Miniony tydzień doprecyzował pozycje głównych graczy. Platforma rzuciła do walki siły główne – Donalda Tuska. W rozmowie z „Uważam Rze” Jarosław Kaczyński (prawie) ostatecznie zadeklarował, że nie przyjmie rozstrzygającej bitwy w postaci debaty. Prawie, bo na bardzo jednoznaczne pytanie Karnowskich nie powiedział twardo „nie będzie”, tylko podał argument, dlaczego nie chce debatować. To jednak nie to samo.
Sama jego argumentacja jest zrozumiała, choć nieprzekonująca. Zaprzeczanie traumie i jednoczesne żale na chwyt z pistoletem (akurat jedno z antyskutecznych zagrań Tuska w tamtej debacie) jest w niejakiej sprzeczności. Nie jest też prawdą, że w debacie osobiste posługiwanie się przez uczestnika agresją daje przewagę (patrz Wałęsa-Kwaśniewski) – drugi raz zaś triku z publicznością powtórzyć się przecież nie da. Przed rokiem zaś Kaczyński debatował z Komorowskim i wcale nie tym debatom zawdzięczał swoją porażkę – moim zdaniem jedną z nich wygrał (co można znaleźć tu), nawet jeśli na punkty, nie zaś przez nokaut. Swoją drogą, jeśli Kaczyński jest przekonany, że debaty z Tuskiem w 2007 roku nie dało się wygrać, to ciekawe jak ocenia swój udział w debacie z Kwaśniewskim – debacie, po której notowania PiS poszły w górę.
Oskarżanie o stronnicze przedstawianie debaty przez media jest o tyle wątpliwe, że przecież co drugi dzień politycy PiS biorą udział w jakichś debatach i nic nie słyszałem, by zgłaszali zastrzeżenia do ich organizacji. Takie zaś twierdzenie można bardzo łatwo obrócić w dowód na faktyczną traumę, pomijając już wielokrotnie podnoszoną prawdę, że oskarżanie mediów o stronniczość jest samospełniającą się przepowiednią i nigdy jeszcze Kaczyńskiemu w niczym nie pomogło, wręcz przeciwnie.
Kluczowy jest jednak trzeci argument – że debata może dostarczyć PO „paliwa antypisowskiego”. To prawie otwarte przyznanie się, że wzbudza się niechęć swoją osobą i nic się z tym nie da rady zrobić. Samoświadomość i pokora mogą tu wzbudzać szacunek, lecz gdyby iść tą logiką, to błędem jest zwoływanie codziennych konferencji prasowych – relacjonowanych wszak przez te same elektroniczne media, które miałyby tak spaczyć w swoich przekazach przebieg debaty. Przecież takie konferencje są na łasce-niełasce dziennikarzy w stopniu nieporównywalnie większym, niż sama debata.
Na poważnie, to jeden argument za unikaniem debaty przychodzi mi do głowy – że to może sprowokować PO do jakichś idiotycznych zachowań. Przy pierwszym podejściu owszem, modelowo spalili temat swym rozochoceniem. Lecz przecież jeśli „wrogie media” są w stanie zrobić „z igły widły” w przypadku debaty, to o ileż prościej jest im to zrobić z unikania debaty. Kampania się powoli rozkręca i presja będzie tylko wzrastać. Zaś założenie, że druga strona nie poradzi sobie z wygraniem takiej sytuacji jest doprawdy ryzykowne. Tak ryzykowne, jak założenie PO, przyjmowane za oczywistość jeszcze na początku wakacji, że Kaczyński będzie zawsze sam straszył sobą. Na chwilę to ograniczył i Platforma utraciła całą pewność siebie, o sondażowej przewadze nie wspominając.
Najważniejszy argument jest jednak inny. Opór w tej sprawie, który najpewniej będzie musiał być z dnia na dzień coraz silniejszy, jest największym zagrożeniem dla dotychczasowej, skutecznej strategii PiS (pisałem o tym, jak ją rozumiem tu). Unikanie debaty może stać się znacznie łatwiejszym paliwem do puszczenia z dymem strategii walki o „normalnie” niezadowolonego wyborcę, niż sama debata.
Ryzyko w debacie jest zawsze – lecz w mej opinii debata jest znacznie bardziej ryzykowna dla Tuska, niż dla Kaczyńskiego. To on będzie teraz „na musiku”. Przykład debaty z Kwaśniewskim w 2007 roku pokazał, że taka sytuacja mu wcale nie służy. A w żadnej innej sytuacji Kaczyński nie będzie miał takiego panowania nad przekazem, jak w debacie. To przez nią może obalić swój negatywny wizerunek, jeśli naprawdę jest tylko wykreowany przez wrogie mu media. Unikanie debaty doskonale zaś w taki negatywny wizerunek się wpasowuje, dodając do niego wrażenie braku odwagi i zdecydowania. Argument „ja debatuję z Polakami” nie daje przewagi nad Tuskiem, jeżdżącym po Polsce w asyście dziennikarzy tych samych mediów. Zaoczny pojedynek, sugerowany przez Kaczyńskiego, jest dla niego bardziej ryzykowny, niż ewentualna debata.
W 2007 roku możliwość wymigania się od debaty z Tuskiem była teoretycznie jeszcze większa – własna telewizja, wpasowanie w strategię itd. Zgoda na tamtą debatę nie była błędem – konsekwentne jej unikanie byłoby jeszcze gorsze. Błędem było zlekceważenie przeciwnika. Teraz Kaczyński najwyraźniej go przecenia na tym polu, na który poniósł wtedy porażkę – lekceważy zaś na innych.
Archiwum autora: jaroslawflis
Jedynki – siła i przewaga
Po tygodniu kolejna odsłona dramatu z wyższych sfer. Jaka jest i skąd się bierze siła jedynek rozważa dziś Rzepa, w GW deklaracje respondentów CBOS w sprawie głosowania na kandydatów z pierwszego miejsca. Zaś przy okazji mogę podlinkować swój tekst w TP o akcji „STOP JEDYNKOM” (synteza problemów pojawiających się tu już w różnych notkach).
