Archiwum autora: jaroslawflis

Schładzanie demokracji

Premier wyznaczył termin wyborów samorządowych na drugą połowę listopada. Wyborcy znów zostaną wystawieni na próbę. Rzecz w tym, że obywatelskie zaangażowanie musi walczyć ze złą pogodą. Ta przeciwność jest efektem zwykłej głupoty ustawodawców. Głupoty, którą po ćwierć wieku udało się powstrzymać, lecz na cofnięcie jej skutków przyjdzie nam poczekać – oby tylko – kolejne 4  lata.

Idiotycznie pomyślane prawo co kadencję zmuszało do przesuwania wyborów o co najmniej dwa tygodnie. Pierwsze wybory – w 1990 roku – odbyły się 27 maja, co jest terminem bardzo rozsądnym. Kolejne już 13 czerwca. Następne miałyby miejsce prawie w wakacje, gdyby nie reforma samorządowa i przeniesienie wyborów na jesień. Pierwsze wybory już nie tylko gminne, lecz także powiatowe i wojewódzkie, odbyły się we względnie dogodnej porze – 11 października. Lecz już w 2002 roku dwutygodniowy obsuw zepchnął je na sam koniec miesiąca, tuż przed Wszystkimi Świętymi. Do tego bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wydłużyły całą procedurę o kolejne dwa tygodnie – druga tura odbyła się 10 listopada. Osiem lat później druga tura wypadła już w grudniu.

Zwróciłem na to uwagę sejmowej komisji przy okazji prac nad kodeksem wyborczym w poprzedniej kadencji – wyszło mi, że w 2014 roku druga tura odbędzie się tuż przed Bożym Narodzeniem, zaś w 2018 trzeba będzie zrobić wybory pomiędzy świętami a Sylwestrem. Posłowie pokiwali głowami ze zrozumieniem i przekazali rzecz do załatwienia PKW. Niestety zabrakło mi czujności, by od razu sprawdzić, czy zmiana reguł pozwoli cofnąć wybory na jakąś przyzwoitą porę. Urzędnicy jak zwykle poszli po linii najmniejszego oporu i powstrzymali jedynie konieczność przesuwania kolejnych wyborów w czasie. Cóż – połowiczny sukces to także połowiczna porażka.

Dlaczego to takie ważne? Bo pogoda ma znacznie dla frekwencji. Nie ona jedna – temperatura politycznych sporów jest pewnie ważniejsza, podobnie jak rozczarowanie poprzednimi zwycięzcami. Jednak właśnie wybory samorządowe pozwalają sprawdzić siłę wyzwania, jakie rzuca obywatelom mróz. Dwie tury takich wyborów odbywają się wszak w podobnej politycznej atmosferze. Postanowiłem sprawdzić, jaki był związek zmiany temperatury pomiędzy dniem pierwszego i drugiego głosowania a zmianą frekwencji w takich głosowaniach. Za punkt odniesienia w przypadku pogody przyjąłem centralnie położoną Łódź. Trzy dotychczasowe przypadki układają się w taki oto wzór:

temperatura

W 2010 roku, gdy w dniu drugiego głosownia temperatura spadła o 20 stopni w porównaniu z dwoma tygodniami wcześniej,  frekwencja zmniejszyła się o dodatkowe 5% w porównaniu do roku 2006, gdy pogoda się nawet poprawiła. Sytuacja w 2002 roku wpasowywała się w ten sam wzór – 4 stopnie chłodniej oznacza frekwencję o 1 punkt procentowy mniejszą. To oczywiście hipoteza, lecz zebranie pełniejszych danych potrzebnych do jej weryfikacji wymaga naprawdę dużo cierpliwości ;).

Na pewno sprawdzę jak będzie wyglądać taka zależność w tym roku. Mam jednak cichą nadzieję, że będzie to ostatnia okazja. Czy nie lepiej byłoby przenieść następne wybory na wiosnę? Nowe władze miałyby czas na uchwalenie własnego budżetu. Najlepiej zaś je połączyć z parlamentarnymi, kończąc raz na zawsze idiotyczne kandydowanie z bezpiecznym zachowaniem dotychczasowej posady – posłów na wójtów i odwrotnie. Tak to mogłoby wyglądać: 4 czerwca 2019 – w 30 lat po sponiewieraniu starego reżimu (tak, tak – szkoda że niedokończonym), pierwsze prawdziwe Święto Demokracji. Dla tych, którym data ta kojarzy się inaczej, mogłaby to być zawszeć okazja do odegrania się i zrobienia „Dnia Dziennej Zmiany” ;). Nawet jeśli oznaczałoby to podgrzanie sporów, to uważam, że jest to dla demokracji mniejsze zagrożenie niż ponure listopadowe ochłodzenie.

Zaś dla wszystkich – ku zachowaniu dystansu – jeden z moich ulubionych rysunków z TP, autorstwa Marcina Wichy:

zmiana

Połączenia i koalicje

W jaki sposób różne polityczne alianse – tak liczne w te wakacje – mogą się przełożyć na wyniki sejmikowe? Przeliczyć to nie jest łatwo, niemniej próbować można. Za punkt wyjścia przyjąłem wyniki wyborów do PE, lecz przecież wiadomo, że tu akurat rozbieżność zachowań społecznych jest największa. Dlatego wymagało to szczególnego przeliczenia. Podstawą równania była sytuacja sprzed 4 lat. Wtedy także przed wakacjami odbyła się realna próba sił pomiędzy partiami – wybory prezydenckie. Przyjąłem, że jesienne wybory sejmikowe 2014 będą się miały do europejskich tak jak się miały takie wybory 2010 do I tury tych prezydenckich. Przeliczenia zrobiłem dla każdego z powiatów oddzielnie, uwzględniając fakt, że jak to wtedy pisałem, Jarosław Kaczyński był wspólnym kandydatem elektoratu PiS i PSL.

