Archiwum autora: jaroslawflis

Dzieła zbiorowe w skrócie

„Typowy wyborca PO/PiS to…” – publicyści raz za razem posługują się takimi schematami. Nie raz już pisałem, jak bardzo oderwane od rzeczywistości są zwykle takie skróty myślowe. Mechanizm jest prosty i nie raz już opisany na potrzeby nauki.  „Jeśli PO największe poparcie ma w Warszawie, to typowy wyborca PO to Warszawiak a jeśli PiS największe poparcie ma w Galicji, to typowy wyborca PiS to mieszkaniec tej krainy” – to naprawdę jest błąd logiczny. Oczywiście, jeśli pozostaniemy na poziomie gazetowej mapki ze zwycięzcami na poziomie okręgów, to tak to będzie właśnie wyglądać:
 Jak już wielokrotnie podkreślano, na każdej takiej mapce widać granice zaborowe. Lecz nie tylko – widać także wyspy największych miast. Jeśli przyjąć, że podstawowym „atomem” analizy jest powiat, to ogół powiaty, ze względu na sposób głosowania, dzieli się na 6 obszarów. „Zabory” są tu pewnym uproszczeniem opisu doświadczeń historycznych, w dodatku nie dającym podstaw do wydzielenia wyraźnie wyróżniających się miast-powiatów. Dlatego wolę opisywać te sześć obszarów w taki sposób:

  • powiaty przesiedleńcze – te, w których nie ma żadnych liczących się skupisk potomków ludności, która zamieszkiwała te powiaty w 1900 roku,
  • powiaty germanizowane (co oczywiście nie znaczy „zgermanizowane”) – to, w których w 1900 roku językiem urzędowym był język niemiecki a mieszkają tam dalej potomkowie ówczesnych mieszkańców (taka cecha łączy rzeczywisty Zabór Pruski z autochtonicznymi powiatami Opolszczyzny, Śląskiem Górnym i Cieszyńskim),
  • powiaty rusyfikowane (znów – nie „zrusyfikowane”) – j.w., tylko z rosyjskim (to obejmuje również część Podlasia, która wcale nie była w „Kongresówce”)
  • powiaty galicyjskie,
  • miasta-powiaty – bez względu, w którym z powyższych obszarów leżą,
  • 6 metropolii – wyróżnionych zarówno przez samego Prezesa w wieczór wyborczy 2007, jak w badaniach Tomasza Żukowskiego – o których innym razem (Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław, Poznań, Gdańsk).

Niektóre powiaty łączą gminy o różnych losach (choćby krakowski) – któraś część jednak zawsze przeważa. Na mapie wygląda to tak:

Osobną kategorię stanowią nieuchronnie głosy z zagranicy. Jaki udział miały te części w ogóle oddanych głosów? Czy faktycznie mobilizacja metropolii była kluczowym czynnikiem w 2007 roku? Pozwala to zrozumieć wykres – wewnętrzny pierścień to udziały poszczególnych obszarów w wyborach sejmowych 2005 roku, zewnętrzny – w 2007.
  

Jak widać, sześć wyróżnionych części kraju ma porównywalny wkład w całość ważnych głosów. Jeśli zaś chodzi o zmiany 2005-2007, największe wrażenie robi mobilizacja zagranicy – to trzykrotny skok udziału. Cóż z tego, skoro nie robi to różnicy, bo zagranica to naprawdę margines. Powtórzę raz jeszcze – tych wyborów nie wygrali ci, co wyjechali, lecz ci, którzy za nimi tęsknili.
Co do samej geografii, to owszem, udział głosów metropolii w ogóle głosów wzrósł. Tyle tylko, że jedynie o 0,2%. Większy wzrost był udziałem powiatów przesiedleńczych i germanizowanych. Natomiast spadek udziałów powiatów centralnej i południowo-wschodniej Polski nastąpił, lecz w sumie to nie więcej niż o 3%. Ja tu nie widzę rewolucji, lecz może to tylko moje konserwatywne chciejstwo? W każdym razie, jakby co, do chętnie posłucham, na czym w świetle powyższych danych polega wyjątkowość wielkomiejskiego zrywu. Na mój gust polega na tym, że 6 metropolii jest bliżej medialnych redakcji. Dodatkowo warszawski skok frekwencji z 54 na 72%  wydaje się większy, niż giżycki z 30 na 45%. Jeśli jednak porównać wzrost względny, to ten pierwszy jest wzrostem o jedną trzecią, zaś ten drugi – aż o połowę.
Jak to wygląda w przypadku poszczególnych partii? Na początek PO. Schemat jak poprzedni:
  
Może u niektórych fakt ten wywoła szok poznawczy, lecz udział głosów mieszkańców 6 największych miast był w elektoracie PO niższy niż łączny udział powiatów galicyjskich i rusyfikowanych, uważanych za bastion PiS, wrogi Platformie. Bo to jest mniej niż co czwarty wyborca PO. Udział ten był też niższy w 2007 roku, niż dwa lata wcześniej. W pozostałych miastach-powiatach też się minimalnie, ale obniżył. Mieszkańcy powiatów ziemskich to ponad połowa wyborców PO. Po pierwsze – wyborców jest tam czterokrotnie więcej, niż w 6 metropoliach. Po drugie – różnice w poparciu PO i PiS nie są tak dramatyczne, jakby to wskazywała mapka obrazująca „zwycięzcę w okręgu”. Zaś mobilizacja wyborców PO nastąpiła jak kraj długi i szeroki – nawet jeśli tylko w części przełożyła się na wyprzedzenie PiS.
Daleki od dramatycznych uproszczeń jest też przypadek PiS:
  
Tu spadek udziału metropolii i miast-powiatów jest wyraźny, lecz przecież końcowy poziom to nie jest coś do pominięcia – to jedna trzecia ogółu. W każdym razie metropolitalni wyborcy PiS mają udział tylko minimalnie mniejszy niż powiatowa Galicja. Natomiast największa zmiana w obrębie dwóch partii to skok udziału powiatów rusyfikowanych w elektoracie PiS. W 2005 był on niższy niż potencjał wyborczy tego obszaru. W 2007 roku był już wyraźnie wyższy. To dalej jest jednak jakiś co czwarty wyborca PiS i tyle. Co nie zmienia faktu, że ta grupa – jak pokazuje sejmikowy wynik w Świętokrzyskiem – jest narażona na kontratak PSL.
Generalnie – zwycięstwo w wyborach to dzieło zbiorowe. Obie główne partie mają całkiem wyrównane poparcie jak kraj długi i szeroki. Przypisywanie zwycięstwa tylko wybranym „autorom” więcej mówi o tym, kto próbuje tak robić, niż o rzeczywistości.
Jak to wygląda w pozostałych partiach i jak się to przekłada na mandaty – w kolejnym odcinku.

Po co jechać do Sulejówka?