Zanim przedstawię zapowiedziane zestawienie losów jedynek LiD/SLD i PSL, słów kilka o deklaracjach z sondażu zamówionego przez ISP. Trzy czwarte respondentów podało, że nie kieruje się numerem na liście. Czy można im wierzyć? Co z tego wynika?
Trzy miesiące temu pokazywałem, od czego zależy liczba i procent głosów oddanych na lidera listy (tu). Zgodnie z modelem, stworzonym na podstawie danych z 2007 roku, na umieszczonego na jedynce „spadochroniarza”, o którym nigdy nie wspomniała żadna z dwóch ogólnopolskich gazet, w przeciętnym okręgu zagłosowałoby 15% wyborców PO i 18% wyborców PiS. Ponieważ jednak partie nie zdecydowały się na aż takie manewry, lecz generalnie wstawiały na jedynki osoby medialne, rzeczywisty procent głosów oddanych na jedynki był oczywiście wyższy – dokładne zestawienie podawałem pół roku temu (tu).
Te kilkanaście procent prostolinijnych wyborów plus widoczność medialna to jednak nie wszystkie czynniki przewagi liderów. Rzecz w tym, że przeciwnicy jedynki są z reguły rozproszeni – każdy z nich walczy o głosy tylko w jednym powiecie. W co drugim przypadku takiemu lokalnemu kontestatorowi przywództwa na liście udaje się prześcignąć lidera. Tyle tylko, że prześciga go wyłącznie u siebie. Zaś lider listy, nawet gdyby w każdym z powiatów przegrał z lokalnym kandydatem, może w każdym z nich nazbierać trochę głosów – łącznie wystarczających do pokonania każdego z kontestatorów z osobna. W tym wyraża się jego kluczowa przewaga. Już kandydat z drugiego miejsca może w powiecie innym niż własny matecznik dostać mniej niż co setny głos. Lider listy dostaje mniej niż 10% w sporadycznych tylko przypadkach.
Walki liderów z kontestatorami są zatem jednostronnie dramatyczne – dla pierwszych najczęściej są bez znaczenia, dla drugich to sprawa życia i śmierci. Jakie były ich rezultaty w 2007 roku? Obrazują je cztery mapy – po jednej dla każdej partii. Zaznaczono w nich powiaty o przewadze lidera bądź kontestatora (o połowę więcej głosów od konkurenta) oraz dominacji jednego z nich (co najmniej dwukrotnie więcej głosów od konkurenta. Białe pozostały powiaty i miasta z względną równowagą, czyli wynik jednego mieścił się w przedziale plus-minus 50% wyniku drugiego. W kolejności poparcia PO-PiS-LiD-PSL:
W łatwy wzór się to nie układa. To wypadkowa geografii i osobowości. Można wyszukać bezapelacyjnych liderów, zdolnych zdominować cały okręg i takich, którzy są kontestowani w każdym z powiatów, ewentualnie poza rodzinnym. Walka jest najwyraźniej wyrównana – lokalny kandydat wygrał z liderem listy w w idealnie połowie przypadków, jeśli liczyć wszystkie cztery partie łącznie. W PSL było takich przypadków najwięcej – 236 na 379 powiatów i mpp – w PO 199, w PiS 170 i w LiD – 166. Reguła jest identyczna, tylko wskazówka wychyla się czasami trochę bardziej w jedną lub w drugą stronę. Generalnie podskórna walka lider-kontestator jest kluczowym zjawiskiem dla kampanii z punktu widzenia kandydatów.
Kto chciałby o tym posłuchać, zamiast poczytać, może rzucić okiem na nagranie wykładu z konferencji „Wielki Projekt” (tu – niestety z obciętymi 20 sekundami z tego fragmentu, które są na filmie z pierwszej części wykładu).
Są cisi mistrzowie – np. Zbigniew Chmielowiec (PiS-Kolbuszowa) – 22 razy więcej głosów niż „jedynka”, czy inny Zbigniew – Włodkowski (PSL-Pisz) – 40 razy więcej. Ten ostatni nie zdobył jednak mandatu – tak spektakularny sukces w jednym powiecie nie wystarczył. Tym niemniej, w tych wyborach trafił już na „jedynkę”.
Przypadki pozostałych roszad na listach lewicy i PSL zestawiłem w tabeli (opis oznaczeń tu). Dochodzą tu przypadki, gdy lista nie dostała żadnego mandatu w danym okręgu w 2007 (ciemnoszare tło, białe napisy) lub tylko lider listy nie dostał mandatu, pokonany przez kogoś z dalszego miejsca (ciemnoszare tło, czarne napisy).
Stabilność podobna jak w przypadku dużych partii, co lepiej widać w tabeli:
W każdej z partii motywy przetasowań są zatem inne, lecz ich poziom jest podobny. Przewaga, jaką dają jedynki, jest ważnym motywem decyzji i w partiach wodzowskich, i w bardziej zdemokratyzowanych. Nawet jeśli wyborcy faktycznie w niewielkim stopniu kierują się numerem na liście, to ten niewielki stopień jest i tak wystarczający, by zogniskować uwagę nie tylko mediów, lecz i zawodowych polityków.
Wzrost, czyli spadek
Czy na skutek wprowadzenia parytetów przeciętna pozycja kobiet na listach wzrosła? Bynajmniej. „Kobiety chcą więcej!” – woła GW. Na razie – bez fałszywej skromności – potwierdza się to, co twierdziłem przed prawie dwoma laty (tu) – wprowadzenie parytetu zwiększy udział kobiet we frustracji wyborczych „naganiaczy”.
Widać to na już zarejestrowanych listach głównych partii. Na wykresie pokazano, jak zmieniła się przeciętna pozycja kobiet na listach w porównaniu z 2007 rokiem. Pozycję obliczyłem z uwzględnieniem faktu, że różnica pomiędzy pierwszym a drugim miejscem jest bez porównania większa, niż pomiędzy dwudziestym pierwszym a dwudziestym drugim. Dlatego też najpierw każdemu kandydatowi i każdej kandydatce przypisano wagę zajmowanej pozycji, równą odwrotności numeru na liście (jedynka ma wagę 1, dwója – 0,5, trójka – 0,33 a dwudziestka – 0,05). Przeciętna waga dla wszystkich kandydatów wyliczona tą metodą wynosi 0,16, co odpowiada szóstemu miejscu (normalnie przeciętne miejsce to 11). Wykres pokazuje zatem, jak zmieniła się tak obliczona przeciętna pozycja mężczyzn i kobiet.