Przy wyborach europejskich połączyłem siły opozycji z prawa i lewa. Wziąłem pod uwagę większe rozproszenie głosów i partie regionalne z poprzednich wyborów (MN, RAŚ itp.).  Z tych ostatnich odliczyłem listę Dutkiewicza, której wyborców w 3/4 dodałem do PO. Założenia oczywiście dyskusyjne, lecz do poważnych wniosków prowadzące.

Generalnie po takim przeliczeniu PiS może liczyć na 32% głosów a PO na 25%. W zasadzie zamieniają się miejscami w porównaniu z 2010. Na trzecim miejscu jest PSL z 16%, na czwartym lewica z 14%. Nowa Prawica ma 6%. Takie wartości wynikają z faktu, że na wybory sejmikowe istotnie rzadziej chadza elektorat miejski, negatywny, orientujący się na to, czym żyją ogólnopolskie media wszelkiej maści. Dlatego nawet zjednoczenie z Solidarną Polską Razem nie musi oznaczać miażdżącego zwycięstwa PiS akurat w tych wyborach. PO miała w wyborach ogólnokrajowych 2010 i 2011 po około 40%, zaś w rozdzielających je sejmikowych – o jedną czwartą mniej. Stąd jedna trzecia głosów na PiS byłaby zapewne zapowiedzią zdecydowanego zwycięstwa rok później. Najpierw jednak – w kolejnym „rozpoznaniu bojem” – tak by to wyglądało na medialnych mapach:

sejmiki_PE14

Tu i ówdzie takie symboliczne zwycięstwo jest w zasadzie śladowe i wynika z równomiernego rozkładu poparcia dla konkurencji – np. na Opolszczyźnie. Niemniej mapa robi wrażenie. Czy oznacza to przejęcie władzy w większości województw? Takie proste to nie jest. Dla każdego z 88 okręgów sejmikowych przeliczyłem to na mandaty i zestawiłem w tabeli. Tło i czcionka nazwy województwa pokazuje spodziewaną koalicję. Białe tło – samodzielne rządy.

sejmikisymPE

Pomimo zdobycia przez PiS poparcia większego niż każda z pozostałych partii oddzielnie aż w 10 województwach, tylko w dwóch może on liczyć na samodzielną większość. W pozostałych trudno się spodziewać, by udało się mu stworzyć koalicję. PSL, nawet gdyby chciał, miałby większość wspólnie z PiS wcale nie zawsze. Koalicja jest jednak szczególnie mało prawdopodobna w tych województwach, gdzie ludowcy są więksi niż PO i SLD, natomiast mają wraz z nimi większość (lubelskie, mazowieckie, podlaskie i świętokrzyskie). W tych województwach ludowcy mogą mieć swojego marszałka z poparciem PO i SLD, natomiast trudno się spodziewać takiego prezentu od PiS.

Koalicja PO-PSL zachowuje większość jeszcze w trzech województwach – pomorskim, śląskim i zachodniopomorskim. Do tego na Opolszczyźnie po poszerzeniu o Mniejszość Niemiecką. W trzech kolejnych konieczne jest doproszenie SLD, jeśli chce się stworzyć „kordon sanitarny” – w łódzkim, śląskim i zachodniopomorskim.

Najciekawsza jest jednak sytuacja w dwóch województwach, w których po takim przeliczeniu PO zostaje wyprzedzona przez lewicę – w kujawsko-pomorskim i lubuskim. Jeśli nie dojdzie do PO-PiSu, marszałkami mogą zostać tu ludzie SLD – trudno znaleźć argument przeciw takiemu rozwiązaniu. Tym samym pojawia się jeszcze jeden kłopot PO – przestaje być dominującą partią władzy, zostaje tylko partią utrzymującą się przy władzy jako mniejszy koalicjant. To zaś stanowi bezdyskusyjny czynnik demoralizacji. Demoralizacji, która – sądząc zarówno z powszechnie znanych nagrań, jak i ze sposobu reagowania PO na ich ujawnienie – stać się może głównym polem bitwy w decydujących wyborach sejmowych 2015.

Nowa Prawica, pomimo przekroczenia 5% w skali kraju, może liczyć na dosłownie jeden mandat. W miejscu i tak bez znaczenia. Jak to wpłynie na nastroje jej zwolenników, tak rozbudzone przez europejski sukces, tego dziś przewidzieć nie można. Eksplozji entuzjazmu to jednak chyba nie będzie oznaczać. Natomiast SLD, choć z pomniejszonym poparciem względem 2010, nagle skokowo zyskuje na znaczeniu. Czy to pozwoli lewicy wyrwać się z korkociągu, w jaki wpadła przed 4 laty? Gdyby tak było, PO przybyłby jeszcze jeden problem.

Gdyby wybory skończyły się tak jak w tej symulacji, dla PiS oznaczałoby to dwie rzeczy. Po pierwsze, symboliczne zwycięstwo, które może dodać skrzydeł. Po drugie – dość tanią lekcję pokory. Kilka dni temu sam taką odrobiłem na górskim szlaku. Bo czym innym jest generalnie wiedzieć, że we mgle łatwo traci się orientację, zaś czym innym trafić po dłuższym uciążliwym marszu w dokładnie to samo miejsce. Polityczna matematyka bywa nieubłagana, zaś wybory sejmikowe jak mało które dają odczuć, jak ważna jest rola układu sił. Przy okazji, patrząc na międzypartyjne kontredanse, jak ważnym impulsem jest ordynacja.