Gdyby któraś partia, wraz ze swoim elektoratem, była naprawdę zdyscyplinowana, wybory byłyby zagrożone manipulacją. Całkowicie zgodną z prawem, choć przecież nie ze zdrowym rozsądkiem. Rzecz w tym, że mieszkańcy różnych części kraju mają w praktyce różną siłę głosu. Głos oddany w Warszawie jest dwukrotnie słabszy od głosu oddanego w Sulejówku.  Głos oddany w Krakowie – o jedną czwartą słabszy niż w Wieliczce. Podobnie w przypadku Łodzi i Zgierza, Jaktorowa i Żyrardowa, Oławy i Brzegu.
To konsekwencja różnic we frekwencji, w przypadku Warszawy potęgowanych dodatkowo przez głosy z zagranicy. Generalnie okręgi wielkomiejskie mają w wyborach sejmowych frekwencję wyższą (w sejmikowych zaś na odwrót). Do tego dokłada się fakt, że w miastach jest mniej dzieci, zaś mandaty na okręg przydzielane są na podstawie liczby mieszkańców, nie zaś wyborców – czyli jeden mandat przypada w miastach na więcej wyborców. Generalnie – jeśli w jakimś okręgu proporcje głosów ważnych do mandatów są wyższe, to głos każdego z wyborców znaczy mniej. Na mapie wygląda to tak (procent względem średniej siły głosu dla całego kraju):  

Czynnik może nie porażający, lecz w 2007 roku różnica pomiędzy PO a PiS byłaby o 7 mandatów większa, gdyby nie taki mechanizm. W 2011 kilka mandatów może decydować o tym, kto będzie rządził. Zyski/straty z tego tytułu można byłoby pogłębić/zniwelować, gdyby któraś z partii zdecydowała się na akcję względem swojego wielkomiejskiego elektoratu: „Nie głosuj w domu – jedź na wycieczkę!”. Na akcji takiej PiS albo PO mogłoby zdobyć może nawet i 5 mandatów.
Na szczęście akcja miałby znaczący efekt dopiero gdyby odpowiedział na nią co trzeci-czwarty wyborca. Jest też jeden istotny czynnik, dla którego piszę o tym bez obaw, że zostanę oskarżony o podżeganie do oszustwa. Rzecz w tym, że na wycieczce wyborców do Sulejówka dana partia mogłoby zyskać dodatkowy mandat ale tylko „netto” – w praktyce oznaczałoby to, że w okręgu siedleckim zyskuje dwa mandaty, ale w warszawskim – traci jeden. Już sobie wyobrażam, z jakim entuzjazmem warszawscy kandydaci podchodzą do takiej akcji. Pomijając już osłabienie widowiskowego efektu liczby głosów zdobytych przez warszawską „jedynkę”.
Tak, czy inaczej różna waga głosu jest tak jakby niezgodna z konstytucją, czyż nie?
W przypadku małych partii takie pokusy są już całkiem abstrakcyjne, lecz zupełnie realne są różnice w sile głosu wynikające z podziału na okręgi. Jeśli przyjąć za jednostkę województwo, to relacje pomiędzy liczbą głosów oddanych na PSL a liczbą zdobytych przez tą partię mandatów wyglądały tak:
  
  Jakiś związek niewątpliwie jest, lecz takie same 100 tysięcy głosów daje 3 mandaty w Łódzkiem (3 okręgi), 2 w Małopolsce (4 okręgi) lecz żadnego mandatu na Śląsku (6 okręgów). Na Opolszczyźnie do zdobycia mandaty wystarczyło ciut ponad 24 tys. głosów. W Warszawie PSL zdobywa prawie 27 tys. i do mandatu brakuje mu jeszcze drugie tyle (z powodów podanych powyżej).
Gdyby 31 mandatów, które zdobył PSL, podzielić pomiędzy województwa tak, jak to się robi przy wyborze europosłów, to rozdysponowane byłoby one tak (na czerwono stan obecny):
  
Zatem co piąty z mandatów PSL, teoretycznie został wypracowany w województwach, gdzie nikt z tej partii nie został posłem. Co czwarty wyborca PSL mógłby spokojnie zagłosować na inną listę, bo jego głos nie miał żadnego wpływu na wynik wyborów. Chyba, że pojedzie do najbliższego „Sulejówka”.
Głosowanie ze świadomością, że mój głos do czegoś się przydaje niezależnie od tego, gdzie go oddaję, jest w mej opinii elementarnym wymogiem względem systemu wyborczego. Nie jest go jednak łatwo spełnić – dziś jest tu na pewno całkiem sporo pokus i złudzeń.

Jak zostać moralnym autorytetem

Odpowiedź na tytułowe pytanie dość zaskakująco wiąże się z pytaniem, czy Platformie opłaca się nowa ordynacja senacka. Odpowiedź na tak postawione pytanie, co uzgodniliśmy z red. Dorotą Kołakowską (tu), nie mieści się w ramach gazetowej notki. Na blogu zaś to i owszem.
O problemie najlepiej opowiedzieć na przykładzie. Jak powszechnie wiadomo, w poprzednim senacie zasiadł tylko jeden kandydat nie wystawiony przez ogólnopolskie partie – Włodzimierz Cimoszewicz. To osiągnięcie niewątpliwie wzmocniło jego pozycję. Czy nowy system zwiększy liczbę takich przypadków? Czy tacy kandydaci to największe zagrożenie dla senatorów PO?
Odpowiedź wymaga przypomnienia, nie w starym systemie (zwanym głosowaniem blokowym) wyborca miał tyle głosów, ile mandatów jest do obsadzenia w okręgu. Tyle tylko, że nie musiał ich wykorzystywać i mógł je swobodnie dzielić pomiędzy kandydatów różnych partii. Jak to wyglądało w praktyce można pokazać na przykładzie właśnie okręgu białostockiego. W okręgu tym do zdobycia były 3 mandaty senatorskie. Składa się on z aż 17 powiatów i miast, co daje okazję, by posłużyć się analizą regresji, przyjmując jako jednostkę obserwacji wyniki w jednym powiecie. Nie mącąc zbytnio szczegółami obliczeń, można na tej podstawie podjąć próbę oszacowanie, co zrobili ze swoimi głosami wyborcy poszczególnych partii. Zacznijmy od PiS – co się stało z 300 możliwymi wskazaniami, którymi dysponowało modelowych 100 sejmowych wyborców tej partii pokazuje wykres.
  
Generalnie 2/3 wyborców PiS zagłosowało na kandydatów tej partii, jednak co piąty głos został odpuszczony (najpewniej z braku świadomości, że można ich oddać więcej niż w innych wyborach). Jednak może nawet 40% wyborców podzieliła swoje głosy, wskazując choć jednym z nich kandydata PSL, LPR, Samoobrony bądź UPR (to ci „inni”). Na skutek  odpuszczenia i dzielenia głosów, nawet najlepszy z kandydatów PiS zdobywa mniejszy procent poparcia, niż ma partia w wyborach sejmowych (32% wobec prawie 39%). Nie jest to wyjątek – to reguła widoczna w całym kraju.
Co można z tym zrobić – odpowiedź pokazują identyczny wykres dla PO:
 
Platforma, zapobiegając rozproszeniu głosów, wystawiła tylko dwójkę swoich kandydatów. Procent wskazań jej najlepszej kandydatki w stosunku do głosów sejmowych jest wyraźnie wyższy, niż w przypadku PiS (to znów jest reguła w skali kraju, gdy partia wystawi mniej kandydatów). Cóż jednak mają począć wyborcy tej partii, świadomi swych możliwości, gdy na liście nie ma więcej jej kandydatów. 10% z nich odpuszcza (procent odpuszczonych jest wyższy, niż w PiS). Jednak reszta szuka kogoś, kogo mogłaby wskazać. I kogo znajdują? Jedynego w tym okręgu kandydata bez szyldu partyjnego. Podobnie jak w przypadku PiS część dzieli swe głosy oddając je na kandydatów innych partii. Jednak to Cimoszewicz jest głównym beneficjentem ograniczenia przez PO liczby kandydatów – ograniczenia jak najbardziej racjonalnego z punktu widzenia tej partii. Nie muszę chyba dodawać, że LiD i PSL też nie wstawiły kompletu kandydatów – każda z tych partii zadowoliła się tylko jednym z nich. Jeśli przyjąć szansę na pozyskanie „nadwyżkowych” głosów sejmowych wyborców tych trzech partii w proporcji LiD=1, PSL=0,75 i PO=0,5 to wynik Cimoszewicza na poziomie powiatów jest w prawie 90% wyjaśniany przez sejmowe poparcie dla tych trzech partii (na osi x tak obliczona „wyborcza baza”, na osi y wynik kandydata):
 
