Archiwum autora: jaroslawflis

Prezydenckie przymiarki

Medialna i polityczna baza urzędującego prezydenta zaczyna się chyba powoli orientować, że zbliżające się wybory nie będą spacerkiem, oj nie. Trochę pisałem o tym w poprzednim numerze Tygodnika. Dziś natomiast chciałbym tu przedstawić obliczenia, które za taką tezą stoją. Ich podstawą są wyniki wyborów sejmikowych i analogie do wyników w 2010 roku.

Wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich 2010 w dość prosty sposób da się wyprowadzić z wyników pierwszej. Najpierw konieczne jest rozdzielnie pozaparlamentarnej drobnicy – Olechowski dla Komorowskiego, reszta – Kaczyński. Decyzje elektoratu SLD i PSL można w uproszczeniu przedstawić tak – 7 z 10 wyborców lewicy wybiera jednak kandydata „Polski liberalnej”, zaś 3 – „Polski solidarnej”. Z wyborcami ludowców jest odwrotnie, choć w tych samych proporcjach. Tak zarysowana baza dwóch głównych oponentów znajduje swoje odzwierciedlenie w jesiennych wyborach samorządowych 2010. Gdyby ówczesny elektorat PSL i SLD podzielić w takich proporcjach i dodać do elektoratu dwóch głównych partii, otrzymalibyśmy dokładnie taki układ sił, jaki rozstrzygnął prezydencką drugą turę.

Taką samą drogę można przejść w drugim kierunku, przyjmując za punkt wyjścia wybory sejmikowe 2015. Trzeba co prawda uwzględnić „efekt książeczki”, lecz w największym uproszczeniu można to zrobić tak, że 700 tysięcy głosów odejmuje się PSL i dorzuca wszystkim po tyle, ile wynosił ich oficjalny udział w całej puli. Ludowcy schodzą wtedy ciut poniżej 19%, zaś trzy pozostałe partie nieco zyskują.

Na wykresie pokazano oba takie wyliczenia – z rozbiciem elektoratu SLD i PSL na część liberalną (popierającą w drugiej turze kandydata PO) i solidarną (popierającą kandydata PiS). Na tej podstawie, stosując przeliczniki wyprowadzone z wyborów 2010, można oszacować wynik drugiej tury. To ostatnia kolumna po prawej.

przymiarki2015

Takie wyliczenie pokazuje, że urzędujący prezydent to ma tak jakby całkiem pod górkę. Na razie chyba niewiele wskazuje, by brał to sobie do serca. Wczytywanie się w dotychczasowe sondaże raczej go nie mobilizuje. Tym bardziej, że realne kompetencje i układ sił polityczno-personalnych skazały go na spędzenie minionych pięciu lat w mentalnej Spale. Wybory to jednak nie dożynki i nie da się wszystkiego tak wyreżyserować, by prezydentowi było miło. Już dziś widać symptomy trudności z jego powrotem do mniej ugładzonej rzeczywistości. Lekceważące wypowiedzi o konkurentach chluby nikomu nie przynoszą a zyski polityczne są z tego też wątpliwe.

Przewaga inkumbenta, rozpoznawalność i sympatia to niewątpliwe atuty, które pozostają w rękach Bronisława Komorowskiego. Mogą one przesądzić wynik wyborów, jeśli będzie miał jakiś pomysł jak nimi zagrać. Na razie jednak widać kłopoty całego obozu z rozpoznaniem, dlaczego tu nie „wystarczy być”. Dlaczego takie działania, które przynoszą zachwyty, bądź choćby przyzwolenie, w trakcie sprawowania prezydenckiego urzędu, wcale nie muszą być dobrym pomysłem na sukces w dwuturowych wyborach.  Gdzie tkwi tu problem, napiszę następnym razem.

Ludowy gambit

Adam Jarubas wystartuje w wyborach prezydenckich. Dla Bronisława Komorowskiego to wiadomość jednoznacznie zła. W przypadku Andrzeja Dudy rzecz jest już mniej oczywista. W każdym razie stawka w przypadku kandydata PiS uległa zmianie. Raz jeszcze okazało się, jak wielki wpływ na strategie polityczne mają reguły wyborów.

Dwutorowe wybory na urząd prestiżowy acz drugorzędny, to niezły galimatias motywacji. Poza oczywistym efektem, jakim jest objęcie urządu, jest tu jeszcze do zdobycia kilka dodatkowych nagród:

  • prestiżowy sukces w I turze,
  • awans do II tury jako potwierdzenie politycznego formatu,
  • zaistnienie medialne w I turze, dyskontowane w wyborach sejmowych,
  • zaloty zawodników w II turze o poparcie znaczących sił, których kandydaci odpadli w I turze (np. nominacja dla Belki).

Powiązanie tych nagród z walką o realne zwycięstwo nie jest oczywiste, podobnie jak powiązania pomiędzy nimi. Można jednak wyliczyć trochę takich zjawisk, które mają swoje odniesienie na klarującej się właśnie liście kandydatów:

  • każdy kolejny znaczący kandydat zmniejsza szansę na rozstrzygnięcie w I turze,
  • osłabienie pierwszego z reguły oznacza także osłabienie drugiego w I turze,
  • osłabienie kolejnych kandydatów jest z reguły mniejsze niż osłabienie pierwszej dwójki,
  • im więcej głosów padnie na trzeciego i dalszych kandydatów, tym mniejsza mobilizacja wyborców w II turze i tym samym większa szansa na zmianę kolejności.