W 2007 roku, wbrew wszelkim stereotypom, pozycja kobiet i mężczyzn – mierzona nie procentem na listach, lecz wysokością zajmowanego przeciętnie miejsca – była nieomal identyczna. Na listach PO i PiS kobiety były przeciętnie wręcz wyżej, nawet jeśli minimalnie. Wyjątkiem był tu PSL, na którego listach kobiety były przeciętnie o jedno miejsce dalej, niż mężczyźni.
W 2011 sytuacja uległa istotnej zmianie – przeciętne miejsca kobiet i mężczyzn się rozjechały. Przeciętna pozycja kobiet spadła – od 0,7 w PO do 2,2 w przypadku PiS. Natomiast przeciętna pozycja mężczyzn wzrosła w wszystkich partiach – od 0,4 do 1 miejsca. Było równo, ale już nie jest. Wcale nie na korzyść kobiet.
Jak wygląda jednak sytuacja na tych miejscach, o które politycy naprawdę walczą – na miejscach mandatowych (w ten sposób określam miejsca od góry w liczbie równej mandatom otrzymanym przez daną partię w danym okręgu)? Dla 2011 przyjąłem na razie te miejsca, które były dla danej partii mandatowymi w 2007. Wygląda to tak:
Dwukrotny wzrost udziału kobiet wśród kandydatów przełożył się na znacznie mniejszy wzrost ich udziału wśród kandydatów z miejsc mandatowych. Największy był w PO (z 24 na 38%, czyli z 50 na 79 kandydatek), natomiast w PiS tylko symboliczny (trzy dodatkowe kandydatki na miejscach mandatowych). Naprawdę „spektakularne” zmiany można zaobserwować w mniejszych partiach – w SLD w miejsce 8 mamy teraz 12 kandydatek z mandatowych miejsc, zaś w PSL – skok z dwóch (jedna w 2007 przegrała z kolegą z drugiego miejsca) na pięć.
Za to niepodważalne, największe wzrosty udziału kobiet nastąpiły na miejscach niemandatowych. W SLD procent kobiet wśród „naganiaczy” sięgnął prawie połowy. W każdej partii jest znacząco wyższy, niż wzrost na miejscach mandatowych. Cztery partie ściągnęły na miejsca niemandatowe 800(!) „naganiaczek” celem wypełnienia ustawowych i medialnych oczekiwań. Czy to naprawdę niezbędny koszt wpuszczenia dodatkowych 40 pań na miejsca mandatowe? Miejsca mandatowe, które niczego wszak nie gwarantują – co piąty kandydat z takiego miejsca i tak był dotąd pokonywany przez kogoś z dalszego miejsca. Jeśli tak ma wyglądać wspieranie zaangażowania kobiet, to jako ojciec trzech córek powinienem być zaniepokojony.
Cała sprawa ma tu jeszcze kluczowy smaczek. To pytanie, czy wyborcy tylko czekają by móc głosować na kobiety, blokowane dotąd przez wstrętnych samców w dostępie do list, czy też wręcz przeciwnie – traktują głos oddany na kobiety jako potencjalnie stracony. Za pierwszą odpowiedzią przemawiałby sondaż GW, drugą sugerują badaczki z ISP w dzisiejszej Rzepie. Takie tezy stawiać łatwiej niż sięgnąć do danych. Te zaś – jeśli chodzi o ostatnie wybory – wyglądają dość jednoznacznie. Na wykresie przedstawiono jaki był procentowy udział kobiet wśród kandydatów, jaki procent głosów one zdobyły i jaki w efekcie przypadł im procent mandatów. Dla każdej partii oddzielnie.
Znów wyjątkiem jest PSL. W pozostałych partiach procenty kobiet we wszystkich trzech kategoriach są nieomal identyczne. Nic nie wskazuje na to, by standardowy polski wyborca uznawał płeć za jakiś istotny czynnik – ani by go zachęcała, ani odstręczała. Zgodność sytuacji w trzech głównych partiach jest porażająca. Nie zawsze tak oczywiście było, co jednak nie znaczy, że jest tu jakiś historyczny trend i wystarczy zaczekać, aż nastąpi jakieś nieuchronne „ucywilizowanie”. Identyczne wykresy przed 10 laty wyglądały tak:
SLD-UP spełniało wtedy dzisiejszy ustawowy wymóg, lecz skończyło się na jednej czwartej kobiet w jej poselskich ławach. PSL miał procent kobiet na listach wyższy niż PO, lecz żadna z nich nie zdobyła mandatu. Łącznie dla trzech większych partii i tak się wszystko uśredniało. Jak pokazywałem w zeszłym roku (tu) – znacznie ważniejszym czynnikiem niż liczba kobiet na liście jest liczba mandatów otrzymywanych przez dane ugrupowanie w pojedynczym okręgu. Im większa nagroda – tym większy w niej udział kobiet.
Jak to będzie wyglądać tym razem – ile dodatkowych mandatów przyniesie kobietom zmiana – na pewno opiszę już za jakieś trzy tygodnie. Na razie można tylko pogratulować inicjatorkom ustawy parytetowej dobrego samopoczucia. Choć zgodnie z przewidywaniami frustracja wśród kandydatek nieuchronnie wzrośnie, to przecież jakieś wytłumaczenie sobie znajdą – w to akurat nie wątpię. Będą chciały więcej.
Sondaże – mobilizacja, przekonywanie, podpuszczanie
Czy skrzywienia w sondażach czemuś służą? Ci, którzy w to wierzą, byli dotąd przekonani, że zawyżone wyniki PO mają wyraźny cel – psychiczne zdołowanie zwolenników PiS i tym samym podcięcie skrzydeł jej politykom. Wydarzenia minionego tygodnia musiały zachwiać ich przekonaniami – nie co do samej celowości zjawiska, lecz właśnie co do celów. Pojawiający się w kilku sondażach zmniejszenie różnicy pomiędzy obu partiami najwyraźniej było eksponowane – i to przede wszystkim przez przeciwników PiS: od Donalda Tuska do Gazety Wyborczej.