Większe poparcie niż takie oczekiwania uzyskuje Cimoszewicz w powiatach południowo-wschodniej części województwa, niższe – w okolicach Łomży, gdzie wyborcy PO i PSL są najwyraźniej bardziej prawicowi. Generalnie jednak takie wyliczenie różni się od ostatecznego wyniku o jakiś jeden procent. Cimoszewicz nikomu nie odebrał głosów – wygrał dzięki luce, którą stworzyły strategie PO, LiD i PSL. Pokonując kandydatów każdej z tych partii a przy okazji wypychając z podium jednego z kandydatów PiS. PO nic z tym zrobić nie może – gdyby wystawiła komplet kandydatów, efekt byłby najpewniej tylko taki, że trzeci mandat przypadłby PiS.
Jeśli zatem chce się zostać moralnym autorytetem, to trzeba bardzo uważnie wybierać okręg. Nie zrobił tego Marek Jurek – okręg piotrkowski był dwumandatowy (mniejsze rozproszenie głosów), dodatkowo to jeden z dwóch okręgów w skali kraju, gdzie wszystkie cztery partie wystawiły komplet kandydatów. Tam moralnym autorytetem się nie zostaje.
Co to jednak ma wspólnego z dylematem PO? Ano to, że w starym systemie kandydaci niezależni mają bez porównania łatwiej (co przecież nie znaczy, że ich szanse są znaczące). W walce na pierwsze wskazania, która toczy się w JOW, będzie im trudniej. Tym niemniej, PO złapała się w sidła własnych argumentów – jak się w kółko powtarza, bez żadnych dowodów, że w JOW głosuje się na osoby, nie na partie, to się nie trzeba dziwić, że ktoś w to uwierzył. Uwierzył i chce startować – to zaś jest już zagrożeniem dla  kandydatów PO. Nie ze względu na możliwość zwycięstwa niezależnych, lecz rozproszenia głosów i tym samym oddania pola kandydatom innych partii. Matematyka przemawiałaby więc za JOW, jednak psychologia – wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że nowy system jest nieoswojony i tylko z tego powodu budzić musi obawy. Jednak najśmieszniej będzie, jeśli rozbudzone przez zmianę nadzieje nie znikną wraz z powrotem do starego systemu, trafiając tylko na lepsze dla nich okoliczności. Byłaby to najsurowsza kara za próby partykularnego manipulowania prawem wyborczym.

Scenariusze paradoksów

Jak może wyglądać układ sił w przyszłym Sejmie? Pozwoliłem sobie przygotować tu pięć scenariuszy, jako uzupełnienie do tekstu w TP. Zamiast wczytywać się w wątpliwe sondaże, można przyjąć za punkt wyjścia wyniki poprzednich wyborów. Te wyniki można przeliczać na różne sposoby. Każdy z nich prowadzi do innego scenariusza, pokazując intrygujące punkty brzegowe. To, który z nich jest najbardziej prawdopodobny, to już kwestia indywidualnego nastawienia, żeby nie powiedzieć chciejstwa. Pozwoliłem sobie – w duchu ekumenizmu – zaspokoić takie chciejstwo u zwolenników każdej z głównych sił, jednocześnie pokazując możliwe zagrożenia. Wszystkie przeliczenia robiłem dla każdego z 379 powiatów oddzielnie, by następnie posumować to w 41 okręgów i rozdzielić w nich mandaty. Różne były tylko szczegółowe założenia. W każdym przypadku przyjąłem, że „wielka czwórka” zdobędzie łącznie 90% głosów. Pozostałe zaś pójdą na rozkurz (w tym Polską Partię Pracy i Ruch Poparcia), za wyjątkiem jednego mandatu dla Mniejszości Niemieckiej i – w jednym ze scenariuszy – przekroczenia progu przez PJN. Na wykresie poparcie w różnych scenariuszach posortowane według kolejności.
  
1) Stabilizacja na włosku (2010//2)
Pierwszy scenariusz jest oparty na średnim poparciu procentowym z I tury wyborów prezydenckich i wyborów sejmikowych z zeszłego roku, przemnożonym przez frekwencję 2007 (chodzi głównie o różnicę frekwencji w miastach na prawach powiatu i w powiatach ziemskich). Oznacza to minimalne osłabienie partii rządzących i PiS na rzecz lewicy.
2) Powtórka z rozrywki (2006/2010)
W tym scenariuszu – wymarzonym przez zwolenników PO i PSL – wynik 2011 ma się tak do wyniku sejmikowego 2010, jak się miał wynik 2007 do wyniku sejmikowego 2006. PO i SLD dostaje prawie taki sam procent, PSL ciut więcej, PiS nieco mniej.
3) Zmiana lidera (2010+PiS)
Coś dla sympatyków PiS – PiS i SLD dostają tyle głosów, co w I turze prezydenckich przed rokiem. PO taki procent, jak w sejmikach, tylko że do frekwencji 2007. PSL średnią z zeszłorocznych głosowań – tak jak w pierwszym scenariuszu. PiS wygrywa wybory, wyprzedzając PO, SLD minimalnie w górę, PSL w dół.
4) Przypływ lewicy (2010+SLD)
Zapowiedzi polityków SLD, że ich partia dostanie 20%, nie dało się aż tak łatwo wyczytać z zeszłorocznych wyborów. PO i PiS mają tu procent z sejmików przy frekwencji prezydenckiej, czyli z większą mobilizacją na wsi. SLD podobnie, lecz powiększone o 1/4. PSL jak poprzednio. W sumie daje to podobne obniżenie poparcia dla PO i PiS przy stabilizacji PSL.
5) Piąty element (2010+PJN)
PiS, SLD i PSL według scenariusza „powtórka z rozrywki”, PO według „zmiana lidera”, PJN ma 10% z tego, co mają w sumie PO i PiS. Daje jej to przekroczenie progu.

Jak to się przekładać może na mandaty? Tym razem w kolejności zasiadania w Sejmie:
 
Ad 1) Stabilizacja na włosku
Takie przeliczenie daje koalicji idealnie 230 mandatów. Z posłem Mniejszości Niemieckiej daje to większość. To zatem graniczny rezultat, który da się ogłosić jako sukces. Każdy mandat mniej, to zmiana układu sił. 
Ad 2) Powtórka z rozrywki
Niezależnie od prawdopodobieństwa, warto zwrócić uwagę, że poprawa wyniku PSL wcale nie musi oznaczać wzmocnienia pozycji tej partii. Jeśli PiS ulegnie osłabieniu, ten sam procent głosów PO może dać jej prawie samodzielną większość, co oznacza, ze można wiele więcej przegłosować wbrew koalicjantowi.
Ad 3) Najtwardsi zwolennicy PiS wierzą zapewne w zdobycie przez tę partię samodzielnej większości. To jednak oznacza konieczność przekroczenia 40% i zejścia PO poniżej 25% – może i prawdopodobne, ale wymaga całkowitego zwrotu w nastrojach, nie zaś prostego przeciągania liny. Tu zatem scenariusz nie aż tak optymistyczny. 205 mandatów PiS oznacza, że można mieć większość z PSL-em. Czy Pawlak na to pójdzie? Może za cenę premierostwa…Czy Tusk byłby w stanie przebić tą ofertę? Najsłabszy wynik PSL może zatem oznaczać największy wzrost znaczenia ludowców. Tak, czy inaczej, koalicja „kordon sanitarny” jest bardziej prawdopodobna, choć równie prawdopodobne jest to, że nie będzie to koalicja stabilna.
Ad 4) Setka posłów lewicy wygląda imponująco, jest tylko jeden haczyk – wystarczy wyjąć pięciu z nich, by obecna koalicja rządziła sama.  Brakującą piątkę można też próbować wyjąć z PiS, choć po zdziesiątkowaniu mogą w nim zostać tylko najwierniejsi z wiernych. Tym niemniej usprawiedliwieniem może być powstrzymanie postkomunistów przed powrotem do władzy… Generalnie rzeczywista siła lewicy zależy bardzo od wyniku PSL. Zaś osłabienie OBU największych partii oznacza, że ludowcy przy tym samym procencie głosów mają znacząco więcej mandatów.
Ad 5) Piąty element i wzmocnienie ludowców może uratować Tuska nawet jeśli PiS będzie deptać mu po piętach.  PO+PSL+PJN to w takim scenariuszu dokładnie 233 mandaty. Wzmocniona lewica znów w opozycji.
Generalny paradoks wielopartyjnego systemu w obecnej naszej konfiguracji jest taki – wynik Twojej ukochanej partii a jej ostateczna pozycja nie są bez związku. Jest to jednak związek bardzo chimeryczny. Czasami wysiłki idą na marne, czasami nagle wszystko zaczyna się świetnie układać. Kształt i trwałość koalicji trudna jest w takich okolicznościach do przewidzenia. Zapowiada się naprawdę gorący wieczór wyborczy.

Z poradnika młodego lidera

Napieralski najwyraźniej rozstrzygnął już dylemat, czy startować z rodzinnego Szczecina, oddając Warszawę Kaliszowi, czy też osobiście powalczyć z Tuskiem i Kaczyńskim.  Decyzja nie była na pewno prosta. Jednym z ubocznych skutków „ordynacji z krzyżykiem” jest traktowanie liczby osobiście uzyskanych głosów jako jednego ze wskaźników znaczenia w polityce. Na pierwszy rzut oka brzmi dobrze – lecz jak to wygląda po bliższym oglądzie?
Nie wymaga szczególnej dociekliwości stwierdzenie, że nasze okręgi wyborcze bardzo różnią się między sobą. Różnią się wielkością – częstochowski liczy trzykrotnie mniej uprawnionych do głosowania niż warszawski. Różnią się też głębokością podziałów terytorialnych. Pomiędzy dwoma najbardziej odległymi gminami okręgu chełmskiego jest drogę prawie 250 kilometrów a Google pokazuje jako czas przejazdu jakieś 5 godzin (w tym czasie z mojego domu na obrzeżach Krakowa da się dojechać do Drezna).
Jaki to ma wpływ na wspomniany wskaźnik? Przemożny. Badania przeprowadziłem dla kandydatów z pierwszych miejsc PO i PiS w 2007 roku (przypadek LiD w 2007 roku nie jest pouczający, gdyż wyniki jedynek były pochodną rywalizacji pomiędzy koalicjantami, natomiast PSL to jest zupełnie inna bajka). Jeśli wziąć indywidualne wyniki kandydatów i tylko trzy parametry – liczbę uprawnionych do głosowania, ludność największego powiatu/miasta i liczbę powiatów (jako wskaźnik złożoności terytorialnej) – to taki model wyjaśnia 80% zmienności. Dokładnie zaś – 79% w przypadku PO a 81% w przypadku PiS.
Jak to rozumieć? Ano tak, że indywidualny wysiłek lidera listy to nie więcej niż 1/5 jego ostatecznego rezultatu. Resztę zaś załatwiają cechy kawałka Polski, w którym przyjdzie mu startować. Taką modelową atrakcyjność poszczególnych okręgów w przypadku PO i PiS w 2007 roku pokazuje wykres (wartości tylko dla PO):
 
Cóż tu dużo komentować? Jak startować, to tylko w Warszawie… Z racji samej demografii jest się od razu o rząd wielkości „silniejszym” liderem, niż w Szczecinie czy Gdańsku – o Koszalinie i Elblągu nie wspominając. Warszawa jest nie tylko największym okręgiem, lecz także najwyższa jest tu frekwencja zaś podziały terytorialne – najsłabsze.
Wielkość okręgu, zróżnicowaną frekwencję i odmienne poparcie dla partii można zniwelować, biorąc pod uwagę nie głosy na lidera listy, lecz procent wyborców danej partii, którzy wskazali właśnie jego. Tak skorygowana siła lidera też ma swoje wyjaśnienie. W przypadku obu partii jest ono podobne. Czynnikiem najsilniej związanym z procentem głosów okazała się liczba tekstów z danym nazwiskiem w „Rzeczpospolitej” i „Gazecie Wyborczej” w okresie 9 miesięcy przed wyborami (dokładnie suma tych liczb). Do tego na średnio 10% mniej mogli liczyć „spadochroniarze” – osoby zameldowane poza okręgiem. W dalszym ciągu czynnikiem kluczowym okazała się specyfika demograficzna okręgu. W przypadku PiS była to znów wielkość największego powiatu/miasta oraz liczba powiatów. W przypadku PO – liczba miast na prawach powiatu w okręgu (z których tylko jedno może mieć kandydata na jedynce).
Model z takimi zmiennymi wyjaśniał 68% zmienności indywidualnego wyniku „jedynek” PO i aż 80% w przypadku PiS. Dla jasności – przypadki warszawskie pominięto, choć z nimi model się jakościowo nie zmieniał. Tym niemniej powoływanie się na w czymkolwiek na przypadek Warszawy to dywagacje w duchu „proporcje ludzkiego ciała na przykładzie Pudziana”.
Choć model jak na nauki społeczne co nieco deprymuje, to oczywiście idealny nie jest.  Dlatego warto sprawdzić, gdzie pojawiały się różnice i jak były duże. Dla każdej z jedynek obu partii policzono zatem modelowe poparcie i porównano je z rzeczywistym. Na wykresie wygląda to tak (sort według rzeczywistego poparcia – czerwony słupek w drugą stronę oznacza poparcie niższe od modelowego):
 
 
Nie sposób uciec od refleksji, że nie samymi cytowaniami żyje polityk. Jeśli potraktować „różnicę” jako wskaźnik indywidualnej specyfiki, to składać się na nią mogą:
– znaczący konkurenci na liście (Kuchciński-Zając, Nowak-Wałęsa, Drzewiecki-Grabarczyk),
– pochodzenie z mniejszego z ośrodków w okręgu (Dudziński, Polaczek, Suski, Tomczykiewicz, Rynasiewicz),
– duża liczba silnych lokalnych kandydatów (Gęsicka, Grad).
Jednak część tych różnic jest wyczuwalna dla każdego obserwatora i potwierdza znaczenie osobowości – od Gosiewskiego po Zdrojewskiego. Pokazuje także  słabości kandydatów „kontrowersyjnych”. Wyborcy najwyraźniej zwracają uwagę na kogo głosują. Tyle tylko, że taka „wartość dodana” jest skrzętnie ukrywana przez czynniki, na które kandydat nie ma żadnego wpływu. No chyba, że zdecyduje się na przeniesienie do „lepszego” okręgu – lepszego oczywiście tylko w dostarczaniu złudzenia siły. Napieralski na taką łatwiznę nie poszedł. Jeśli to głęboko przemyślana decyzja, to zasługuje na szacunek. Choć może tylko uznał, że nawet jeśli prawdopodobne jest pokonanie Arłukowicza, to wynik konfrontacji z Tuskiem i Kaczyńskim chluby mu nie przyniesie, nawet jeśli będzie miał najlepszy wynik spośród posłów SLD. Nie ma co – życia młodym liderom ten system nie ułatwia.

