Premier wyznaczył termin wyborów samorządowych na drugą połowę listopada. Wyborcy znów zostaną wystawieni na próbę. Rzecz w tym, że obywatelskie zaangażowanie musi walczyć ze złą pogodą. Ta przeciwność jest efektem zwykłej głupoty ustawodawców. Głupoty, którą po ćwierć wieku udało się powstrzymać, lecz na cofnięcie jej skutków przyjdzie nam poczekać – oby tylko – kolejne 4 lata.
Idiotycznie pomyślane prawo co kadencję zmuszało do przesuwania wyborów o co najmniej dwa tygodnie. Pierwsze wybory – w 1990 roku – odbyły się 27 maja, co jest terminem bardzo rozsądnym. Kolejne już 13 czerwca. Następne miałyby miejsce prawie w wakacje, gdyby nie reforma samorządowa i przeniesienie wyborów na jesień. Pierwsze wybory już nie tylko gminne, lecz także powiatowe i wojewódzkie, odbyły się we względnie dogodnej porze – 11 października. Lecz już w 2002 roku dwutygodniowy obsuw zepchnął je na sam koniec miesiąca, tuż przed Wszystkimi Świętymi. Do tego bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wydłużyły całą procedurę o kolejne dwa tygodnie – druga tura odbyła się 10 listopada. Osiem lat później druga tura wypadła już w grudniu.
Zwróciłem na to uwagę sejmowej komisji przy okazji prac nad kodeksem wyborczym w poprzedniej kadencji – wyszło mi, że w 2014 roku druga tura odbędzie się tuż przed Bożym Narodzeniem, zaś w 2018 trzeba będzie zrobić wybory pomiędzy świętami a Sylwestrem. Posłowie pokiwali głowami ze zrozumieniem i przekazali rzecz do załatwienia PKW. Niestety zabrakło mi czujności, by od razu sprawdzić, czy zmiana reguł pozwoli cofnąć wybory na jakąś przyzwoitą porę. Urzędnicy jak zwykle poszli po linii najmniejszego oporu i powstrzymali jedynie konieczność przesuwania kolejnych wyborów w czasie. Cóż – połowiczny sukces to także połowiczna porażka.
Dlaczego to takie ważne? Bo pogoda ma znacznie dla frekwencji. Nie ona jedna – temperatura politycznych sporów jest pewnie ważniejsza, podobnie jak rozczarowanie poprzednimi zwycięzcami. Jednak właśnie wybory samorządowe pozwalają sprawdzić siłę wyzwania, jakie rzuca obywatelom mróz. Dwie tury takich wyborów odbywają się wszak w podobnej politycznej atmosferze. Postanowiłem sprawdzić, jaki był związek zmiany temperatury pomiędzy dniem pierwszego i drugiego głosowania a zmianą frekwencji w takich głosowaniach. Za punkt odniesienia w przypadku pogody przyjąłem centralnie położoną Łódź. Trzy dotychczasowe przypadki układają się w taki oto wzór:
W 2010 roku, gdy w dniu drugiego głosownia temperatura spadła o 20 stopni w porównaniu z dwoma tygodniami wcześniej, frekwencja zmniejszyła się o dodatkowe 5% w porównaniu do roku 2006, gdy pogoda się nawet poprawiła. Sytuacja w 2002 roku wpasowywała się w ten sam wzór – 4 stopnie chłodniej oznacza frekwencję o 1 punkt procentowy mniejszą. To oczywiście hipoteza, lecz zebranie pełniejszych danych potrzebnych do jej weryfikacji wymaga naprawdę dużo cierpliwości ;).
Na pewno sprawdzę jak będzie wyglądać taka zależność w tym roku. Mam jednak cichą nadzieję, że będzie to ostatnia okazja. Czy nie lepiej byłoby przenieść następne wybory na wiosnę? Nowe władze miałyby czas na uchwalenie własnego budżetu. Najlepiej zaś je połączyć z parlamentarnymi, kończąc raz na zawsze idiotyczne kandydowanie z bezpiecznym zachowaniem dotychczasowej posady – posłów na wójtów i odwrotnie. Tak to mogłoby wyglądać: 4 czerwca 2019 – w 30 lat po sponiewieraniu starego reżimu (tak, tak – szkoda że niedokończonym), pierwsze prawdziwe Święto Demokracji. Dla tych, którym data ta kojarzy się inaczej, mogłaby to być zawszeć okazja do odegrania się i zrobienia „Dnia Dziennej Zmiany” ;). Nawet jeśli oznaczałoby to podgrzanie sporów, to uważam, że jest to dla demokracji mniejsze zagrożenie niż ponure listopadowe ochłodzenie.
Zaś dla wszystkich – ku zachowaniu dystansu – jeden z moich ulubionych rysunków z TP, autorstwa Marcina Wichy: