do wyboru szemraną postać z partii A (którą to partię darzę sympatią) oraz znanego mi osobiście i uczciwego człowieka z partii B (której to partii nie lubię) – to mimo wszystko zagłosuję na człowieka z B.
JOWy dla mnie oznaczają coś innego, aniżeli przełamanie monopolów partyjnych. Mam nadzieję, że wraz z nimi w Sejmie pojawią się nowi ludzie. Nieważne, z jakiej partii.
.
Poza tym jest jeszcze jeden aspekt: teraz głosuje się w praktyce na partię. Przy JOWach będziemy głosować na konkretnych ludzi, a to może (zaznaczam: może, nie musi) oznaczać, że umiarkowany POwiec zagłosuje na uczciwego PISowca i odwrotnie.