Miejsce siódme i pół

Ostatnie kilka dni to przedsmak wyborczej jesieni – w cieniu oficjalnych wizyt zwykła rywalizacja wcale nie zanika. By to uwypuklić, pozwolę sobie przesunąć na następny tydzień odcinek ordynacyjnej analizy poświęcony „jedynkom”, zaś dziś zająć się drugim końcem wyborczej listy. Zaciekawiło mnie, czy prawdą jest obecne w klasie polityczne przekonanie, że ostatnie miejsce na liście jest w ścisłej czołówce miejsc wyróżnionych. Przy okazji zaś – trochę innych smaczków wyborczej numerologii.
Przykład restartu posłów w 2007 roku (tu) pokazuje, że wpływ zmiany miejsca na liście nie jest wcale taki oczywisty. Osobista popularność, w szczególności zaś „matecznik” w postaci rodzinnego powiatu, mają wpływ przemożny. Słabości na tym polu nie zastąpi awans na liście (oczywiście poza zajęciem jedynki).
Na początek trochę danych to obrazujących – porównanie miejsca w rankingu według liczby otrzymanych głosów z wyjściową pozycją na liście. Wszystkie obliczenia dla wyborów z 2007 roku. Wzięto pod uwagę 165 przypadków – listy biorące udział w podziale mandatów (41*4 partie plus mniejszość niemiecka). Losy kandydatów umieszczonych na pierwszych 10 miejscach listy wyglądają tak:
 
Gdyby podążać za wyobrażeniami twórców tego systemu, to w idealnym modelu partia umieszcza kandydatów na liście według ich uznania w oczach wyborców. Wtedy pozycja na liście powinna odpowiadać ostatecznemu rankingowi wyborców – sporządzonemu na podstawie liczby otrzymanych głosów. Od tego idealnego świata możliwe są dwa odstępstwa. Po pierwsze, ustalenie przed wyborami popularności poszczególnych kandydatów jest obarczone błędem niepewności – nawet przy założeniu najlepszej woli mogą tu nastąpić przeszacowania. Prawdopodobieństwo takiego błędu rośnie wraz z numerem na liście, bo każda popularność układa się w krzywą dzwonu i różnice pomiędzy kolejnymi pozycjami są coraz mniejsze.
Drugim odstępstwem może być chęć wpływania na decyzje wyborców. Gdyby przyjąć, że wyborcy sami uznają miejsce na liście za wskaźnik popularności, to umieszczenie kogoś wyżej powinno stać się samospełniającą się przepowiednią. Sens takiej operacji dotyczy jednak w zasadzie tylko przypadków, gdy jest to sukces realny – czyli zdobycie mandatu. To zaś, przy wyjściowym założeniu, dotyczy tylko czołowych miejsc na liście. Zatem prawdopodobieństwo takiego błędu powinno maleć wraz z kolejnością na liście.
Rozgryzienie problemu nie jest łatwe. Na przykład kierunek zmian nie jest zawsze taki sam – z jedynki awansować nie ma już dokąd, z dwójki awans też jest ograniczony. Jak jednak wyglądają rozkłady takich spadków – na kolejnym wykresie:
 
Czy na tej podstawie można przyjąć, że któraś z hipotez – o odchyleniach z niewiedzy i odchyleniach dla promocji – jest bardziej prawdopodobna? Po pierwsze – one się wcale nie wykluczają. Po drugie – w niektórych wypadkach rzecz wydaje się oczywista, w innych budzi wątpliwości. Ważne jest jednak to, że żadna z tych tendencji nie wydaje się być dominującą. Możemy zatem mówić o czterech rodzajach błędów – odstępstw od wyjściowej, idealnej reguły. Można kogoś umieścić wyżej, przeszacowując jego rzeczywistą popularność lub z pełną świadomością jego słabości próbować go wypchnąć w górę. Można kogoś nie docenić z braku świadomości jego realnego poparcia, lub też z pełną świadomością takowego, próbować mu zaszkodzić przez zepchnięcie na dalekie miejsce. Raz jeszcze rzecz przedstawiając, dołożyć warto do poprzednich podziałów jeszcze jeden – na miejsca mandatowe (460 miejsc od góry w tych miejscach, gdzie konkretne listy otrzymały mandaty) i niemandatowe. Z uwzględnieniem uproszczonej skali zmiany wygląda to tak:
 
Z tych, którzy byli na miejscach mandatowych innych niż jedynki, w rzeczywistym rankingu wyborców spadek odnotował prawie co drugi. Z tych, co spadli, 60% nie dostało mandatu. W przypadku spadku większego niż 1, bez mandatu skończyło nawet czterech z pięciu. Natomiast na dalszych miejscach, różnice pomiędzy pozycją na liście a rankingiem wyborców są regułą, nie zaś wyjątkiem. Co nie zmienia faktu, że spośród tych, którzy awansowali będąc na miejscach niemandatowych, wymierny sukces – mandat – był udziałem jednego na siedemnastu.
Jak widać, samo umieszczenie na miejscu mandatowym nie jest gwarancją. Czy zagrożeniem są tu kandydaci z ostatniego miejsca? Jak oni wypadają w rankingu wyborców?
Wyniki szczegółowych obliczeń dla 2007 roku są zaskakujące. Hipoteza wyróżnienia ostatniego miejsca okazała się bez wątpienia prawdziwa, natomiast skala tego wyróżnienia jest niebanalna. Miejsce ostatnie okazuje się być w praktyce miejscem „siódmym-i-pół”. Na to wskazuje średnie miejsce w rankingu wyborców zajmowane przez kandydatów z ostatniej pozycji. Nie znaczy to jednak, że ostatni jest średnio (czy też przeciętnie, zależność sprawdzana była także medianą) na miejscu ósmym. Jest średnio dziewiąty, bo generalna zależność nie jest liniowa. Kandydat siódmy na liście jest w oczach wyborców średnio „ósmy-i-pół”, natomiast kandydat ósmy jest „dziesiąty-i-pół”.
Średnia pozycja ostatniego jest taka sama, niezależnie od partii (czyli też od średniej liczby miejsc mandatowych na liście) oraz – co kluczowe – od wielkości okręgu. To ostatnie odróżnia miejsce ostatnie od przedostatniego, które najwyraźniej nie jest wyróżnione w porównywalnym stopniu.
Całość empirycznej zależności podaje kolejny wykres. Na osi x pozycja na liście. Czerwone kwadraty to średnie pozycje w rankingu wyborców. Zielone kółka – odchylenia standardowe takiej pozycji, czyli miara rozrzutu ostatecznego wyniku. Natomiast czarne krzyżyki to różnica pomiędzy średnim rankingiem a pozycją. Gdy jest mniejsza od zera, oznacza raczej spadek niż awans.
   
Zależność pomiędzy pozycją a rankingiem jest przytłaczająca, choć nieliniowa. Do mniej więcej 15 pozycji średnie miejsce w rankingu wyborców jest niższe niż pozycja na liście – potem jest odwrotnie. Ostatni wpisuje się w taką krzywą, jeśli przypisać mu na osi pozycji wartość 7,5 (czerwony trójkąt, zielony romb i czarna gwiazdka).
Można to zinterpretować na dwa sposoby. Pierwsza hipoteza mówi, że ostatnie miejsce jest wyróżnione w oczach wyborców tak, jak siódme-ósme. To przekłada się potem na podobny wynik wyborczy. To obalałoby tezę o braku wpływu pozycji na liście na taki wynik. Jest jednak druga hipoteza, zgodną z logiką wcześniejszych ustaleń. Można bowiem przyjąć, że pomiędzy siódmym a ósmym miejscem znajduje się granica cierpliwości kandydatów o silnej wyborczej bazie, lecz o niebanalnych relacjach z ustalającymi listę. Gdy ktoś jest „spuszczany” w głąb listy, przychodzi moment na powiedzenie „jak tak, to ja już wolę być ostatni!”.  Na taki krok decydują się osoby o statusie odpowiadającym średnio „siódmemu-i-pół” miejscu. W 2007 roku mandaty udało się zdobyć 8 kandydatów z ostatniego miejsca. Dokładnie tyle, co z ósmego. Sześć takich przypadków było w PO, dwa w PiS. Niby nie dużo, ale zawszeć jakaś nadzieja dla kandydata, obawiającego się sekowania przez kolegów.  W takim wypadku lepsze wyniki kandydatów z ostatniej pozycji wynikają z zależności pozornej – z faktu, że takie miejsce zajmują osoby o wyższym potencjale wyborczym, niż osoby z formalnie wyższych miejsc. Także mniej sformalizowane doświadczenia i obserwacje skłaniają mnie ku drugiemu z tych wyjaśnień.
Z tą hipoteza warto wrócić do pytania, czy systematyczne skrzywienie relacji pomiędzy pozycją na liście a rankingiem wyborców jest tylko efektem prawdopodobieństwa. Chyba jednak nie. Moja interpretacja jest taka – władze partii kombinują, lecz niezbyt im wychodzi. Wyciągani za uszy często jednak przepadają, zaś skazani na pożarcie potrafią dać sobie radę. 
To jednak nie jest żadną pociechą dla nas wyborców. Problem w tym, że to kombinowanie jest kosztowne. Przykuwa uwagę polityków bardziej, niż cokolwiek innego. Czy stoi za tym zła wola kombinatorów, czy obawy najszlachetniejszych, nie ma już znaczenia. To, że rzecz boli zatroskanych o jakość rządzenia i demokratycznych mechanizmów, to jasne. Czy dla reszty może być obojętna? Z perspektywy najzagorzalszych zwolenników partii można to wszystko traktować jako nic nieznaczące zabawy w piaskownicy. Nawet jednak oni mogą zdać sobie sprawę, że ta w trakcie tej zabawy sypie się piach w tryby partyjnej machiny.
Posłowie zagrożeni w swoim „być albo nie być” wycinają bez litości potencjalnych konkurentów, choćby i mieli nie wiadomo ile głosów przynieść partii. Wiem, wiem – jak wycinają u przeciwników to dobrze, zaś nasz Wspaniały Przywódca na pewno sobie z tym poradzi i sprawiedliwie rozsądzi spory. Tyle tylko, że danie mu takiej absolutnej władzy jest absolutnie demoralizujące. Bo jeśli jednak z rozsądzeniem sporów sobie nie poradzi, nie będzie nikogo, kto będzie mu w stanie zwrócić na to uwagę. Krytyk będzie bowiem pierwszym do wycięcia przy kolejnym układaniu list. Wydawać by się mogło, że doświadczenia XVII i XVIII wieku są skuteczną przestrogą przed absolutyzmem. Jednak w naszych partiach duch dobrego cara zaprowadzającego porządek wśród skłóconych bojarów ma się nadzwyczaj dobrze. Podtrzymywany przez nieubłaganą logikę „ordynacji z krzyżykiem”.

Da się?

Wpisując się w coraz powszechniejszą pesymistyczną diagnozę, pisałem w TP przed miesiącem:

Rozmowa w gronie współwyznawców sprowadzasię zwykle do swobodnej ekspresji własnych niechęci. Niechęci te przenoszą sięw naturalny sposób z liderów politycznych obozów na ich zwolenników. Gdy myślisię o drugiej stronie „banda oszołomów” lub „stado lemingów”, wymiana opinii niema sensu. Własne wyobrażenia traktowane są przy tym jako oczywiste, jako takie,które podziela – w zależności od partii – „każdy rozsądny” lub „każdy uczciwy”. (tu całość)

Dziś mam dla tych wszystkich, którzy uważają, że warto rozmawiać nie tylko z wyznawcami takich samych poglądów, małą pociechę. To – może nieskromne – zwrócenie uwagi na fakt, że w tym samym czasie, pod zbliżonymi tytułami, ukazały się dwie rozmowy w dwóch jakże różnych miejscach:
Kolega z listy to wróg i Kandydaci rywalizują głównie z kolegami z listy
Obu rozmówcom bardzo dziękuję za zainteresowanie. Czytelnikom tego bloga problem jest oczywiście znany. Był też przedstawiany na konferencji „Polska – Wielki Projekt” Instytutu Sobieskiego oraz na niedawnym seminarium na temat demokracji wewnątrzpartyjnej, organizowanym przez Instytut Spraw Publicznych. Może więc nie jest tak źle z naszą debatą publiczną? Może ona jeszcze rokuje, tylko trzeba się bardziej starać? To pewnie tylko mały przyczółek, wynikający z faktu, że idiotyczna ordynacja uwiera wszystkie partie. Od czegoś jednak trzeba zacząć, gdy się chce bronić zdrowego rozsądku.

Numerologia stosowana

Listy przesyłane przez regionalne władze PO centrali, we wdzięczny sposób potwierdzają tezy stawiane tu przed 3 miesiącami. Jeśli posłowie tworzący regionalne władze czują się wystarczająco silni i realnie boją się utraty mandatu, wycinają bez litości swoich najgroźniejszych konkurentów. Los Elżbiety Radziszewskiej i Łukasza Gibały jest tu zobrazowaniem strategii „na ostro”. Los  Gowina, Mężydły i Muchy – strategii „na gorzko”.  Szansa na stratę mandatu przez medialnych posłów zepchniętych na dalsze miejsca jest generalnie niewielka, choć gorycz upokorzenia jest niewątpliwa. Szczególnie, że wewnątrzpartyjni konkurenci nie zaprzątają sobie głowy, by przedstawić w mediach jakieś przekonujące uzasadnienie dla takiego przeczołgania. Reguła jest oczywista: I co z tego, żeście wygadani, jak swojej „spółdzielni” nie potraficie zorganizować tak, jak my dlatego to nam się należą pierwsze miejsca. Ciekawe jak podejdzie do tego Tusk  – twarda wewnętrzna rywalizacja, która zapowiada się w przypadku takich przetasowań, raczej szkodzi generalnemu wynikowi, na pewno zaś nie poprawia atmosfery wokół i wewnątrz partii. Jak wiadomo, regionalne władze w PiS wolały w ogóle nie angażować się w rozgrywki o kolejność, unikając nawet przedstawiania wstępnego rankingu. Gra rozpocznie się tam dopiero po rejestracji list.
Jak pisałem poprzednio, poza stratą/zyskaniem pierwszego miejsca, zmiany kolejności są w zasadzie bez znaczenia. Zależności są znacznie bardziej złożone a pole do rozgrywek spore. Nie znaczy to jeszcze, że jest sens opisywać wszystkie  podchody z układaniem list związane. Ostatnie szczególnie rozczuliła mnie powtarzana w różnych mediach informacja o zarezerwowaniu dwunastego miejsca na wszystkich listach PO na potrzeby jakiejś tajemniczej inicjatywy Tuska. Co to za inicjatywa dociekał nie będę, lecz ci,którzy się nią ekscytują, najwyraźniej nie są wtajemniczeni w praktykę polskiego systemu wyborczego. Nie zadali sobie trudu by dociec na przykład, jaką rolę odgrywało dwunaste miejsce w poprzednich wyborach. Wiem, wiem – grzebania w sieci dużo a temat na tekst mógłby od tego się popsuć. Jak zapowiadałem, tego typu zabawy będę starał się jednak psuć samemu choć trochę. Dlatego dla wszystkich, którzy chcą patrzeć na układanie list ze świadomością realiów, trochę danych. Na początek liczba posłów, którzy zdobyli mandat z danego miejsca na tle ogółu kandydatów z takiego miejsca (np. PO-P to posłowie, PO-K – kandydaci bez mandatu). Dane dla”pierwszego naboru”, czyli przed uzupełnianiem mandatów po wyborach europejskich i katastrofie smoleńskiej. Miejsca powyżej 30. pominąłem, bo nikt z takich kandydatów mandatu nie zdobył.
 