Start Jarubasa najpewniej osłabi w I turze zarówno Komorowskiego, jak i Dudę. Jeśli przyniesie to II  turę, to dla Dudy będzie i tak czysty zysk. Wszyscy będą pamiętać jego wynik w II turze (na pewno wyższy niż w pierwszej) i sam fakt, że do takiego pojedynku z faworytem doszło. Jeśli mimo ludowego konkurenta urzędujący prezydent wygra w I turze, to słabszy wynik kandydata PiS będzie stratą i jego osobiście, i partii.

Ciekawe będą więc podchody o ludowy elektorat w trójkącie Komorowski-Duda-Jarubas. Jak widać, dobre notowania obecnego prezydenta nie zachęciły do zabiegania o względy ludowców już teraz – ani jego samego, ani jego obozu politycznego. Jak wiadomo, pycha kroczy przed upadkiem. Moim zdaniem obecna przewaga sondażowa powinna być traktowana z dużą ostrożnością. W kwietniu 2010 roku Bronisław Komorowski wygrywał w sondażach z Jarosławem Kaczyńskim 60 do 34. Realny wynik był znacznie bardziej wyrównany. Z jednej strony Duda nie ma pewnie takiej zdolności mobilizowania zwolenników PiS jak prezes. Jednak jego zdolność do mobilizowania przeciwników jest zapewne jeszcze mniejsza. W zeszłorocznych wyborach samorządowych bardzo wielu inkumbentów przegrało drugą turę, gdyż nie byli w stanie przyciągnąć głosów przegranych kandydatów, zaś ich oponenci potrafili skupić na sobie nadzieje wszystkich niezadowolonych. To zasadnicza sprawa dla pary głównych oponentów. W tych wyborach nie można – tak jak w sejmikowych – wygrać tylko symbolicznie. Niezależnie od wszystkich małych nagród, główna nagroda przypadnie tylko jednemu i żadne przeinterpretowanie tego się nie uda. Dla obozu władzy wszystko poniżej zwycięstwa jest kompletną klęską. Dla opozycji porażka 49:51 jest dalej przegraną, lecz to niezła obietnica przed kluczowym jesiennym rozstrzygnięciem.

Do wyborów samorządowych wrócę jeszcze nie raz – dziś natomiast chciałbym jeszcze polecić świetną książkę o wyborach, autorstwa trójki ścisłych umysłów – fizyków Kazimierza Rzążewskiego i Karola Życzkowskiego oraz matematyka Wojciecha Słomczyńskiego. Każdy głos się liczy – można tam znaleźć rzeczowe analizy i smakowite anegdoty. Jest też sporo o różnych sposobach rozstrzygania wyborów na pojedynczy urząd.  Gdyby zaś ktoś chciał sobie przypomnieć, jak zaskakujące mogą być wyniki dwuturowych wyborów, może wrócić do przedstawianych tu niegdyś analiz przypadków naszych południowych sąsiadów – Słowaków i Czechów.

Wybory – sympatie i talenty

Reakcje na obliczenia możliwego „efektu książeczki” pokazują, jak trudno wyrwać się ze swoich oczywistości. Przyszedł mi dziś do głowy pomysł, jak zobrazować problem podchodząc z jeszcze innej strony. Wyobraźmy sobie, że wraz z najbliższymi wyborami prezydenckimi przeprowadza się ogólnonarodowe głosowanie w kolejnej edycji konkursu „Mam talent”. Eliminacje w konkursie wyłaniają 40 kandydatów, spomiędzy których ogół narodu wskaże najzdolniejszego. Ich lista za nic się jednak nie mieści na jednej stronie A4. Stąd obok pojedynczej karty do głosowania z listą kandydatów na prezydenta, każdy dostanie małą książeczkę, gdzie na pięciu stronach umieszczonych będzie po 8 kandydatów występujących w kolejnych odcinkach. Każdy wyborca będzie miał prawo postawić jeden krzyżyk w książeczce.

Co jednak mają zrobić ci, których ten konkurs nie interesuje i żadnego z uczestników nie darzą sympatią ani nie cenią jego talentu, bo go po prostu na oczy nie widzieli? Może część z nich wykorzysta okazję i się z kandydatami zaznajomi, by podjąć świadomy wybór. Część chłodno kalkulująca a zainteresowana tylko wyborem głowy państwa, nie zabierze pewnie głosu i wrzuci do urny pustą książeczkę. To w końcu nie jest w porządku, by decydować o losie ludzi, o których się nie ma bladego pojęcia. Można jednak zaryzykować hipotezę, że jakaś część odda swój głos w rywalizacji, która ich ani ziębi, ani grzeje. Wedle jakich kryteriów? Pierwszym może być minimalizacja swojego wysiłku. Czyli na pierwszą stronę padnie zapewne więcej głosów, niż na tych, którzy byli dalej. Być może jednak ktoś da tylko wyraz swoim ulubionym rozrywkom, jeśli „dyscyplina” będzie zaznaczona przy nazwisku. Lubi taniec, więc zagłosuje na pierwszego kandydata, który tym właśnie chce się popisać. Gdy ktoś z kategorii „taniec” pojawi się na pierwszej stronie, znów zbierze dodatkowy głos.

Nie da się też wykluczyć, że część głosujących zastosuje tą samą zasadę, która będzie stosowana w wyborach prezydenckich – jeden głos na stronie. Nawet jeśli mają jednego generalnego ulubieńca, ich głos będzie nieważny. Natomiast jeśli się konkursem nie interesują i nie dowiedzą się, że w całej broszurze trzeba postawić tylko jeden krzyżyk, to prawdopodobieństwo takiego głosowania najpewniej wzrośnie.