Jeśli fakty przeczą teorii…

Ciekawe, ile prób jest potrzebnych by inicjatorki parytetu przyjęły do wiadomości, że z ich teorią coś jest nie tak. Na razie przekonanie, że głównym powodem męskiej przewagi w ciałach przedstawicielskich jest to, że kobiety nie są wpuszczane na listy wyborcze, za nic nie chce znaleźć potwierdzenia w faktach. W wyborach europejskich znów okazało się, że wzrost liczby kobiet na listach nie prowadzi do niczego poza frustracją.

W uzupełnieniu do poświęconej problemowi dzisiejszej rozmowy w GW, zestawienie danych i zobrazowanie. Raz jeszcze – przez miejsce mandatowe rozumiem te, które otrzymałyby mandat, gdyby decydowała tylko kolejność na liście. Kandydatów z takich miejsc nazywam „strzelcami”. Pozostali to „naganiacze”. Zestawienie jest dla czterech partii, które startowały z powodzeniem w obu wyborach. Dodanie NP niewiele tu zmienia.

PEparytet14

Grubo ponad dwukrotne zwiększenie liczby kandydatek doprowadziło do zwiększenia liczby posłanek o jedną.  Co za tym idzie, zwiększyła się liczba kandydatek przegranych. Udział kobiet zwiększył się wśród przegranych strzelców, za to udział wśród wygranych naganiaczy spadł.

Przy okazji widać absurdalność kolosalnego nadmiaru kandydatów. Jest faktem, że cztery główne partie miały na miejscach mandatowych o połowę więcej kobiet niż poprzednim razem. Trudno jednak zrozumieć, jaki można znaleźć związek przyczynowy pomiędzy tymi 6 (słownie sześcioma) dodatkowymi kobietami-strzelcami, z dwudziestokrotnie większą liczbą dodatkowych naganiaczek, które na fali „walki o równouprawnienie” trafiły na listy.

Cała teoria opiera się na myleniu skutków z przyczynami. Wyższy udział mężczyzn wśród posłów i wśród kandydatów ma te same przyczyny  – aktywność mężczyzn w polityce jest średnio większa i dłuższa. Dlatego łatwiej im uzbierać kapitał polityczny potrzebny do znalezienia się na liście i do odniesienia sukcesu. Jeśli znalezienie się na liście nie będzie wymagało takiego kapitału, bo wystarczy odpowiednia płeć, to jeszcze wcale nie znaczy, że bez tego kapitału będzie się dało odnieść sukces. Obrazowo można to wyjaśnić tak – w Sejmie jest nadreprezentacja łysych (szacunkowo około trzykrotna).  To znaczy, że łysi wygrywają wybory częściej. Można stąd wysnuć przekonanie, że łysina jest istotnym czynnikiem przewagi mężczyzn nad kobietami. Czy wynikający stąd wniosek, że ogolenie kandydatkom głów powiększy ich szanse na sukces, naprawdę jest uprawniony?

PS. Podobnie jest z brodami ;).

Którędy na Budapeszt

To, kto wygra przyszłoroczne wybory sejmowe jest bez porównania ważniejsze niż to, kto w ostatnią niedzielę dostał o kilka tysięcy głosów więcej. To ostatnie ma znaczenie o tyle, że wybory europejskie można traktować jako walkę o pole position w zaczynającym się wyścigu o realną władzę. Z takiej perspektywy warto się im przyglądnąć uważniej.

Na początek porównanie z wcześniejszymi eurowyborami – uzupełnienie lutowej notki o fusologii europejskiej.

PE2014kraj

PO się skurczyło o prawie jedną trzecią, skurczyła się też lewica. Jednak PiS wcale o tyle samo nie urósł – skonsumował tylko jedną trzecią ich strat. Resztą podzielił się z  Korwinem, Ziobrą i Gowinem. Dla dwóch ostatnich było to za mało by przeżyć, lecz ich łączny urobek był większy niż wzrost PiS. Tylko PSL został w dobrze już znanym rozmiarze.

Jak to się może przekładać na wybory sejmowe? Przeliczyłem te wyniki z uwzględnieniem różnic we frekwencji na poziomie powiatów. Ponieważ w eurowyborach różnice pomiędzy Polską powiatową i wojewódzką są większe, niż w sejmowych, takie przeliczenie daje PiS zwycięstwo w wyścigu (bez potrzeby wciągania w to Macierewicza). Kluczowe znaczenie ma jednak to, co się stanie z głosami na przegranych odpadlików (to śliczne słowo w języku naszych południowych sąsiadów oznacza renegata). Jest tu wiele scenariuszy, z których na wykresie pokazuję cztery. Jeśli BZ to podział mandatów bez zmian (TR,SP i PR startują raz jeszcze i dostają takie samo poparcie), to kolejne scenariusze są takie:

  • PiS++, czyli Kaczyński przyciąga głosy na SP i PR, zaś TR startuje samodzielnie,
  • PO++, czyli Tusk znów otwiera szerzej ramiona przygarniając wyborów TR i PR, zaś SP startuje samodzielnie dostając tyle samo,
  • 3+, czyli Kaczyński, Tusk i Miller wykazują się podobnymi zdolnościami odzyskiwania utraconego terenu, zgarniając głosy odpowiednio SP, PR i TR,
  • NP+PiS+, czyli Korwin rośnie o zwolenników PR, PiS o SP, zaś TR próbuje z wiadomym skutkiem.

sejm2014

Gdyby nic się nie zmieniło w preferencjach PiS wygrywa wybory, lecz do rządzenia potrzebuje koalicji z PSL i NP, ewentualnie 16 rozłamowców z PO i jedną z tych partii. Nie jest to wykluczone, lecz przecież znacznie bardziej prawdopodobna jest koalicja „litewska”, gdy osłabiona PO jest podtrzymywana na skrzydłach przez równie słabe SLD i umieszczone idealnie w centrum PSL.

Scenariusz „PiS++” nie daje szansy na taką koalicję „kordonu sanitarnego”, bo przecież trudno sobie wyobrazić, że przystąpi do niej Korwin. Najbardziej prawdopodobne jest przeproszenie się PiS i PSL, choć znów pojawia się opcja 16 rozłamowców z PO.

Nie jest jednak wykluczona powtórka z 2011 roku. PiS podgryzione przez SP i NP a lewica poniżej 10 proc, to kolejna kadencja z koalicją PO-PSL, choć z jeszcze mniejszą większością. Jednak wystarczającą.

Równe podzielenie się wyborcami przegranych sił przez 3 największe partie pozbawia Korwina połowy mandatów przy tym samym wyniku procentowym. Pozbawia też zwycięskie PiS nadziei na jakąkolwiek koalicję bez znaczącego rozłamu w PO. Wzmocniona lewica ma znacznie mocniejszą pozycję przetargową – PSL może stać się w koalicyjnych układankach paprotką.

Najbardziej konfundujący jest jednak scenariusz ostatni. Są tylko 3 możliwe warianty koalicji – albo Korwin wchodzi do rządu, albo PiS dogaduje się z SLD , albo jednak nowy PO-PiS. Każdy trudny do wyobrażenia. Oczywiście w rezerwie są zawsze rozłamy. 40-osobowy klub Korwina to musiałaby być menażeria niewiele ustępująca Palikociarni’11, z podobną chyba spójnością wewnętrzną.

Wybory europejskie powinny nauczyć pokory i tych, którzy wierzyli w swą zdolność budowy nowych ugrupowań i tych, którzy nie wykazali się umiejętnością zapobieżenia takim scenariuszom. Kartel „wielkiej czwórki” zaatakował nowy wirus, nawet jeśli obronił się przed odpadlikami. Tak czy owak, ich porażka rozpoczyna nową grę – jeśli któryś z liderów uważa, że spadek po nich wpadnie w ręce ot tak, bez wysiłku, może go czekać bolesny zawód. Droga znad Wisły na Budapeszt jest nieodmiennie kręta.  Czy się tam szuka rewolucyjnej zmiany, czy trzeciej kadencji w roli premiera.

Wyniki wyborów na podstawie 97% głosów – już z Lublinem

Aktualizacja – podział mandatów pomiędzy partie na podstawie strony PKW z godziny 6. Wyniki dla kraju różnią się tam od wyników na poziomie okręgów, lecz dla obu podział mandatów jest taki sam. Wyniki indywidualne podam gdzieś około 7. Można się spodziewać przesunięcia w stronę PO, zaś w obrębie partii w stronę wielkich miast – to z nich wyniki spływają najpóźniej. W stosunku do godziny piątej nastąpiło przesunięcie jednego mandatu z PiS do PO i jednego z PSL do PO. W obrębie list zyskała Warszawa, Kraków i Śląsk.

Korekta w porównaniu z wcześniejszym obrazkiem – po otrzymaniu przybliżonych danych z Lubelszczyzny oraz skorygowania błędu w Gdańsku, wygląda to tak:

PE2014wyn97l

W PO jest mandat dla Michała Kamińskiego oraz Jarosława Wałęsy, kosztem Śląska i Pomorza Zachodniego. W PiS zyskuje Waldemar Paruch kosztem Kazimierza Ujazdowskiego.

imiennie:

PE14wyn97im

Szczucie Szczecina Szczucinem

Tradycyjnie już wybory poprzedza publikowanie przez wszystkie media mapek pokazujących „jak głosujemy”. Sprowadzają się one do pokazania kraju w podziale na okręgi, które są pokolorowane w barwy partyjne. Barwa każdej partii kryje równo cały obszar, na którym „wygrywa” ona wybory. „Wygrywa” – to znaczy ma udział w oddanych głosach wyższy niż którakolwiek z konkurentek. Dla ostatnich eurowyborów wygląda to tak:

Taki obrazek ślicznie komponuje się ze stereotypami, natomiast z rzeczywistością to już znacznie gorzej. Wystarczy wykonać prostą operację. Policzyć, jaki procent wyborców (nie zaś głosujących!) poparł te dwie partie w poszczególnych okręgach. Wygląda to tak:

PE09okregi

Wszystko, co takie proste na standardowej mapce, tu się co nieco komplikuje. Procent warszawskich wyborców popierających PiS jest o prawie połowę wyższy niż w pozostałej części Mazowsza, choć wedle mapki miasto to należy do „Polski PO” zaś reszta województwa do „Polski PiS”. Ten wykres da się bardzo prosto przełożyć na codzienne doświadczenie. Pokazuje on, jakie jest prawdopodobieństwo, że osoba stojąca przed nami w kolejce sklepowej przeciętnego sklepu w danym okręgu głosowała na daną partię. Szansa, że taki „współstacz” popierał PiS jest w Warszawie większa, niż gdzieś pod Ciechanowem czy Siedlcami. Oczywiście dlatego, że procent głosujących warszawiaków jest znacząco wyższy, niż na obszarach reszty województwa. Tam w sklepie nałatwiej spotkać niegłosujących. Tak mierzone poparcie dla PiS jest w Warszawie wyższe niż na Podkarpaciu! Chociaż nie w okręgu małopolsko-świętokrzyskim. Jak jednak w tym okręgu – o najwyższym odsetku głosujących na PiS – radzi sobie jego wielka konkurentka? Czy to rzeczywiście przeciwny biegun jej poparcia w porównaniu do najbardziej na zachód wysuniętego okręgu szczecińsko-gorzowskiego? Taaak…. Szansa spotkania w sklepie zwolennika PO w okręgu, gdzie poparcie dla PiS jest faktycznie najniższe, jest rzeczywiście większa, niż w Małopolsce-Świętokrzyskiem – większa o niecałe 0,5%. PO przegrywa w „mateczniku PiS”, lecz ma tu poparcie wyższe, niż w okręgu Olsztyn-Białystok, gdzie w tradycyjnym rozumieniu „wygrywa”, co tak sugestywnie pokaże każda mapa.

Na mój gust, takie mapy służą nie tyle zrozumieniu świata, co utwierdzeniu się w swoich uprzedzeniach. Szczuciu jednych części kraju na drugie. Jeśli ktoś jest przekonany, że jakaś przepaść dzieli Szczecin od małopolskiego Szczucina, podziwiać będzie taką mapkę z satysfakcją jaką daje naukowe potwierdzenie swoich intuicji. Jeśli przyglądnie się uważniej zobaczy, że w 2009 na PiS zagłosowało w Szczucinie 9,3% wyborców, zaś w Szczecinie 6,1%. Różnica to jeden na trzydziestu wyborców. Aż? Na mój gust – tylko.

Dyskretny demontaż demokracji

System strzelców i naganiaczy zapędził polską demokrację w pułapkę. Na pierwszy rzut oka to takie sprytne – wystawiać chorobliwy nadmiar kandydatów, którzy są akwizytorami partyjnej marki w swoich społecznościach. Jednocześnie tak to wszystko skalibrować, by uprzywilejowani strzelcy mieli kolosalną szansę na zwycięstwo, zaś dla naganiaczy zostało akurat tyle nadziei, by ich nakłonić do działania, lecz nie tyle, by mogli wszystko wywrócić do góry nogami.  Tylko co na to wyborcy?

Na pewno dają się nabrać, bo pułapka jest naprawdę diabelska. Na jedynkę głosować żal – mandat ma i tak prawie pewny, zaś nasze poparcie jest jej potrzebne co najwyżej do budowania swojej pozycji wewnątrz partii. Głos na kandydatów z dalszych miejsc to bardzo prawdopodobna konieczność przełknięcia goryczy porażki. Może więc lepiej odpuścić? Pokusa taka narasta zapewne po każdej nieudanej próbie. Wedle moich szacunków, w poprzednich eurowyborach z takich powodów odpuściło sobie głosowanie 400 tysięcy wyborców. W najbliższych można się spodziewać kolejnych 300 tysięcy. Skąd takie wyliczenia?

Sprawdziłem, ile głosów w 2004 roku padło w poszczególnych powiatach na takich kandydatów, którzy zdobyli mandat. Różniło się to bardzo – w zależności od wielkości okręgu i szczegółowej konfiguracji kluczowych list. Następnie porównałem frekwencję w 2009 z tą z 2004. Uwzględniłem również efekty generalnej mobilizacji w latach 2005-2007, widocznej w skoku frekwencji – różnym w różnych częściach kraju. Efekt tej mobilizacji był w wynikach 2009 roku bardzo wyraźnie widoczny. Wykorzystując analizę regresji policzyłem model, pozwalający oszacować spodziewaną frekwencję. W modelu tym istotną zmienną wyjaśniającą okazał się właśnie procent głosów otrzymany przez zwycięskich kandydatów, czyli także – ile głosów było osobiście zmarnowanych. Najlepiej to zobaczyć na przykładzie. Wybrałem po dwie pary powiatów, w których na podstawie liczby głosujących w latach 2004-2007, można się było spodziewać takiej samej frekwencji. Jednak powiaty te znacząco różniły się właśnie jednym parametrem – procentem głosów trafionych w 2004 roku. W efekcie – różniły się także rzeczywistą frekwencją w 2009.

PE2009frust

Jak widać, wysoki procent „trafień” napędza frekwencję w kolejnych wyborach. Niski – zniechęca do głosowania. Nie są to może wielkości dramatyczne – choć przecież w „wygranych” powiatach z każdej pary zagłosowało w 2009 o jedną piątą więcej osób, niż w tych „przegranych”. Jednak z wyborów na wybory zjawisko to będzie się pewnie pogłębiać. Niższa frekwencja oznacza, że dany obszar ma mniejsze szanse na przepchnięcie „swojego” kandydata i koło się zamyka.

Zjawisko to nie jest obojętne na barwy partyjne. Generalnie w skali kraju obszarami, na których obserwować można taką narastającą frustrację, są powiaty ziemskie. Znacznie mniejsze zagrożenie takim zniechęceniem występuje w miastach-powiatach. Bo to stamtąd pochodzą ci kandydaci, którzy są na uprzywilejowanych pozycjach. Problem zupełnie zaś omija metropolie, których mieszkańcy w zasadzie go nie odczuwają. Niemniej PiS i PSL w żaden sposób nie przyjmują do wiadomości, że system sukcesywnie podmywa ich bazę wyborczą, zachęcając ją do zostania w domu. Problem w tym, że jedyną dyskutowaną zmianą są JOWy w wersji FPTP, propagowane przez PO a postrzegane przez pozostałych – skądinąd całkiem słusznie – jako śmiertelne zagrożenie. Stąd pozostałe partie uparły się, by bronić obecnego systemu jak niepodległości.

W 2009 roku procenty trafionych głosów były jeszcze bardziej zróżnicowane niż w 2004. Gdyby zastosować model 2004-2009 do prognozy 2009-2014, to frekwencja spada minimalnie poniżej 20 procent. Frustracja nie jest tu główną składową – gros spadku wynika z demobilizacji 2007-2011 – lecz znów zapewne uszczknie procencik z i tak nie największego zaangażowania obywatelskiego Polaków. Obiecuję pokazać po wyborach, czy taka prognoza była trafna. I oczywiście zabiegać, by ten system został zmieniony.

Satysfakcja niegwarantowana

Nie jest trudno ocenić, kto z kandydatów ma szansę na euromandat. Znacznie trudniej jest wyciągnąć stąd wnioski dla wyborców. Jeśli ktoś głosuje wyłącznie ekspresyjnie – po to tylko, by wyrazić swe preferencje – nie ma to dla niego i tak znaczenia. Gdyby jednak ktoś chciał skalkulować, jak wykorzystać swój głos tak, by mieć z niego satysfakcję tego rodzaju, że wybrany przezeń kandydat zdobył mandat, ilość czynników do wzięcia pod uwagę istotnie rośnie. Personalny wymiar wyborów europejskich jest ekstremum zamieszania, do którego prowadzi praktykowany u nas system.

Na początek generalny obraz – na kogo padły głosy wyborców w 2009 roku. Wyróżniłem tu 6 kategorii. Najbardziej oczywista to przegrane partie. Ich porażka jest bezdyskusyjna i nieunikniona w warunkach wyborczego progu. Na przeciwległym biegunie są głosy oddane na kandydatów z pierwszych miejsc na liście – jedynek – które zdobyły mandat. Sukces to jest, choć można to traktować jako wyłącznie potwierdzenie decyzji partyjnej centrali. Nie ma takich wątpliwości w przypadku wyborców popierających kandydatów z dalszych miejsc, którzy ich głosom zawdzięczają sukces.

W grupie z ograniczoną satysfakcją – moja partia zdobyła mandaty, lecz mój kandydat przepadł – warto wyróżnić dwie kategorie. Pierwsza to ci, którzy zagłosowali na jedynki, które zostały pokonane przez kandydata z dalszego miejsca. W drugiej znaleźli się tacy, co spróbowali zrobić użytek z głosu preferencyjnego, lecz ich sympatii nie podzielało aż tyle osób, by wybrankowi zapewnić mandat. Wreszcie ostatnia kategoria to głosy oddane na partie, które zdobyły mandaty, tyle że akurat w tych okręgach, w których partie te nic nie dostały. Tu już nie ma znaczenia, czy się głosowało na jedynkę, czy szukało kogoś bliższego sercu. I jedno i drudzy polegli, pomagając tylko kolegom z sąsiedniego okręgu.

PE2009ogol

Jak widać, kogoś z imiennych zwycięzców wskazało ciut tylko więcej wyborców niż połowa. Zdecydowana większość tak rozumianej satysfakcji przypadła tym, którzy nie kombinowali, tylko wskazali jedynkę. Z tych, którzy kombinowali i mieli szansę powodzenia, satysfakcja była udziałem co trzeciego. Wyborców, którzy poparli listę, co to owszem dostała mandaty, ale nie w ich okręgu, było minimalnie więcej, niż tych, którzy zagłosowali na partie podprogowe. Najmniejsza grupa to wyborcy jedynek, które zostały zdetronizowane przez ustawionych za ich plecami uzurpatorów.

Jak widać, wtykanie swojego nosa w wewnątrzpartyjne układanki częściej frustruje, niż nagradza. Dla czytelników tego bloga to nic nowego. Można byłoby wręcz powiedzieć, że mechanizm partyjnych naganiaczy ma w tych wyborach nieco mniejsze znaczenie. Takie twierdzenie jest jednak ryzykownym uogólnieniem. Rzecz w tym, że obrazek powyższy jest sumą zupełnie odmiennych sytuacji. Jak bowiem rzeczone kategorie wyglądały w rozbiciu na cztery partie? To pokazuje kolejny wykres.

PE2009partie

Dwie duże partie zdobyły choć jeden mandat w każdym z okręgów, stąd u nich w ogóle nie występuje problem satysfakcji skonsumowanej przez sąsiada. Natomiast dotyczy on więcej niż co trzeciego wyborcy lewicy oraz prawie dwóch na trzech wyborców PSL. Warto zauważyć, że różnica w poparciu pomiędzy PO i PiS jest większa, niż ta dzieląca PiS i SLD czy SLD i PSL. Pomimo tego system tworzy tu skokowe zmiany akurat pomiędzy dużymi a małymi.

Procent głosów zebranych przez zwycięskie jedynki w PO i PiS jest bardzo zbliżony, natomiast liczba tych, którzy zagłosowali na zwycięzcę spoza jedynek, różni się trzykrotnie. To znowu efekt wielkości, nie zaś innych wzorów głosowania. PO zdobyła jeden mandat tylko w 5 okręgach, zaś PiS we wszystkich poza małopolsko-świętokrzyskim. Stąd szanse na zdobycie mandatów przez kandydatów z dalszych miejsc były w PO kilkukrotnie większe.

W każdej z tych partii jedynki przegrały w dwóch okręgach – w PO były to okręgi o najniższym poparciu w kraju. Obie przegrane jedynki – Krzaklewski i Kozłowski – były kandydaturami bardzo słabymi. Stąd tak mały procent przez nich zgarnięty. Na tym tle wyróżnia się SLD, gdzie udział głosów oddanych na przegrane jedynki jest czterokrotnie wyższy niż w PO, zaś wkład zwycięzców innych niż jedynki jest dwukrotnie wyższy niż w PiS. To tak naprawdę dzieło dwóch osób – Gierka i Senyszyn. Ostre wewnętrzne zmagania miały tu miejsce w dwóch największych okręgach i skupiły na dwójce rywali przygniatającą większość uwagi wyborców. W pozostałych okręgach skupienie na jedynkach było większe niż w dużych partiach, stąd tak mały – dziesięciokrotnie mniejszy niż w PiS – wkład w sukces naganiaczy z teoretycznymi szansami na mandat.

Wreszcie PSL, gdzie udział naganiaczy był znacząco mniejszy niż w dużych partiach – także wtedy, gdy brać pod uwagę tylko te trzy okręgi, gdzie zdobyte zostały mandaty. Normalnie w PSL tak nie ma – jedynki wnoszą tam mniejszy wkład w sukces, niż w innych partiach. W eurowyborach jednak Kalinowski, Grzyb i Siekierski byli poza konkurencją. Stąd nikt nie miał szansy zaznać satysfakcji ze skutecznego wywrócenia kolejności na liście.

Wszystko to warto mieć na uwadze, obserwując umizgi kandydatów do wyborców. Oni tylko na pierwszy rzut oka wyglądają na startujących w tych samych zawodach. W praktyce ich sytuacja jest dramatycznie zróżnicowana. Chcąc nie chcąc wciągają w to bagienko swoich wyborców. Jedni mają mandat oczywisty, inni go oczywiście nie zdobędą. Szansa, że można zagłosować na kogoś, kogo sukces zależy głównie od mojego głosu (w rozumieniu – ludzi takich jak ja, sąsiadów, przyjaciół etc.) – jest tu mniejsza niż w wielu innych systemach. Systemach, które nie obiecują tak wiele, by dać tak mało.

Zamieszanie w ogonie

Nowa dawka sondaży pozwala uaktualnić prognozy podziału mandatów. Zaskoczenia są na naszą miarę – czyli niewielkie. Walka najwyraźniej toczy się na trzech planach. Dwójka prowadzi wyrównany wyścig o symboliczne prowadzenie. SLD i PSL śpią w miarę spokojnie, poza jednostkami osobiście zainteresowanymi mandatami. Dla czwórki pretendentów próg wyborczy jest rozdrożem – w górę do raju, w dół…

Wyniki siedmiu sondaży uśredniłem i wyskalowałem na okoliczność różnic w liczeniu niezdecydowanych. W ramach przedświątecznej życzliwości dla małych i przestrogi dla dużych przedstawiam kilka wariantów. Policzyłem jako standard podział mandatów dla sondażowych wartości. By jednak przypomnieć o ich ograniczonej precyzji, dla każdej z sił policzyłem też wynik ±3 procent. Dla każdej mamy więc liczbę mandatów, gdyby jej notowania były na szczycie tak wyznaczonego przedziału oraz na dnie. Za każdym razem przyjąłem, że notowania pozostałych są na średnim poziomie. Do tego dodałem jeszcze wariant skrajnego rozdrobnienia – gdyby każdy z ogona dostał dokładnie 5,01 procent (pozostali jakieś 1-2 procent w dół, by się mieściło w setce). Wyniki na wykresie:

PEIV2014p

Partii, które w tak wyznaczonych granicach mogą liczyć na mandaty, jest 8 – faktycznie tyle, co w 2004. Zmiany dla dwójki dużych mogą w większym stopniu wynikać z tego, jaka część ogona zostanie odcięta przez próg, niż z symbolicznego zwycięstwa o 1-2 procent.

Jak to się przekłada na imienne mandaty, pokazuje tabelka. W pełnych barwach mandaty pewne dla trzech niczym niezagrożonych list. Jaśniejszym tłem wyróżniono tych, którzy w ugrupowaniach parlamentarnych mogą liczyć na mandaty w wariancie optymistycznym. W trójce zupełnych nowicjuszy tylko ci, którzy mogą liczyć na mandat.

PEIV2014k

Nie podawałem już okręgów i kluczowych konkurentów – można sobie znaleźć dwie notki temu. Podkreślenie i kursywa dla nowicjuszy na listach, podwójne podkreślenie dla tych, którzy w okręgach nie są na jedynkach.

Układ jest o tyle ciekawy, że to ogon może najbardziej zamieszać. Tam największa jest nie tylko niepewność, ale i skala możliwych zmian. Stąd pewnie i większa motywacja samych liderów i kluczowych kandydatów. Jest jednak jeszcze jeden czynnik zupełnie poza ich kontrolą. Ta seria sondaży przeprowadzana była w okresie względnego uspokojenia za wschodnią granicą. Dziś wiele wskazuje na to, że dojdzie tam do wojny na niespotykaną dotąd skalę. Mandaty w europarlamencie są wobec tego problemem marginalnym, lecz nie ma co ukrywać – na ich podział  marginalnego wpływu mieć to nie będzie. Będzie mieć wpływ kluczowy.