Jak widać, tylko jeden poseł zdobył mandat startując z 12. miejsca (wspomniany Łukasz Gibała). Na 41 w PO i 164 we wszystkich partiach. To nie żaden ewenement – z 11. miejsca w PO do Sejmu nie dostał się nikt. Z 18. miejsca nie było żadnego posła w żadnej partii. W procentach dla dwóch grup partii – dużych i małych – zdobywcy mandatów wśród kandydatów wyglądali tak:
 

Choć w dużych partiach jedynka ma mandat pewny, to w mniejszych już tak powiedzieć nie można. Nawet w dużych nie ma już pewność dla dwójki. Jeszcze z czwartego miejsca mandat zdobył w PO i PiS co drugi kandydat, lecz już z ósmego – tylko co dziesiąty. W LiD od trzeciego miejsca zwycięskich kandydatów da się policzyć na palcach a i to tylko z powodu perypetii związanych z oddawaniem wyższych miejsc małym koalicjantom, gdy elektorat SLD wolał swoich.
W samych dużych partiach z kandydatów w drugiej dziesiątce mandat zdobył co czterdziesty a szczegółowe miejsce najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia. Podobnie z trzecią dziesiątką, choć tu pojawia się trochę zamieszania z ostatnimi kandydatami. W sumie są to jednak wszystko marginalne przypadki – we wszystkich czterech partiach, z prawie 2000 kandydatów z drugiej i trzeciej dziesiątki, mandat za pierwszym podejściem zdobyło 29.
Jednak sama medialna ekscytacja jest na pewno na rękę partiom – podtrzymuje złudzenia wśród „naganiaczy” i wśród wyborców, którzy chcą się kierować ich osobowościami czy osiągnięciami. W sumie to naprawdę perwersyjna gra – przewagę zdobędzie ta partia, która ściągnie na swoje listy więcej naiwniaków i w większym stopniu przekona ich, by w trakcie kampanii uwierzyli w swoje szanse. Ich – osobiście beznadziejne – zaangażowanie da dodatkowy mandat komuś z pierwszej dziesiątki. Od biedy co nieco przewagi może dać partii także duża liczba kandydatów, którzy w swój sukces nie wierzą, lecz których pozycja lokalna jest tak mocna, że im „wystarczy być” – ściągną dla partii głosy bez osobistego kiwnięcia palcem.
Generalnie – drodzy kandydaci z dalszych miejsc – jesteście dla partii bardzo ważni tak długo, jak długo w to ktokolwiek wierzy, wy zaś w szczególności. Na pewno każdy z kolegów z listy życzy wam jak najwięcej sukcesów w przyciąganiu nowych wyborców dla partii – byle jednak nie aż tylu, byście zdobyli mandat. Każdy z nich liczy na to, że nie wpadniecie na najprostszy sposób zabiegania o mandat – walkę o to, by twardy elektorat waszej partii nie głosował na lidera listy, tylko na was. To od sukcesu w takiej dyscyplinie zależy osobiste zdobycie mandatu. O tym zaś – w kolejnym odcinku.

Numerologia stosowana

Listy przesyłane przez regionalne władze PO centrali, we wdzięczny sposób potwierdzają tezy stawiane tu przed 3 miesiącami. Jeśli posłowie tworzący regionalne władze czują się wystarczająco silni i realnie boją się utraty mandatu, wycinają bez litości swoich najgroźniejszych konkurentów. Los Elżbiety Radziszewskiej i Łukasza Gibały jest tu zobrazowaniem strategii „na ostro”. Los  Gowina, Mężydły i Muchy – strategii „na gorzko”.  Szansa na stratę mandatu przez medialnych posłów zepchniętych na dalsze miejsca jest generalnie niewielka, choć gorycz upokorzenia jest niewątpliwa. Szczególnie, że wewnątrzpartyjni konkurenci nie zaprzątają sobie głowy, by przedstawić w mediach jakieś przekonujące uzasadnienie dla takiego przeczołgania. Reguła jest oczywista: I co z tego, żeście wygadani, jak swojej „spółdzielni” nie potraficie zorganizować tak, jak my dlatego to nam się należą pierwsze miejsca. Ciekawe jak podejdzie do tego Tusk  – twarda wewnętrzna rywalizacja, która zapowiada się w przypadku takich przetasowań, raczej szkodzi generalnemu wynikowi, na pewno zaś nie poprawia atmosfery wokół i wewnątrz partii. Jak wiadomo, regionalne władze w PiS wolały w ogóle nie angażować się w rozgrywki o kolejność, unikając nawet przedstawiania wstępnego rankingu. Gra rozpocznie się tam dopiero po rejestracji list.
Jak pisałem poprzednio, poza stratą/zyskaniem pierwszego miejsca, zmiany kolejności są w zasadzie bez znaczenia. Zależności są znacznie bardziej złożone a pole do rozgrywek spore. Nie znaczy to jeszcze, że jest sens opisywać wszystkie  podchody z układaniem list związane. Ostatnie szczególnie rozczuliła mnie powtarzana w różnych mediach informacja o zarezerwowaniu dwunastego miejsca na wszystkich listach PO na potrzeby jakiejś tajemniczej inicjatywy Tuska. Co to za inicjatywa dociekał nie będę, lecz ci,którzy się nią ekscytują, najwyraźniej nie są wtajemniczeni w praktykępolskiego systemu wyborczego. Nie zadali sobie trudu by dociec na przykład, jaką rolęodgrywało dwunaste miejsce w poprzednich wyborach. Wiem, wiem – grzebania wsieci dużo a temat na tekst mógłby od tego się popsuć. Jak zapowiadałem, tegotypu zabawy będę starał się jednak psuć samemu choć trochę. Dlatego dla wszystkich, którzy chcąpatrzeć na układanie list ze świadomością realiów, trochę danych. Na początekliczba posłów, którzy zdobyli mandat z danego miejsca na tle ogółu kandydatów ztakiego miejsca (np. PO-P to posłowie, PO-K – kandydaci bez mandatu). Dane dla”pierwszego naboru”, czyli przed uzupełnianiem mandatów po wyboracheuropejskich i katastrofie smoleńskiej. Miejsca powyżej 30. pominąłem, bo nikt z takich kandydatów mandatu nie zdobył.
 