Choć z reguły fakt, że jedna z dwóch głównych partii robi jedno, oznacza, że druga musi robić coś przeciwnego, tym razem politycy PiS nie rzucili się, by podważać wiarygodność takich zmian. Rzecz nie tylko w tym, że jak sondaże są dla nas niekorzystne, to są niewiarygodne, zaś jeśli są korzystne, to warto im wierzyć. Pojawiły się domysły, że PO i PiS mają tu wspólny interes – podgrzanie temperatury kampanii wyborczej. Demobilizacja elektoratu oznaczać może wzrost znaczenia mniejszych partii. Dla uzmysłowienia – wykres obrazujący zmianę liczby głosów oddanych w 2005 i 2007:
Obawa przed powrotem do władzy Jarosława Kaczyńskiego ma po raz kolejny poprawić notowania Platformy. Silny PiS to zastrzyk adrenaliny dla rozczarowanych i zawiedzionych. To teza względnie oczywista – natychmiast rodzi się jednak inne pytanie. Jak taki wzrost wpłynie na możliwość przekonywania, że partia rządząca warta jest jednak zaufania ze względu na swoje dokonania i kompetencje? Przecież nie samej niechęci do PiS zawdzięczała swój sukces w 2007 roku.
Czy zagrożenie dla PO jako sondażowego lidera jest poważne, czy wyolbrzymione, przekonamy się w tym tygodniu. Przekonamy się jednak o jeszcze jednym – jak na takie zmiany zareagują obie strony. Dla każdej z nich to poważna próba. W zeszłorocznej kampanii można było zaobserwować, jak niebezpieczne są dla PO objawy paniki w jej kierownictwie – jak sprzyjają agresywności i zamieszaniu. Z drugiej strony, Jarosław Kaczyński – do tej pory mocno trzymający w cuglach swój temperament – może się rozochocić i te cugle popuścić. Jedna ogólnopolska kampania z billboardami „Premier Kaczyński” mogłaby znów wywindować notowania PO do pięćdziesięciu procent, zaś realny wynik do czterdziestu.
Gdzie jedynki z tamtych lat?
Akcja STOP JEDYNKOM porusza problem bardzo bliski memu sercu. O niebanalnej roli jedynek pisałem już pół roku temu (tu). Powtarzać się nie będę, lecz chciałem dodać tu trochę danych – odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięły obecne jedynki i co się stało z poprzednimi. Na początek PO i PiS.
Wszystko, jak to zwykle, zestawione w tabelach. Legenda:
– osobna tabela dla każdej z partii,
– dla każdego z okręgów podano jedynkę 2007 i jedynkę 2011 (na szaro wyróżniono brak zmian), pomiędzy nimi obecny status jedynek 2007 i poprzedni jedynek 2011,
– jeśli w kolumnie „status” jest sama liczba, oznacza to, że kandydat był/jest na liście tej samej partii, w tym samym okręgu, tylko na innym miejscu – właśnie tym oznaczonym daną liczbą,
– jeśli zmienił przynależność, podawana jest partia, jeśli towarzyszy temu zmiana okręgu lub miejsca, jest to odnotowywane („okręg 3/4” oznacza „miejsce 4 na liście w okręgu 3”; brak informacji = brak zmian),
– skróty literowe oznaczają inne instytucje, z którymi związana była/jest dana osoba, data oznacza rok startu w wyborach (np. Łódź 2010 = kandydował na prezydenta Łodzi w 2010; Senat N = kandyduje do Senatu jako niezależny; * – bez konkurenta ze starej partii)
– symbol (-) oznacza, że kandydował bez powodzenia,
– „bez startu” = nie udało mi się znaleźć informacji o jakimkolwiek wcześniejszym starcie w wyborach,
– co oznacza data na czarnym tle nie muszę chyba tłumaczyć.
Co zaskakujące, poziom stabilności w obu partiach nie różni się aż tak bardzo, jak można by się tego spodziewać. Jedynki zostały na swych miejscach w ciut ponad połowie okręgów w przypadku PO i trochę mniej niż połowie w przypadku PiS. Ci, którzy już na jedynce w tym roku nie wystartowali, zdobyli w 2007 roku 22% głosów oddanych na PiS i 18% głosów oddanych na PO.
To wszystko nie znaczy, że sytuacje są identyczne. Podsumowanie w tabelce:
Przed osądem ważniejszym, niż osąd wyborców, stanęło 6 jedynek PiS z 2007 i jedna PO. W rozłamach, wliczając w to wykluczenia (łącznie z tymi „na własną prośbę”), proporcje są już bardziej wyrównane (7:4 dla PiS) – wliczyłem tu również tych, których droga do innych partii prowadziła przez Europarlament. Jednak w obu partiach najczęstszym powodem zmiany jest niełaska własnego kierownictwa, która daną jedynkę przestawia na dalsze miejsce (z reguły drugie lub trzecie, za wyjątkiem Henryka Siedlaczka z PO w Rybniku, który wylądował na czwartym). W PO dochodzi zjawisko nieznane w PiS – przesunięcia jedynek pomiędzy okręgami.
Największa różnica pojawia się w zasadach pozyskiwania nowych jedynek. W PO ponad połowa to awansy w obrębie listy – w PiS to 1/4 przypadków. W PiS większość nowych jedynek to ludzie dla Sejmu nowi, nawet jeśli wcześniej byli senatorami, radnymi sejmiku lub chociaż bezskutecznie walczyli w wyborach samorządowych. W przypadku kompletnych „świeżynek” proporcje są dokładnie takie same jak w przypadku zmian z przyczyn nieodwołalnych – 6:1 dla PiS. Czy to pomoże tej partii? Być może w pokazaniu nowej twarzy, być może w większej mobilizacji sejmowych wyjadaczy zabiegających o reelekcję. Na pewno przywołana akcja może tym drugim pomóc. Podobnie jak tym z jedynek PO, które zostały „zdegradowane” w toku partyjnych przepychanek i chcą się odegrać na swoich wewnętrznych konkurentach.