Zarówno głosy puste, jak i z krzyżykami na każdej stronie, stanowią problem z innego punktu widzenia. Jeśli w liczeniu głosów biorą udział pasjonaci konkursu a miłośnicy kogoś z pierwszej strony, mogą wpływać na jego wynik, jeśli tylko są odpowiednio „elastyczni etycznie”.  Mogą wszak dostawiać krzyżyki przy swoim ulubieńcu, jeśli pierwsza strona jest pusta. „Elastycznym etycznie” zwolennikom kandydatów z dalszych stron jest trudniej – muszą wertować książeczkę. Kolejny problem stwarzają członkowie komisji „niepełnosprawni motywacyjnie”. Gdy w trakcie nocnego liczenia zobaczą krzyżyk na pierwszej stronie, mogą sobie odpuścić sprawdzanie, czy dalsze strony są na pewno puste.

Tak czy owak, kandydaci, którzy znaleźli się na pierwszej stronie, będą mieć przewagę. Przewagę, której byłaby zdecydowanie mniejsza, gdyby głosowanie w konkursie nie było przeprowadzane przy okazji wyborów prezydenckich. Dla uściślenia – „oszczędność poznawcza”, o której pisałem w poprzedniej notce, to nie jest eufemizm idiotyzmu. Sam jestem oszczędny poznawczo np. w sprawie samochodu. W odróżnieniu od tak wielu osób nie fascynuję się motoryzacją i traktuję to urządzenie tak użytkowo, jak się tylko da. Nie wiem, jaka jest pojemność silnika mojego auta, w ile sekund przyspiesza do setki i nawet tego, ile na setkę pali. Ktoś może mnie z tego powodu uważać za idiotę – proszę bardzo. Mnie interesuje, czy auto rano ruszy i czy moja rodzina się w nim mieści. W sprawie konkursu „Mam talent” też przejawiam taką oszczędność – wiem, że jest i to mi całkowicie wystarczy.

Takie same ścieżki można wyróżnić w wyborach sejmikowych i powiatowych. Pokazuje je obrazek poniżej. Rolę „dyscypliny” przyjmuje tu więź terytorialna. Niezainteresowany ogólnopolską polityką głosujący, może po prostu wskazać kandydata ze swojej miejscowości, nie zastanawiając się nad tym, z której on jest partii. Wszystkie wymienione ścieżki mogą działać niezależnie od siebie – w różnym natężeniu. Wszystkie mają ten sam efekt –  Partia Pustej Kartki znana z poprzednich wyborów sejmikowych, jak również część wyborców, którzy już wtedy głosowali bez specjalnego zaangażowania i rozeznania, wspólnie powołują Partię Pierwszej Strony.

Manowce2014

Szerokość poszczególnych pasków składających się na siłę PPS jest na razie nieznana. Będzie można próbować ją ustalić na podstawie szczegółowych wyników. Bardzo by się też przydało ponownie przeliczyć głosy w losowo wybranych obwodach. Mam nadzieję, że uda się do tego przekonać – zasłanianie się tu głupim prawem pogłębi tylko kryzys polityczny.

Swoją drogą, to PiS nie powinien narzekać na wrogość mediów. Relacjonując moje wyliczenia nieomal nikt nie wypominał im tego, że w wyborach powiatowych dostali za friko ćwierć miliona głosów. Wszyscy skupili się na zyskach PSL. Zaś co do ludowców, oczywiście miło im pewnie nie jest. Chciałbym ich jednak pocieszyć. Odpalenie teraz tej miny jest dla nich bez wątpienie mniej szkodliwe od powszechnego przekonania, że naprawdę zdobyli tylu nowych zwolenników. Za chwilę są przecież wybory prezydenckie i parlamentarne. Nie ma żadnych podstaw by sądzić, że opisany efekt powtórzy się w którychkolwiek z nich. Wtedy czeka ich nieuchronny kac po upajaniu się sejmikowym wynikiem. Lepiej wytrzeźwieć już teraz –  uniknie się robienia głupot przez najbliższe miesiące.

Efekt książeczki – pierwsza strona demokracji

Sądy wydały pierwsze wyroki w sprawie wyborów, stwierdzając że z książeczką do głosowania nie było żadnych problemów. Sędziom można pogratulować dobrego samopoczucia, które pozwala ignorować skądinąd oczywiste fakty. Podobnie jak wszystkim pozostałym, którzy od razu przeszli nad sprawą do porządku dziennego oraz tym, którzy już wiedzą, że zaskakujące wyniki wyborów są efektem fałszerstwa.  Przekonań oczywistych dla jednych i drugich zupełnie mi brakuje. Przez parę tygodni szukałem w dostępnych danych tropów, które pozwolą wyjaśnić co tak naprawdę się stało. W najnowszym Tygodniku Powszechnym znaleźć można bardziej rozbudowane opisy hipotez, do których to doprowadziło. Tutaj chciałbym rzecz opisać od strony technicznej.

Efekty pierwszej strony można oszacować dzięki „eksperymentowi”, który zorganizował w tej sprawie PSL. Otóż partia ta w jednej trzeciej powiatów nie rejestruje swoich list pod ogólnopolskim szyldem, lecz jako różnego rodzaju „Porozumienia Samorządowo-Ludowe”. PiS natomiast wystawił swoje listy w nieomal wszystkich powiatach (odpuszczając 8, z których PSL też odpuścił 4). Natomiast w równoległych wyborach sejmikowych obie partie wszędzie wystawiły swoje listy. Podobne zjawisko miało miejsce w roku 2010. W 2010 brak listy PSL nie miał specjalnego znaczenia dla usytuowania PiS na karcie głosowania. W 2014 oznaczał, że w wyborach powiatowych PSL odstępował konkurentce pierwszą stronę książeczki. Można na tej podstawie zrobić kilka porównań:

  • jak się ma poparcie dla list PiS w wyborach rady powiatu i sejmiku w danym powiecie, w zależności od tego, czy PiS był na pierwszej stronie, czy też nie,
  • jak się zmieniło poparcie dla PiS w powiecie od 2010, w porównaniu do zmiany w wyborach sejmikowych,
  • jak się zmieniło poparcie dla związanych z PSL ale inaczej nazwanych komitetów, w porównaniu do tych oficjalnych,
  • jak obecność list PSL wpływała na poparcie dla innych partii.