Jak widać, tylko jeden poseł zdobył mandatstartując z 12. miejsca (wspomniany Łukasz Gibała). Na 41 w PO i 164 wewszystkich partiach. To nie żaden ewenement – z 11. miejsca w PO do Sejmu niedostał się nikt. Z 18. miejsca nie było żadnego posła w żadnej partii. Wprocentach dla dwóch grup partii – dużych i małych – zdobywcy mandatów wśród kandydatów wyglądali tak:
 

Choć w dużych partiach jedynka ma mandat pewny, to w mniejszych już tak powiedzieć nie można. Nawet w dużych nie ma już pewność dla dwójki. Jeszcze z czwartego miejsca mandat zdobył w PO i PiS co drugi kandydat, lecz już z ósmego – tylko co dziesiąty. W LiD od trzeciego miejsca zwycięskich kandydatów da się policzyć na palcach a i to tylko z powodu perypetii związanych z oddawaniem wyższych miejsc małym koalicjantom, gdy elektorat SLD wolał swoich.
W samych dużych partiach z kandydatów w drugiej dziesiątce mandat zdobył co czterdziesty a szczegółowe miejsce najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia. Podobnie z trzecią dziesiątką, choć tu pojawia się trochę zamieszania z ostatnimi kandydatami. W sumie są to jednak wszystko marginalne przypadki – we wszystkich czterech partiach, z prawie 2000 kandydatów z drugiej i trzeciej dziesiątki, mandat za pierwszym podejściem zdobyło 29.
Jednak sama medialna ekscytacja jest na pewno na rękę partiom – podtrzymuje złudzenia wśród „naganiaczy” i wśród wyborców, którzy chcą się kierować ich osobowościami czy osiągnięciami. W sumie to naprawdę perwersyjna gra – przewagę zdobędzie ta partia, która ściągnie na swoje listy więcej naiwniaków i w większym stopniu przekona ich, by w trakcie kampanii uwierzyli w swoje szanse. Ich – osobiście beznadziejne – zaangażowanie da dodatkowy mandat komuś z pierwszej dziesiątki. Od biedy co nieco przewagi może dać partii także duża liczba kandydatów, którzy w swój sukces nie wierzą, lecz których pozycja lokalna jest tak mocna, że im „wystarczy być” – ściągną dla partii głosy bez osobistego kiwnięcia palcem.
Generalnie – drodzy kandydaci z dalszych miejsc – jesteście dla partii bardzo ważni tak długo, jak długo w to ktokolwiek wierzy, wy zaś w szczególności. Na pewno każdy z kolegów z listy życzy wam jak najwięcej sukcesów w przyciąganiu nowych wyborców dla partii – byle jednak nie aż tylu, byście zdobyli mandat. Każdy z nich liczy na to, że nie wpadniecie na najprostszy sposób zabiegania o mandat – walkę o to, by twardy elektorat waszej partii nie głosował na lidera listy, tylko na was. To od sukcesu w takiej dyscyplinie zależy osobiste zdobycie mandatu. O tym zaś – w kolejnym odcinku.

Pilnowanie parytetu

Zabawa w układanie list wyborczych rozkręca się w partiach w najlepsze. Ruch parytetowy zamierza się w nią także włączyć. Ponieważ świadomość, że sam procent kobiet na listach nie załatwia niczego, dotarła już nawet do tego grona, śledzona ma być także ich lokalizacja. We wskazanym tekście rozczula mnie szczególnie fragment: „Najdalej chce pójść SLD, który deklaruje, że tak jak w listopadowych wyborach samorządowych odda kobietom 40 proc. miejsc na listach.” Jak pisałem zaraz po tych wyborach, pomimo takiego „poświęcenia”, procent kobiet wśród radnych Sojuszu nawet nie drgnął w porównaniu do 2006 roku (tu).  Diabeł tkwi tu jak zwykle w szczegółach.
By ułatwić pilnowanie efektów wprowadzenia parytetu, trzeba sobie uświadomić skalę zjawiska, jakim są sejmowe wybory. Jest 41 okręgów, w każdym wybiera się średnio 11 posłów. To dotąd oznaczało, że w każdym wybrano jakieś dwie i ćwierć kobiety. To zaś oznacza, że w przypadku PO i PiS była to średnio jedna kobieta, z list LiD kobieta wybrana została w co czwartych okręgu, zaś z list PSL dostała się do Sejmu tylko jedna kobieta na 23 okręgi, w których partia ta dostała choć jeden mandat. Generalnie mamy tu 144 przypadki (41 okręgów razy 4 minus 2 okręgi bez mandatu dla LiD i 18 okręgów bez mandatu dla PSL). Te wszystkie średnie układają się w takie oto wzory, jeśli wziąć pod uwagę te 144 przypadki:
 W ponad połowie przypadków wszystkie mandaty przypadają mężczyznom – skrajnym przypadkiem jest tu lista PO w Gdyni, gdzie na 8 mandatów nie było żadnej posłanki. Kobieta była tam na 6 miejscu, jednak zdobyła mniej głosów od 5 kolegów z dalszych miejsc. W prawie co czwartym przypadku „męski monopol” sprowadza się do zdobycia  jedynego mandatu otrzymanego przez daną listę.  W 8 przypadkach (trochę ponad 5%) takim „monopolistą” jest kobieta. Nie zawsze z pierwszego miejsca, by wspomnieć Krystynę Łybacką i Izabellę Sierakowską. Kolejnych 40 przypadków to zdobycie przez kobietę jednego mandatu wśród dwóch lub więcej mandatów przypadających liście. Ten jeden mandat oznaczać może 50%, gdy jest jednym z dwóch, lecz może też oznaczać 14%, gdy jest jednym z siedmiu. W jednym przypadku (LiD w Gdyni), oba mandaty przypadły kobietom.  Do tego dochodzi 17 przypadków, gdy dwa mandaty z listy przypadały kobietom (co może oznaczać od 67% do 22%), oraz 3  – słownie TRZY – przypadki, gdy więcej kobiety zdobyły trzy lub cztery mandaty (PO w Warszawie i Łodzi, PiS w Lublinie).
Generalnie, w 85% przypadków podziału mandatów w obrębie listy, kobiecie przypadł jeden mandat lub dostali go tylko mężczyźni. Gdyby wprowadzić regułę, że drugi mandat przypada kobiecie, liczba posłanek wzrosłaby o połowę, osiągając 30%. Gdyby dokładnie jedna zdobyła mandata we wszystkich przypadkach, gdzie dotąd tak nie było, procent kobiet prawie by się podwoił, zbliżając się do poziomu skandynawskiego. Wszystkie panie, które dały się zachęcić parytetową kampanią, powinny o tej skali problemu pamiętać.
Dywagowanie, na którym miejscu jest druga kobieta, może służyć rozgrywce, mającej wyeliminować je obie. Może taki przykład. Przed czterema laty w okręgu sieradzkim PiS zdobył 5 mandatów. Jeden z nich przypadł Krystynie Grabickiej, która kandydowała z szóstego miejsca. Przeskoczyła dwóch kandydatów znajdujących się przed nią – na miejscach mandatowych (zdobywców mandatów wskazuje czerwony pasek).    

Na liście była jeszcze tylko jedna kobieta – Katarzyna Paprota na miejscu ostatnim. Do mandatu nie brakowało jej wcale tak dużo – mniej niż 1000 głosów. Co by się jednak stało, gdyby na miejscu 5 zamiast Konrada Kłopotowskiego znalazła się jakaś kolejna kobieta o zbliżonym do niego potencjale rozpoznawalności? Czy od tego wzrosłyby szanse Grabickiej, Paproty bądź obu z nich? Nie ma żadnych podstaw do takich przypuszczeń. Można natomiast sądzić, że gdyby ta kolejna kandydatka odebrała 3400 głosów Grabickiej (a pierwsza kobieta od góry zawsze dostaje ich trochę więcej), to los Wojciecha Zarzyckiego byłby bardziej szczęśliwy. Na miejscu wszystkich mężczyzn z czołówki listy bardzo pilnowałbym parytetu – jak najwięcej jak najmniej znaczących kobiet to dla nich sama korzyść. W razie zaś problemów, stwarzanych przez takie osoby jak Grabicka czy Paprota, które by jakoś racjonalniej kalkulowały swoje szanse, zawsze można liczyć na pomoc Kongresu Kobiet.