Koszty są jednak niewątpliwe. Czy to walki koterii, czy wyszukane prezesowskie strategie, wszystko to bez wątpienia wpływa na atmosferę w szeregach ugrupowań. Być może obaj liderzy myśleli, jest ona tak zła, że już nic nie może jej zaszkodzić. Wydaje się, że jest jednak jeszcze gorsza, niż w poprzednich wyborach.
Faktem jest, że sytuacja w obu partiach sprawia, że hasło „STOP JEDYNKOM” musi brzmieć w uszach wielu ich kandydatów nader słodko – choć oczywiście nie w przypadku jedynek wyciągniętych za uszy na taką pozycję przez kierownictwa lub układy. Bo ci, którzy swoją pozycję zachowali, akcją taką nie muszą się chyba przejmować zupełnie.
Jak już kiedyś pisałem w dyskusji – ten system jest tak nieracjonalny, że próby dodania doń jakiegoś sensu specjalnie nie rokują. Jednak wszystko to, co mobilizuje posłów do większego wysiłku, dobrze służy demokracji. Im więcej wyborców będzie się zastanawiać nad swoim głosem, tym lepiej.
PS. Zostałem zaproszony przez Interię do codziennego komentowania kampanii – na najbliższe trzy tygodnie zapraszam tam wszystkich zainteresowanych. Tu zostaną pogłębione analizy.
Okręg kanciasty, czterograniasty
Kampania wyborcza rozkręca się bardzo powoli, senackim zawodnikom można się zatem przyglądnąć jeszcze prawie w blokach startowych. Znamy już ich w zasadzie ostateczne listy, co w zupełnie nowym świetle stawia przedstawione na początku roku symulacje (tu).
Stąd też dziś nowe tabele. Znów znaleźć w nich można średnią wyników z zeszłorocznych wyborów prezydenckich i sejmikowych. W 5 kolumnach są wyniki 4 głównych partii i reszta dla każdego z okręgów. W tych kolumnach, by oszczędzić liczenia, szarym tłem wyróżniono faworyta. To, co nowe, to kwestia właśnie kandydatur. Kolorowym tłem zaznaczono wszystkie te miejsca, gdzie jedna z tych partii zrezygnowała z wystawiana swojego oficjalnego kandydata. Jeśli zdarzyło się to faworytowi, pojawia się gruba obwódka. W trzech kolejnych szarych kolumnach pokazano, gdzie kandydatów wystawili: „Obywatele do Senatu”, „Polska Jest Najważniejsza” oraz dwie przepoczwarzające się prawice. W następnej podano wyróżniających się kandydatów (takich, których rozpoznawałem po nazwiskach bez sprawdzania w sieci plus kandydatów Mniejszości Niemieckiej). Wreszcie sumę wszystkich kandydatów w okręgu (znów dla oszczędzenia liczenia: ciemnoszare tło to 3 kandydatów nie mieszczących się w żadnej z powyższych kategorii, nieco jaśniejsze – 2, jasnoszare – 1, białe – bez innych kandydatów). Wrocławia, Łodzi i Krakowa nie dzieliłem na okręgi bo to za wiele roboty, lecz Warszawę to już tak.
„Materiał do przemyśleń” jest spory. Nawet nie w połowie okręgów każda z czterech stabilnych partii wystawiła swojego kandydata. W 51 przypadkach przynajmniej jedna odpuściła. Z różnych powodów. SLD i PSL odpuszczały częściej – każda po jednej trzeciej okręgów. W większości tam, gdzie nie miały podstaw do jakichkolwiek złudzeń (SLD na Podhalu czy PSL w Gdańsku). Czasami jednak w takich miejscach, gdzie ich wyniki były powyżej średniej (SLD na Mokotowie i w Zielonej Górze, PSL w Przemyślu czy Inowrocławiu). PO i PiS odpuściły tylko po kilka okręgów. Przypadki beznadziejne też tu występują (PO w Mielcu, PiS w Koszalinie). Najwyraźniej jednak częściej wchodzą tu w grę inne kombinacje.
Gdy się przyglądnąć bliżej, okazuje się, że mamy całkiem sporo poziomów i wariantów w które mogą się układać związki pomiędzy partią a kandydatem:
1) Członek partii jest kandydatem partyjnego komitetu (niby standard, lecz nie wiem, czy spełniony choćby w połowie przypadków).
2) Osoba spoza partii jest kandydatem partyjnego komitetu (łagodne „uszlachetnienie” – Panu Bogu świeczkę…).
3) Członek partii jest kandydatem innego komitetu, mając jej werbalne poparcie a ona nie wystawia swojego kandydata (dziwaczne, lecz tak jest z SLD w Zabrzu).
4) Członek partii jest kandydatem innego komitetu startując przeciwko jej kandydatowi (kilka wdzięcznych przypadków w PO – najładniejszy tu).
5) Członek partii jest kandydatem innego komitetu, lecz ma nieoficjalne poparcie partii, natomiast inny członek tej partii jest kandydatem jeszcze innego komitetu – już bez takiego poparcia, lecz za to z poparciem innej partii (jakoś tak zrozumiałem sytuację PiS na Podhalu ze Skorupą i Hamerskim).
6) Osoba spoza partii jest kandydatem innego komitetu, lecz jest formalnie wspierana przez partyjny komitet, który nie wystawia już swojego kandydata (to też jakieś niezłe kuriozum, lecz tak jest z kandydatem PiS w Ełku).
7) Osoba spoza partii jest kandydatem innego komitetu, lecz jest werbalnie popierana przez partię, która nie wystawia swojego kandydata.
Cóż – trudno uznać, by wprowadzenie JOW szczególnie ułatwiło tu rozeznanie wyborcom. Teraz można już nie tylko – wzorem Clintona – palić, ale się nie zaciągać, lecz ćwiczyć inne opcje…
Najciekawsze są oczywiście przypadki ostatniego rodzaju – kandydatów quasi-partyjnych. Jak było widać przy okazji wyborów samorządowych (tu), kandydaci tacy mogą mieć wyraźną przewagę nad kandydatami otwarcie partyjnymi. Czy to się powtórzy w przypadku senatu, dopiero się przekonamy.
Jeśli już mówimy o prezydentach miast, to warto zweryfikować jak w praktyce wygląda problem ich relacji z SLD (tu kwintesencja). Otóż na 45 okręgów, gdzie startują popierani przez OdS kandydaci, SLD wystawiła kandydatów w 26, zaś odpuściła 19. Z pozostałych 55 okręgów odpuściła 12. Trudno to uznać za potwierdzenie medialnych doniesień o generalnym porozumieniu, co nie zmienia faktu, że np. w Krakowie, gdzie urzędujący prezydent ma poparcie lewicy, nie wystawia ona swoich kandydatów przeciw jego ludziom.
Tak, czy inaczej, na szczególną uwagę zasługuje 10 okręgów – dla ułatwienia tabelka z wyszczególnieniem tylko ich:
8) Ciekawe, co zrobi elektorat SLD, mając do wyboru Kieresa, Morawieckiego i kandydata OdS. Największa chyba szansa na odwet Dutkiewicza na Platformie.
16) Jeszcze ciekawsze, jak podzieli się elektorat PO w Lublinie, mając do dyspozycji Sierakowską, umiarkowanego kandydata PiS i jednego z założycieli swojej partii w mieście, startującego z OdS. W każdym razie, pomimo potencjalnego połączenia elektoratów dwóch partii, sukces Sierakowskiej byłby dla mnie zaskoczeniem.
17) W Białej Podlaskiej nikt nie odpuścił, lecz mamy tu ciekawostkę innego rodzaju. PiS wystawia w swoim teoretycznie bezpiecznym okręgu spadochroniarza (SKOK-owiec rodem z Gdyni) w obliczu startu inkumbenta z PO (byłego posła AWS i rektora miejscowej uczelni). Ten okręg to jednak także ponadprzeciętne poparcie dla SLD i PSL. Czy elektoraty tych partii pozostaną wierne swoim kandydatom, czy też zechcą włączyć się w rywalizację pierwszej dwójki?
23) Rywalizacja trójki członków PO – w tym niedawnego marszałka i członkini zarządu województwa – jest ciekawa sama w sobie, a tu jeszcze brak kandydata SLD.
36) Tu znów w mateczniku PiS niebanalna sytuacja – co nieco trącąca „skorupka”, kontrkandydat z własnej partii i mocny konkurent. Kandydat PO to znów rektor, zaś PSL i SLD tu nie wystawiły konkurentów.
39) W okręgu ciechanowskim PiS znów stawia na spadochroniarza – JM Jackowskiego – choć PSL depcze mu tu po piętach. SLD nie wystawia kandydata, zaś PJN i owszem.
42) Kolejny prezent PO dla OdS – w rywalizację Borowskiego i Romaszewskiego o miano najbardziej sztywnego kandydata może się tu włączyć najbardziej medialny z kandydatów OdS. Co jak co, lecz Rybiński pasuje do do modelowego profilu warszawskiego wyborcy PO znacznie bardziej, niż niegdysiejszy SLD-owski prominent. Na czym może zyskać Romaszewski. Szanse każdego z tej trójki ocenić wypada podobnie.
61) O ile ochrona endemitów na Pradze jest trudnym do zrozumienia poświęceniem PO (zważywszy na koszty w postaci szansy na zwycięstwo tak niewygodnego krytyka, jakim jest Rybiński, nie mówiąc już o prestiżowym sukcesie, jakim byłaby dla PiS reelekcja Romaszewskiego), tu w przypadku Cimoszewicza ryzyka nie ma żadnego. Uszczknie mandat PiS-owi – zawszeć dla PO to zysk. Polegnie – nikt za nim chyba łzy nie uroni. Co do sentymentów, to – podobnie jak w przypadki „Borówy” – żale SLD za wszystkie niegdysiejsze zawody nie są aż tak duże, by wystawiać im konkurentów. Co dla szans obu z panów ma znacznie kluczowe. To znaczy – tacy kandydaci mogliby ich pogrążyć, choć przecież sami szans by nie mieli. Poza sentymentem, to SLD mogło być ciężko znaleźć aż takich frajerów.
75) Dlaczego PiS odpuścił Tychy, ciężko mi zrozumieć. Wyborcy tej partii mają do wyboru minister w rządzie Tuska, kandydata Autonomii dla Ziemii Śląskiej i profesora Marka Szczepańskiego, kolejnego wyróżniającego się kandydata OdS. SLD też odpuściło. Czy wyborcy obu opozycyjnych partii wspólnie upokorzą tak ważną minister, czy też obie partie wolały z nią nawet nie podejmować walki – taki, czy inaczej, tym razem prezent dla OdS od nich obu.
82) Jedno z trzech miejsc (obok Kraśnika i Mielca), gdzie można się doszukać zapowiadanej współpracy PO z ludowcami, z korzyścią dla tych drugich. Wyborców Platformy Beata Gosiewska raczej nie przyciągnie. Czy zdoła utrzymać tam poparcie dla PiS?
Jak widać, wypadnięcie nawet jednego z wierzchołków naszego politycznego czworoboku zupełnie zmienia sytuację w danym okręgu, nawet w teoretycznie całkiem przewidywalnym.
CDN – dla uzupełnienia chciałbym jeszcze zarekomendować analizę Rafała Matyi, przeprowadzoną na podstawie wyników z 2007 – tu. Można tam znaleźć wszystkie nazwiska teoretycznych faworytów wraz z informacjami, kto z nich jest inkumbentem a kto z takowym musi się zmierzyć.
Paradoksy w szczegółach
Symulacje, które zrobiłem dwa miesiące temu (tu), pokazywały różne scenariusze w zależności od wzrostu lub spadku siły poszczególnych partii. To, kto będzie rządził, jest niby kluczowe – zaś dla zaangażowanych kibiców w zasadzie tylko to się liczy. Jednak dla samych zawodników wcale nie mniejsze znaczenia ma to, czy oni sami wygrają we własnych wyścigach – wyścigach po mandat. Te dwie dyscypliny, choć rozgrywane w tym samym czasie, rządzą się przecież innymi prawami. By sobie to uzmysłowić, szczegółowe wyliczenia dla poprzednich symulacji. Tym razem dla każdej partii z osobna (dla przypomnienia:
2010//2 – średnia wyników wyborów z 2010, czyli stabilizacja
2006/2010 – analogia z 2007, czyli sukces rządowej koalicji
2010+PiS – zwycięstwo PiS
2010+SLD – znaczący przypływ dla SLD
2010+PJN – piąty element nad progiem
W szarej kolumnie liczba mandatów dla partii w 2007 roku. Na zielono wyróżnione wzrosty, na czerwono – spadki.