Na początek obrazek pokazujący powiaty w dwóch kluczowych rodzajach – z listą PSL i bez niej:

powiaty listy 2014m

Jak widać, powiaty z PiS na pierwszej stronie są rozrzucone po całym kraju, z niejakim zagęszczeniem na Pomorzu i Śląsku. Jest wśród nich trochę więcej powiatów z sejmikowym poparciem dla PSL mniejszym od średniej, lecz nie brakuje też takich z ludowych mateczników.

Generalny efekt poszukiwań jest taki – pierwsza strona książeczki w powiatach ziemskich dawała bonus w wysokości 8 procentów ogółu oddanych głosów. Taki bonus oznaczał wzrost poparcia o 10 punktów procentowych po odliczeniu głosów nieważnych. Ponieważ powiaty ziemskie to jakieś 2/3 ludności kraju, takie 10 punktów procentowych odpowiadało 6 punktom procentowym w generalnym wyniku. To znaczy – na tyle można byłoby oszacować zyski PSL, gdyby były takie, jak zyski PiS w tych powiatach, gdzie PSL odstąpił mu pierwszą stronę. Teraz dowody na rzecz takiej tezy.

Pierwsze porównanie pokazuje, jak się miał wynik PiS w powiecie i sejmiku w zależności od tego, czy PSL wystawił swoją listę, czy też nie. Po lewej w 2010, po prawej w 2014. Na obu procenty wszystkich oddanych głosów, czyli razem z nieważnymi.

PiSpowiaty10PiSpowiaty14

W 2010 roku obecność listy PSL nie miała żadnego znaczenia dla wyniku PiS w powiecie. Czterech na pięciu wyborców PiS było spójne w swych wyborach, reszta rozpraszała się po innych komitetach. W 2014 roku listy PiS na pierwszej stronie otrzymywały średnio dodatkowe 8 procent, a poza tym całkiem podobny procent poparcia sejmikowego jak w pozostałych powiatach. Obrazki są z Excela, lecz rzecz sprawdzałem poważniejszymi narzędziami statystycznymi.W miastach-powiatach efekty są wyraźnie słabsze i nie tak przekonujące od strony statystycznej. Tam bowiem nie było aż tylu wyborców, którzy nie interesują się ogólnopolską polityką i w wyborach innych niż gminne głosują byle jak – przypadkowo czy „oszczędnie poznawczo”.

Powyższe porównanie to najtwardszy argument, który jednak warto sprawdzić cofając się do 2010 w każdym z powiatów z osobna. Kolejny wykres pokazuje, jak zmieniało się poparcie dla PiS w powiatach w porównaniu do zmian sejmikowych, w rozbiciu na oba rodzaje przypadków (po lewej). Po prawej takie same zmiany dla pozostałych partii, w tym dla lokalnych mutacji PSL (oznaczonych jako PSLm). W SLD i PO obecność listy PSL w powiecie nie miała znaczenia porównywalnego z tym w przypadku PiS. Wszystko na tle zmian w sejmikach.

PiSzmiana10_14Innizmiana10_14

Jeśli partia nie trafiała na pierwszą stronę, to związek zysków w sejmiku i powiecie był podobny – gdzieś co piąty, co szósty wyborca najwyraźniej przekonywał się do partii w obu wyborach, zaś pozostałe zyski to już dotyczyły tylko jednego poziomu wyborów i nie przekładały się na wzrosty na drugim. Jeśli jednak PiS trafiał na pierwszą stronę, to doznawał nagłego przypływu poparcia, znów o 8 punktów procentowych wyższego niż w sejmiku. PSL na pierwszej stronie powiatowej broszury miał jeszcze większe wzrosty, niż to miało miejsce w sejmikach. Nie dotyczyło to już jednak wcale list wystawianych pod inną nazwą, czyli umieszczonych w książeczce na dalszych stronach.

Wszystko to tworzy skomplikowany układ naczyń połączonych, bo przecież książeczka nie jest jedynym czynnikiem przesądzającym o wyniku wyborów. Przedstawione wyliczenia to dopiero pierwszy krok. Gdy będą już dostępne wyniki w rozbiciu na gminy i na konkretnych kandydatów, trzeba to będzie wszystko sprawdzić raz jeszcze. Dziś jednak wypada mieć nadzieję, że takie wyliczenia nie sprawią, że obie zainteresowane partie będą się starały unikać pełnego wyjaśnienia problemu i pozostaną przy swoich dotychczasowych opowieściach – o wspaniałych kandydatach ludowców przyciągających setki tysięcy nowych wyborców i o masowych fałszerstwach na rzecz rządzących. W każdym razie bardzo jestem ciekaw, jak obie partie zinterpretują nadspodziewany wzrost PiS akurat tych powiatach, gdzie był na pierwszej stronie książeczki.

Złudzenia wyboru

Moja książka nie jest już majaczącym wciąż na horyzoncie złudzeniem – wyszła wreszcie z drukarni. W najbliższych dniach będzie szansa poznania najważniejszych jej tez w trakcie wykładów. Jutro na Uniwersytecie Warszawskim, pojutrze na Śląskim. Dziś jeszcze, o 18.00 będzie też taka możliwość w krakowskiej siedzie Klub Jagiellońskiego na Rynku Gł. 34. Na wszystkie spotkania serdecznie zapraszam czytelników bloga. Żałuję i przepraszam, że tak późno. Jednak wir powyborczych zdarzeń sprawił, że z najwyższym trudem łapałem oddech w powodzi zdarzeń i zobowiązań.

Szczegółowe dane o warszawskim i katowickim wykładzie są tu:

Plakat_uw_m

plakatflismaly

Opis książki wraz ze spisem treści można znaleźć na stronie wydawnictwa.

Gdy tylko znajdę wolną chwilę, wezmę się za analizę wyników wyborów samorządowych – jest tu bardzo wiele do zrobienia. W trzy tygodnie od wyborów na stronie PKW pojawił się wreszcie komplet danych i można zacząć śledzić wszystkie patologie, którymi te wybory obrodziły.

Chłopy w czepku

Napływające oficjalne wyniki sejmikowe wprawiają w konsternację. Jak już niejednokrotnie wyjaśniałem, PSL z kilku społecznych przyczyn wypada w wyborach sejmikowych lepiej niż w sejmowych – ale żeby aż tak? Rozgorączkowani wcześniejszymi wpadkami PKW oraz głosami nieważnymi w poprzednich wyborach mają prostą odpowiedź – fałszerstwo. Zaś każdy, kto miałby w tej sprawie wątpliwości, jest nieodmiennie płatnym sługusem reżimu oraz wszelkich możliwych ciemnych sił.

Ponieważ już niejednokrotnie zostałem zdemaskowany jako takowy sługus, mogę teraz spokojnie przedstawiać alternatywne hipotezy. To zobrazowanie rzeczy, o których mówiłem w rozmowie z Elizą Olczyk w Rzeczpospolitej.

Zaniepokojony wynikami z pierwszych województw, wykonałem taki oto test. Wziąłem wyniki z 2010 roku i policzyłem, co by się stało, gdyby wszystkie oddane wtedy puste głosy padły na PSL. Dla zwolenników tezy o ludowym spisku Struzika – przyjmijmy, że ludzie PSL w komisjach nie tracą czasu na bezsensowne unieważnianie głosów na PiS poprzez dostawianie drugiego krzyżyka, lecz stawiają takowy na wszystkich pustych kartach – przy swej ukochanej partii ;).  Wyniki wyglądałyby wtedy tak:

PSL2010gratis

Ludowcy stają się wtedy drugą partią w Polsce. Wyprzedzają PiS na Mazowszu i Lubelszczyźnie oraz w Łódzkiem. Depczą po piętach PO w województwie warmińsko-mazurskim i wielkopolskim. Na Opolszczyźnie stają się drugą siłą, w Świętokrzyskiem miażdżą konkurencję. Coś to komuś przypomina?

Rzecz oczywiście trzeba przeanalizować bardzo dokładnie, gdy już będą znane szczegółowe wyniki. Zrobię to wtedy niechybnie. Dziś już jednak widać, że „wyborcza książeczka” rodzi historie, o których się konstytucjonalistom nie śniło. Wyborcy lokalni – odpowiedzialni w poprzednich wyborach za ponad milion „głosów bez skreśleń” – najwyraźniej nie wrzucają już do urn pustych płacht, lecz stawiają krzyżyk na pierwszej stronie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Gdy PSL wylosowało pierwszy numer listy na pewno nie zdawało sobie sprawy, że to taki bonus. Dziś muszą prężyć muskuły i opowiadać o swoich wspaniałych kandydatach, którzy zapewnili im tak rewelacyjne poparcie – przecież nie powiedzą oficjalnie, że rządzą, bo są w czepku urodzeni.

PS. Gdyby komuś się naprawdę marzyły powtórzone wybory, nie zaś wykorzystał tylko okazję do przyłożenia rządzącym, to musi sobie odpowiedzieć na pytanie, co będzie mówił, gdy wtedy listę nr 1 wylosują znów ludowcy. Bo nieszczęsne książeczki mogą zniknąć najwcześniej za rok (projekt, kolejne czytania, senat, prezydent i 6 miesięcy vacatio legis). Mam nadzieję, że znikną choć za cztery lata – i niech to będzie pocieszający koniec tej żałosnej historii.

Pocieszenia i proroctwa

Czy każda z dwóch głównych partii czuje się zwycięzcą po tych wyborach? Na to wygląda. Czy ma do tego równe podstawy? To już mniej oczywiste. Rozchodzi się tu bowiem symboliczny sens słowa „zwycięzca” (zdobywca największego poparcia) z realną szansą na zdobycie władzy (wejście do rządzących koalicji). Jak jednak ten wynik można odczytać z perspektywy przyszłorocznych wyborów?

Wykonałem prostą operację – policzyłem co by się stało, gdyby przyszłoroczne wybory sejmowe miały się do tych sejmikowych tak jak się miały wybory 2011 do tych z 2010. Dla trójki stabilnych partii było to proste. Dla SLD, Nowej Prawicy i Niewiadomoczyjegojuż Ruchu wymagało jakiejś sztuczki. Zrobiłem to tak: zgodnie z wyliczeniami, które robiłem w 2011 przyjąłem, że połowa poparcia Ruchu Palikota w 2011 to wyborcy lewicy, zaś połowa to anarcholiberałowie przejęci dziś przez Korwina. Przyjąłem, że Korwin za rok zdobędzie połowę tego co Ruch Palikota w 2011, czyli minimalnie ponad 5%. Natomiast jako wynik lewicy w 2011 przyjąłem wynik SLD plus drugą połowę RPl. Takie przeliczenie daje następujący obraz (cztery górne słupki to podziały poparcia, ostatni to szacunkowy podział mandatów w sejmie, z odliczeniem jednego dla Mniejszości Niemieckiej):

sejmiki2014a2015

PiS po takim przeliczeniu wygrywa zdecydowanie, natomiast przewaga nad PO jest mniejsza niż ta miała nad konkurentką w obu ostatnich wyborach. Lewica trzyma kurs na marginalizację, zaś chłopy trzymają się coś tak jak dotąd. Korwin z satysfakcją, lecz nikomu do koalicji w zasadzie niepotrzebny. W zasadzie, bo ewentualna koalicja „kordonu sanitarnego”, na którą tak liczą w PO i SLD, ma tylko 4 mandaty przewagi. To stabilności nie wróży i otwiera drogę do ewentualnych napięć na konserwatywnym skrzydle PO. W każdym razie PiS nie jest aż tak daleko od samodzielnej większości. Tylko kilku mandatów brakuje też do stworzenia koalicyjnej większości z NP bądź z PSL (pod groźbą wylądowania w opozycji po ewentualnej koalicji PiS-NP).

Nawet jeśli trudno się nie zgodzić z faktem, że symboliczne zwycięstwo PiS nie jest w tych wyborach zwycięstwem realnym, to jednak równie trudno poważnie traktować pocieszające partię rządzącą głosy – „PO(lacy) nic się nie stało”. Ten wynik jest korzystniejszy dla PiS, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Zapowiada bardzo wyrównaną walkę w nadchodzącym roku.

Zostawić czy odstawić?

Co powinno  być punktem odniesienia w podstawowej decyzji wyborcy – zostawić czy odstawić tych, którzy dotąd rządzili? Zadowolenie zależy wszak od poziomu oczekiwań. Żeby jakoś pomóc mieszkańcom największych miast, zrobiłem porównanie sondaży publikowanych przez GW obecnie i cztery lata temu. Pokazują one różnicę pomiędzy oceniającymi prezydenta dobrze i źle. Na wykresie prezydenci uszeregowani zostali według dzisiejszych ocen. W wypadku wyników 2010 szary słupek oznacza prezydenta innego niż obecnie. To te miejsca, gdzie poprzedni prezydent nie startował (Lublin i Częstochowa) lub został pokonany (Płock i Bydgoszcz). W poprzednich sondażach nie było Łodzi, z tych wypadła Zielona Góra. Sopot sam odrzuciłem bo to miasto o zupełnie innej skali i trudno jest obronić jego zestawienie z pozostałymi. Prezydenci Katowic i Opola nie startują, lecz są ciekawym punktem odniesienia. Obrazek wygląda tak:

prezi2014

Pierwsza dwójka pozostaje bez zmian. Szczurek i Ferenc, choć tak wiele ich różni, mają dobre klucze do serc mieszkańców – choć chyba każdy klucz jest inny. Dwóch kolejnych liderów sprzed 4 lat – Dutkiewicz we Wrocławiu i Truskolaski w Białymstoku – sporo stracili, przechodząc do górnej strefy stanów średnich. Ich miejsce zajęli Zaleski i Uszok. Tuż za nimi dwóch nowicjuszy – jak widać zmiana prezydenta wyszła Lublinowi i Płockowi na dobre (przynajmniej w opinii mieszkańców). W Kielcach Lubawski znalazł się w sąsiedztwie podobnie jak on tracących niegdysiejszych liderów. W połowie stawki odbijające się od dna Szczecin i Częstochowa – pierwszy bez zmiany personalnej, drugi z taką dość radykalną. Dolna strefa stanów średnich to słabnąca piątka – cztery metropolie i Radom. Wreszcie w ogonie do tych, którzy nie mogą wyrwać się z bylejakości (Łódź, Bydgoszcz, Opole), dołączył Gorzów – kiedyś nieomal w czołówce – oraz Olszyn, już wcześniej słaby średniak.

Czy takie zróżnicowanie ocen i ich dynamika znajdzie odbicie w wynikach – obiecuję policzyć po wyborach. Niestety w tej kampanii nie miałem dość czasu, by dla potrzeb bloga poczynić jakieś analizy czy prognozy. Mam nadzieję nadrobić do przy omawianiu wyników.

Nieodparte wrażenia, niezbite dowody

Poszukiwacze zaginionej ćwiartki znów na ekranie. Przed trzema laty zakończyłem trwającą ponad rok serię wpisów o sejmikowych nieważnych głosach. Dziś do tego wracam, by uzupełnić tekst opublikowany w Rzepie i wyjaśnienia przytaczane przez GW.

Moje tezy nie są łatwe w przyswajaniu, zwłaszcza dla mieszkańców metropolii, zanurzonych po uszy w swoich oczywistościach. Wstrząsający procent nieważnych głosów jest wynikiem poczucia politycznej marginalizacji „Polski powiatowej” i wynikającego stąd zdystansowania do ogólnopolskiej polityki. Zdystansowania wyrażającego się w tym, że chodzi się na wybory samorządowe, lecz sejmowe to już odpuszcza. Żart sprzed czterech lat okazał się wyjątkowo trafny – nieważne głosy to właśnie „zaginiona ćwiartka”. Oddaje je około jednej czwartej tych, którzy głosują na kandydatów na wójta, choć w dniu wyborów parlamentarnych zostają w domu. Na Mazowszu rzecz jest dodatkowo potęgowana przez liczebność sejmiku, nieadekwatną wobec rozmiaru województwa i rozdrobnienia tamtejszych tożsamości lokalnych. Do tego dochodzą różne sposoby interpretowania nieważnych głosów przy dzieleniu ich na puste i źle skreślone.

Przygotowanie tekstu dla Rzepy było okazją do niewielkiej modyfikacji spojrzenia w porównaniu do tego sprzed 3 lat. Dodatkowo, tuż po skończeniu tego tekstu dostałem wreszcie nowe klucze do aktywacji pakietu statystycznego. Mogłem rzecz policzyć raz jeszcze i sprawdzić, które z podejść daje najtrafniejsze zobrazowanie problemu. Różne podejścia są ważne, bo – jak ponoć mówią Anglicy – jak dobrze przycisnąć statystykę, przyzna się do wszystkiego. Niezbite dowody są tu bardzo ważne, bo rzecz pozostawia nieodparte wrażenie, że coś jest nie w porządku.

Na początek mapy, które w Rzepie nie były zbyt wyraźne. Na pierwszej liczba nieważnych głosów, liczona jako procent uprawnionych do głosowania. Na drugiej – „dystans polityczny” obliczany jako zmiana frekwencji wyborczej 2010/2011 pomnożona przez współczynnik „uradnienia” województwa (liczba uprawnionych przypadająca na jednego radnego jako procent średniej dla kraju – na Mazowszu 1,49 a w Lubuskiem 0,49). Kolory pokazują podział na 4 kategorie – nieomal równoliczne.

niewaznablogdystanblog

Podobieństwa obu map dotyczą całych obszarów – jak większość Mazowsza, południowa część Łódzkiego czy wschodnia województwa kujawsko-pomorskiego. Jeśli przyjrzeć się dokładnie, uderzające są również podobieństwa pojedynczych plamek na względnie jednolitych obszarach – i to w obie strony. Przykładem może być gmina Grębów pod Tarnobrzegiem (ciemnoczerwona plama na północy Podkarpacia) czy Baboszewo (biała plama na północny zachód od Warszawy, pomiędzy Ciechanowem a Płockiem). Największe różnice pomiędzy mapami pojawiają się na obrzeżach Warszawy. Można przypuszczać, że jest to efektem zamieszkiwania w jednej gminie dwóch grup wyborców – zdystansowanych od polityki krajowej zasiedziałych wyborców wiejskich i „podmieszczuchów”, głosujących według metropolitalnego wzorca.  Dla dociekliwych – parametry modelu opartego na tych zmiennych są takie: R2=0,588, współczynnik beta dla zmiany frekwencji wynosi 0,741 a dla uradnienia 0,354. Jak na nauki społeczne, więcej niż dużo.

Ogólne modele warto sprawdzić w konkretnych przypadkach. Moją uwagę zwróciła gmina Szczutowo w powiecie sierpeckim, gdzie w 2010 roku nieomal ćwiartka uprawnionych do głosowania nie skorzystała z tego uprawnienia, choć tylko w wyborach sejmikowych. Trop okazał się bardzo interesujący. Porównanie wyników sejmikowych z wyborami sejmowymi 2007 kazało mi zwiększyć czujność. Przedstawia się ono tak (na szaro partyjna drobnica):

szczutowo1

Wyglądało na to, że PiS po trzech latach stracił 3 z 4 wyborców, zaś PSL zyskał prawie trzykrotność tego co miał. Jego przewaga nad głównym konkurentem stała się miażdżąca. Jak się to ma do nieważnych głosów? To pokazuje kolejny wykres, tym razem z poparciem partii jako procentem wszystkich głosów oddanych.

szczutowo2

Wzrost poparcia dla PSL wygląda tu nieco mniej imponująco niż spadek głosów dla PiS. Wrażenie bezpośredniego związku słabego wyniku PiS z liczbą nieważnych głosów jest nieodparte. Sprawę trzeba traktować poważnie. Jednak ktoś, kto by się już zbierał do prokuratury, powinien trochę ochłonąć. Zrozumienie sensu zdarzeń w Szczutowie wymaga jeszcze dwóch zestawień. Pierwszym jest pokazanie obu wyników jako procentu uprawnionych do głosowania. Wygląda to tak:

szczutowo3

W wyborach 2007 roku wzięło udział ciut ponad jedną trzecią mieszkańców Szczutowa. W wyborach 2010 – prawie dwie trzecie. Do urn poszło dodatkowe 30 procent. Z tych 30 procent połowa oddała nieważne głosy. Skokowy spadek poparcia dla PiS oznacza zmianę zdania przez 10 procent mieszkańców gminy – owszem, jest to sporo, lecz zmiany wyników PO i SLD nie są jakościowo mniejsze. Skok poparcia dla PSL da się wyjaśnić nowymi głosującymi – wygląda na to, że ci nowi wyborcy, którzy pojawili się przy urnach na okoliczność wybierania samorządu, zagłosowali właśnie na ludowców.

Najciekawsze jest jednak jeszcze inne porównanie – zestawienie wyników głosowania sejmikowego i wyborów wójta. Wygląda ono tak:

szczutowo4

W pierwszej turze wyborów największe poparcie zdobył urzędujący wójt z PSL. Było to jednak tylko 45% głosów. Tu nieważnych głosów było 2%. Kandydat PiS zdobył 14% – o połowę więcej, niż lista partii w wyborach sejmiku, jeśli uwzględnić nieważne głosy. Skąd taka różnica, ktoś mógłby spytać. Jeśli ktoś chciał fałszować wybory, by zagrodzić opozycji drogę do władzy, to dlaczego odpuścił sobie gminę – to przecież tu mógł mieć największy wpływ na wynik. Gdyby wójt zdobył tyle głosów, ile lista PSL do sejmiku, sukces miałby w kieszeni. Gdyby „unieważnić” 251 głosów na konkurentów w wyborach wójta, inkumbent-ludowiec wygrałby w pierwszej turze. W wyborach sejmiku nieważnych głosów było 550 – dwa razy więcej, niż było potrzebnych do uratowania wójta. Tymczasem doszło do drugiej tury, w której lokalny pretendent pokonał PSL-owca czterdziestoma głosami. W dogrywce głosów nieważnych było 13 – mniej niż 1%. Dlaczego wtedy nikt nie zadał sobie trudu dostawiania krzyżyków, jeśli w wyborach sejmiku miałby takowych dodać 500? Dla mnie to niezbity dowód, że w nieważnych głosach nie chodzi o partyjne geszefty. Nie ta skala i nie te interesy. Natomiast wynik PiS w wyborach wójta i sejmu, o tyle lepszy niż w sejmikowych, ma jedną przyczynę. W obu kandydatem tej partii była ta sama osoba – Zbigniew Szlomkowski, radny gminy Szczutowo. To on przyciągał głosy i powodował falowanie poparcia. Brak kandydata o podobnej sile na liście sejmikowej odbierał PiS znaczącą część wyborców.

Na koniec raz jeszcze kluczowa teza z Rzepy, przewijająca się przez wszystkie wcześniejsze notki na ten temat, jak i wiele innych moich publikacji – nieważne głosy sejmikowe są przejawem bardzo groźnej choroby polskiej demokracji. Sejmowy system wyborczy odpycha od krajowej polityki olbrzymią część polskich wyborców. Na wybory sejmowe nie chodzą, lecz głosując w samorządowych, zmieniając wyniki sejmikowe względem sejmowych. Co czwarty z takich wyborców oddaje nieważny głos. Ten zasadniczy problem jest wzmacniany przez kilka pobocznych – liczbę radnych, słabość ogólnopolskich partii i interpretacje powodów nieważności głosu. Można się o nie spierać, lecz nie powinny przysłaniać zasadniczego problemu – sposób wybierania sejmu i sejmików gryzie się okrutnie z terytorialną strukturą kraju. Powinien zostać zmieniony.

Z trzech okręgów babka wróżyła

Znów z naszych podatków opłacono organizację wyborów uzupełniających, które potrzebne są tylko do podchodów i spekulacji. Najpierw do doświadczonych nimi okręgów zjeżdżają się politycy centralnego szczebla, potem nad wynikami pochylają się centralne media. Czy to w ogóle warte fatygaty?

Idealnie rok temu, po uzupełniających wyborach w Mielcu, porównywałem wyniki takich wyborów z 2008 roku z kluczowymi dla życia politycznego wyborami sejmowymi (tu). Dziś na początek porównanie mieleckich wyborów z tym, co zdarzyło się w majowym głosowaniu do PE.

Mielec

Tak jak pisałem przed rokiem – wybory uzupełniające są prognostykiem o połowicznej skuteczności. Dla dużych partii wahania kilkuprocentowe to tylko przesunięcia marginesu. Dla małych takie same zmiany to już rewolucje. PiS w eurowyborach wypadł o 5% słabiej niż w senackiej próbie, lecz o podobną wartość lepiej niż w 2011. Partie koalicji rządzącej nie osłabły aż tak bardzo, jak to się mogło zdawać, lecz tak naprawdę to i tak całkiem sporo. Solidarna Polska nie zyskała nawet połowy tego, co rok wcześniej.

Ze świadomością takich ograniczeń warto spojrzeć na niedzielne wyniki. Dla każdego z trzech okręgów porównałem je z wynikami eurowyborów. Te drugie w wewnętrznych pierścieniach. SP i PR dodałem do PiS, Krzysztofa Bosaka podciągnąłem pod Nową Prawicę. Do tego policzyłem średnią dla wszystkich trzech okręgów. Wygląda to tak:

uzup2014

W każdym z okręgów sytuacja jest inna, nawet jeśli rezultat – zwycięstwo PiS – jest taki sam. Z perspektywy zwycięzcy, w Mińsku jest to potwierdzenie dominacji. W Sandomierzu nieznaczne osłabienie, o krok od porażki. W Rybniku wyjście na prowadzenie, przy wyjściowej minimalnej przewadze głównej konkurentki.

PO poprawiła swoje notowania w Mińsku (choć w porównaniu z 2011 bardzo nieznacznie), zawdzięczając to brakowi kandydata PSL. Raz jeszcze okazało się jednak, że wyborcy ludowców nie przenoszą się pod sztandary koalicjanta tak łatwo. Co nie znaczy, że to samo działa w drugą stronę. W Sandomierzu PO traci połowę procentów, lecz chyba właśnie na rzecz PSL. Tu ludowcy się mobilizują tak, że pomimo braku kandydatów w dwóch pozostałych okręgach, średnie poparcie w całej trójce i tak mają wyższe niż w maju. Wreszcie w Rybniku PO idzie jeden procencik do przodu, lecz to nie wystarcza do pokonania zmobilizowanego PiS. Ci co i tak nie liczyli na zwycięstwo – Nowa Prawica i Stara Lewica – ciut się kurczą, lecz przynajmniej zaistnieli. Generalnie PiS w porównaniu z majem idzie do przodu, lecz to nie oznacza, że koalicja oddaje pole. Wyrównane zmagania to coś, co na pewno służy demokracji i dobru wspólnemu. Tego wypada sobie życzyć w zbliżających się wyborach samorządowych. Niech zwycięzcy po odebraniu należnych gratulacji nie osiadają na laurach, zaś ich oponenci, po przełknięciu goryczy porażki, niech nie opuszczają rąk.

PS. Same wybory uzupełniające powinny zostać zastąpione wskazywaniem przez kandydatów na senatorów swoich oficjalnych następców w przypadku rezygnacji lub śmierci – tak się to dzieje we Francji oraz Niemczech i nikt z tego zamachu na demokrację nie robi. Sama organizacja wyborów w Rybniku kosztowała 30PLN na jednego głosującego. Gdyby do tego dodać koszty kampanii, podróży premiera i ministrów oraz wszelkich parlamentarzystów (którzy wszak na pewno robili to w ramach obowiązków służbowych), to jest to jedna z droższych rozrywek, jakie państwo zapewnia obywatelom.