Gulasz ostrzej doprawiony

Zwycięstwo Orbana i jego koalicji FIDESZ-KDNP, jeśli spojrzeć na procent uzyskanych głosów, niewiele tylko przewyższa to, które było jesienią udziałem Angeli Merkel i CDU-CSU. On dostał o jakieś 2 proc. więcej, lecz tu i tam jest to mniej niż połowa oddanych głosów. Nieomal identyczne jest poparcie drugiej siły w wyborach. W obu krajach próg wyborczy przekroczyły 4 ugrupowania. Jednak Merkel nie tylko nie może sama zmieniać konstytucji, lecz nawet nie zdobyła zwykłej większości mandatów.

Poprzedni węgierski system, którego prostota odpowiadała łatwości zrozumienia tamtejszego języka przez obcokrajowców, wyraźnie preferował duże partie. Koalicja pod wodzą Orbana zdobyła w 2010 roku 55% efektywnych głosów (czyli po odliczeniu tych, które zdobyły partie podprogowe), co dało jej ponad 68% mandatów. W zasadzie jestem zwolennikiem „premii integracyjnej” – matematycznej nagrody skłaniającej partie do łączenia sił przed wyborami. Miałbym jednak wątpliwości, czy aż takiej. Dla zobrazowania w polskich warunkach –  według węgierskiej ordynacji „model 2010”, w wyborach 2007 roku PO zdobyłaby 232 mandaty, czyli samodzielną większość. Lecz cóż – nie od dziś wiadomo, że Madziarzy cenią sobie ostre smaki.

Konstytucyjna większość pozwoliła zmienić Orbanowi ten system. Został on jak najsłuszniej uproszczony przez likwidację drugiej tury. Najwyraźniej jednak przy okazji został też doprawiony jeszcze ostrzej. Pokazuje to wykres, na którym porównano procenty głosów i mandatów w jednych i drugich wyborach.

Odległość od przekątnej pokazuje skalę systemowych zysków lub strat. Widać, że dwie środkowe partie – lewica i Jobbik – wyraźnie na zmianie straciły, choć najmniejsza siła – „Polityka Może Być Inna” – to już nie. Natomiast Fidesz, choć stracił co siódmego wyborcę, zyskał nieomal taki sam procent mandatów co poprzednim razem. W polskich realiach 2007 roku odpowiadałoby to zdobyciu przez PO 272 mandatów. Tylko 4 mandaty od większości 3/5 pozwalającej odrzucać prezydenckie weto. W koalicji z PSL taką większość PO już by miała. Przeliczając stare reguły na zmniejszoną liczbę posłów, można policzyć, że Fidesz podrasował ordynację na swoją korzyść o 22 mandaty ze 199 rozdzielanych. 10 straciła na zmianie lewica, zaś 12 nacjonaliści. Czy to już jest godna potępienia manipulacja? Czy też może mieści się to w ramach demokratycznych standardów?

Ważny jest punkt odniesienia. W sumie, to Orban i tak jest dusza-czieławiek, w końcu mog zariezat’. Gdyby wzorem swojego rumuńskiego kolegi zechciał wprowadzić system brytyjski, miałby tylko jeden problem – jak się wytłumaczyć ze zdobycia 90 procent mandatów. W odróżnieniu od przypadków Niemiec (tu zeszłoroczna notka) i Rumunii (tu o tamtejszych wyborach) nie grozi mu najwyraźniej ani połączenie sił opozycji, ani rozpad własnego bloku. Efekty całej sztuczki można zobaczyć na kolejnym wykresie. Od środka: procent efektywnych głosów, mandaty zdobyte bezpośrednio w okręgach i ostateczny podział mandatów, już po dołączeniu drugiej połowy mandatów rozdzielanej proporcjonalnie. Na koniec zaś – szacowany podział mandatów w naszym systemie. Tu Orban miałby minimalną większość zwykłą. Coś, czego zabrakło Merkel, lecz bardzo daleko od tego, co zapewniły mu ostre węgierskie reguły. Coś, na co bez wątpienia zasługiwał. Akurat pod względem relacji międzypartyjnych nasz system jest ciekawie skalibrowany.

Wracając do pytania o ocenę przeprowadzonej zmiany – generalnie mi się nie podoba. Idzie za daleko. Nie jest to bezwzględny zamach na demokrację, lecz wyciśnięcie co się da z sytuacji, gdy ma się opozycję podzieloną na skompromitowaną lewicę i niedotykalnych nacjonalistów. Tak uzyskana przewaga może rodzić poczucie bezkarności, od którego już tylko krok do demoralizacji. Manipulowanie systemem dla własnych korzyści nigdy nikomu chluby nie przynosi. Choćby i jego przeciwnicy byli naprawdę podłego sortu. Lepiej byłoby ich pokonać na udeptanej ziemi, niż stosować takie triki.

Zaś dla wszystkich patrzących z podziwem na gospodarczo-społeczne zmagania Orbana mały smaczek. Zabawnym zbiegiem okoliczności tego samego dnia w GW ukazały się dwa teksty o dwóch różnych krajach – Węgrzech właśnie i o jakże odległym Chile. Choć w obu tekstach są wymieniane nieomal identyczne kroki rządzących (opodatkowanie koncernów, zmiana konstytucji), uderza zupełna zmiana klimatu w jakim się je opisuje. Widać, jak wielki wpływ mają na taki klimat wskazania identyfikatora „swój-obcy”. Papryczka chili, jeśli podać ją w postępowym sosie, jest dla współwyznawców do przełknięcia bez mrugnięcia powieką. Te same składniki, jeśli mają posmak konserwatywny, zasługują tylko na wzgardliwe miano „populizmu”.