Jak widać, różne przekonfigurowania i dramatyczne zwroty w skali kraju, na poziomie okręgów oznaczać mogą zmiany o 1 mandat w tę czy we w tę, zaś w wielu wypadkach nawet i to nie. Nie dziwi zatem to, jakie emocje towarzyszyły układaniu listy wyborczych w poszczególnych partiach. Walka o mandat to walka o bardzo ograniczoną pulę zasobów. Pulę, której poszerzenie jest poza zasięgiem wysiłków pojedynczego kandydata. Ciekawe, które partie najlepiej zapanują nad partykularyzmami kandydatów i uda im się jakoś skoordynować ich wysiłki.
Miesięczną przerwę na blogu wymusiły prace nad książką o zeszłorocznych wyborach samorządowych oraz wyprawa w obszary pomiędzy Włoszczową a Radomskiem. Dziś znów wyjeżdżam na dwa tygodnie i dopiero po powrocie zajmę się wyborczymi „żniwami”. W planie jest właśnie analiza list głównych ugrupowań – jak różne strategie układania list przełożyły się na ich ostateczny kształt.
PS 1. Dla wszystkich zatroskanych losem kobiet na listach SLD kolejne przypomnienie – średnia liczba mandatów przypadająca tej partii dla wszystkich scenariuszy i wszystkich okręgów wynosi 1,73 – to znaczy że w typowych czterech okręgach zdobywa lewica dwa mandaty w trzech i jeden mandat w czwartym. Raz jeszcze – do jakiej-takiej równowagi płci w klubie lewicy wystarczy, żeby w każdym okręgu, gdzie lewica weźmie dwa mandaty, JEDEN z tych mandatów zdobyła kobieta. Pozycja pozostałych 6, które na mandat i tak nie mają co liczyć, a które trzeba tam umieścić dla wypełnienia parytetu, jest bez znaczenia.
Symulacje senackie raz jeszcze
W dzisiejszej GW przytoczone zostały wyniki moich symulacji sprzed kilku miesięcy. Oszczędzając zainteresowanym szukania podaję link i kluczowe fragmenty. W ramach uzupełnienia szczegóły symulacji dla 10 miast, które są wymieniane jako potencjalne miejsca, gdzie wystartować mogą „Obywatele do Senatu”. Czy im się uda, czy nie, rozstrzygać się nie podejmuję, natomiast warto zobaczyć, jak im będzie ciężko:
Fragmenty notki z 20.01.2011:
Jeśli ktoś się spodziewa rewolucji, może dalej nie czytać. Dalej jest o tym, co byłoby, gdyby Polacy zagłosowali w tym roku jakoś tak, jak w poprzednim. Wiem, wiem – nie jest to łatwo przełożyć, ale jednak spróbuję. Na pewno nie będzie wyglądać to właśnie tak, jest to jednak najlepsze przybliżenie, jakim dysponujemy. To punkt wyjścia, niezależnie od możliwych zmian.
Można tu wykorzystać dwie podstawy – pierwszą turę wyborów prezydenckich lub wybory do sejmików. Można też je uśrednić. Generalne wyniki dla wszystkich trzech opcji można porównać w tabeli:
Jak widać, przy naszej geografii wyborczej, system może być odporny nawet na solidne wahnięcia poparcia. W przypadku PO – nawet na dziesięcioprocentowy spadek. To nie jest dla niego najlepszą rekomendacją. Odchylenia od proporcjonalności są większe od obecnego systemu, choć nie tak bardzo, jak to niektórzy się obawiali. Wyniki dla średniej z obu zeszłorocznych głosowań są identyczne dla tych z roku 2007.
Do dalszych symulacji przechodzi zatem opcja trzecia – średnia z wyników sejmikowych i I tury wyborów prezydenckich. Dla ułatwienia identyfikacji podałem dla każdego okręgu nazwę miasta największego lub jakoś historycznie wyróżnionego. Warszawy, Krakowa, Łodzi i Wrocławia nie dzieliłem, bo to roboty dużo a korzyści znikome. Wszystkie dane dla połączonych okręgów.
W kolejnej tabeli można znaleźć zwycięzców w poszczególnych okręgach (szare tło) oraz dystans, jaki do nich mają pozostałe partie. Sama wysokość poparcia dla zwycięzcy została pominięta, bo tylko zaciemnia obraz. Margines zwycięstwa (angielski swing) ma tu kluczowe znaczenie. Wytłuszczono partię najbardziej zagrażającą zwycięzcy. W zdecydowanej większości jest to drugi z dwóch największych. Sytuacje, gdy na drugiej pozycji jest SLD lub PSL wyróżniono kolorem tła.
Banalne podziały i niebanalne efekty
Zagorzałym politycznym kibicom wiedza jest po nic – wolą wierzyć w swoje stereotypy. To jednak nie powinno zniechęcać do studiowania, jak jest naprawdę. Czasami nawet udaje się z tym przebić do głównego nurtu (np. dziś w Newsweeku). Choć wakacje i zamachy nie sprzyjają, dziś kolejny odcinek polskich wyborów w zbliżeniu.
Zapowiedziałem, że poza obrazem elektoratów PO i PiS, przedstawię podobne wyliczenia dla SLD/LiD i PSL. Wyglądają one tak (6 obszarów historycznych plus zagranica – mapka w linku powyżej; wewnętrzny pierścień to udziały w całym elektoracie partii w 2005, zewnętrzny – 2007):
Dwie mniejsze partie różnią się tu najmocniej – przede wszystkim dlatego, że SLD jest partią o najbardziej równomiernym poparciu, natomiast PSL – o najbardziej odbiegającym od generalnych udziałów w oddanych głosach.
Pomiędzy 2005 a 2007 rokiem partie tworzące LiD najwięcej straciły w metropoliach. SLD zrozumiało to tak, że nadzieje na dodanie do swojego elektoratu wyborców PD i SdPl zawiodły. Odrzuciło swoich sojuszników oceniając ich surowo – ich wkład był najwyraźniej mniejszy, niż koszty ich pozyskania. Teraz jednak raz za razem próbuje uderzać w tym samym kierunku, tylko mając ich już przeciwko sobie – w obozie PO. Ciekawie będzie śledzić te zmagania – obiecuję podobne zestawienie tuż po oficjalnych wynikach.
PSL w 2007 roku najwyraźniej przyrastało w miastach. Czy było to tylko udane odwołanie się do sierot po POPiS-ie? Czy może „efekt Foltyna”? Nawet jeśli było to pierwsze z tych zjawisk, to teraz niby nie ma do niego powrotu. Może jednak w obliczu zwrotu PO w lewo, wyborcy z prawego skrzydła PO, zainteresowani dalszym trwaniem tej koalicji, nie zaś zamianą jej na układ PO-SLD, wybiorą właśnie Pawlaka? Nic na razie nie wskazuje, by PSL w ogóle taki scenariusz interesował.
Wyniki sejmikowe pokazały powrót pod skrzydła PSL części elektoratu straconego kiedyś na rzecz Leppera, potem zaś przejętego przez PiS. Lecz przecież przytłaczająca większość wyborców PSL nie miała nic przeciwko zagłosowaniu na Kaczyńskiego „model 2010.06”. Czy „model 2011” też będzie dla nich atrakcyjny? Czy PiS znajdzie w każdym powiecie ludzi, którzy będą bardziej przemawiać do takich wyborców niż to robią ludzie ludowców?
Udziały wśród wyborców to jednak nie dokładnie zapis wkładu różnych części kraju w sukces danej partii. Jak pisałem przed dwoma tygodniami, głos warszawiaka jest o połowę mniej znaczący, niż głos mieszkańca Sulejówka. Dlatego, chcąc zrozumieć rzeczywisty udział w wyborze posłów danej partii każdego z obszarów, trzeba to uwzględnić. Efekty znów na wykresach pierścieniowych – jaką część posłów danej partii wybrali w 2007 roku wyborcy z wyróżnionych obszarów. Na pierwszym obrazku PO (zewnętrzny pierścień) i PiS (wewnętrzny). Na drugim odpowiednio LiD i PSL.
Widać tu wyraźny wzór – metropolie mają jeszcze mniejsze znaczenie dla ostatecznego efektu, niż to wynika z socjologicznego obrazu elektoratu. W PSL to nawet w ogóle nie mają znaczenia. U wszystkich poza PSL większe znaczenie zyskują natomiast pozostałe miasta na prawach powiatu. Z reguły tworzą one okręg z powiatami ziemskimi, natomiast wyższa niż w otoczeniu frekwencja zapewnia im realnie większy wpływ na podział mandatów. Co jednak przecież nie znaczy, że mają znacznie dominujące. Szczególną rolę można przypisać tylko powiatom rusyfikowanym w PSL – ponad połowa posłów tej partii zawdzięcza swe mandaty właśnie tej, niecałej ćwiartce kraju. Z tym jednym wyjątkiem wypada stwierdzić, że – niezależnie od wszelkich banalnych stereotypów – nasze partie mają charakter ogólnonarodowy, zaś system wyborczy nie jest wcale impulsem, by mogły sądzić inaczej. Impulsem takim mogą być co najwyżej łudzące mapki drukowane w mediach. Jak system odnosi się do tworzenia przez partie swoich „twierdz” – następnym razem.
Konserwatyzm i ostrożność
Trybunał Konstytucyjny wypowiedział się w sprawie Kodeksu Wyborczego. Raz jeszcze potwierdzając generalne zasady stosowane w takich przypadkach przez wszelkiego rodzaju urzędników – konserwatyzm i unikanie kłopotów. Nadchodzące wybory będą zatem tak podobne do poprzednich, jak to tylko możliwe bez nadmiernego utrudniania życia administracji wyborczej. To ostatnie przesądziło zapewne o losie JOW w Senacie – tu zachowanie status quo wymagałoby pewnie jakichś niezwykłych łamańców prawnych.
Wyrok politycznie jest też kompromisem. I PiS, i PO mogą ogłosić swój sukces. PiS zablokował to, co go najbardziej bolało i wywoływało najbardziej uzasadnione obawy. Z pomysłów PO utrącone zostały ten, przy których rozdźwięk pomiędzy szlachetnym oficjalnym uzasadnieniem a domniemanym politycznym geszeftem był największy (zakaz billboardów) oraz ten, którego praktyczne znaczenie jest po deklaracji prezydenta i tak zerowe (dwudniowe wybory). Na osłodę PO dostała głosowanie korespondencyjne i przez pełnomocnika oraz senacką rewolucję – zmiany, których politycznych konsekwencji nie sposób dziś przewidzieć. W sumie nie jest źle. Mój zdrowy rozsądek cierpi tylko przy uzasadnieniu „niekonstytucyjności” dwudniowego głosowania (pisałem o tym przed dwoma miesiącami), lecz daję się przekonać, że tego typu zmiana powinna być poparta przez więcej niż przypadkową większość. Do kolejnych wyborów 3 lata, jest czas, by rzecz przemyśleć. Wszystko pewnie zależy od tego, na czyją korzyść zadziała frekwencja w tych wyborach – przynajmniej w interpretacji samych zainteresowanych.
Tylko na marginesie – ciekawe dlaczego nikt z dziennikarzy, omawiając sprawę Gibała-PKW nie zwrócił uwagi na fakt, że – wedle doniesień medialnych – poseł Gibała ma nie być przez swoją partię umieszczony na liście wyborczej. Ciekawe jak prawo (w naszej niebanalnej praktyce) odnosić się ma do takich przypadków. Jeśli wydatki posła nie zabiegającego z ramienia swej dotychczasowej partii o reelekcję wliczają się do jej limitu, to rodzi to jeszcze szersze pole do nadużyć niż wtedy, gdy się nie wliczają. Co się stanie, jeśli według tej interpretacji pewien były poseł PO „zużył” już jej cały limit na swoje kampanie billboardowe? Ciekawe co tu podpowiada konserwatyzm i ostrożność. W końcu billboardów z „podsumowaniem kadencji” naoglądaliśmy się w minionych latach całkiem sporo…