Archiwum autora: jaroslawflis

Uroki rozkładu

Wybory senackie pozwalają sprawdzić różne wyobrażenia na temat wymarzonego przez wielu systemu JOW/FPTP. Poprzednia notka próbowała pokazać, jakie jest znacznie osobistych cech kandydata i jego konkurentów. Linkowana w niej ekspertyza zwracała z kolei uwagę, jak duże znaczenie mają ewentualne porozumienia o wspólnym wystawianiu kandydatów czy odpuszczanie okręgów przez partie. Dziś kolejny krok – jak wrażliwy jest ten system na strategiczne przetasowania i przesunięcia na scenie politycznej.
Na problem zwróciły moją uwagę pytanie Mariusza Wisa z Ruchu JOW (tu i tu). Streszczając – co by się stało, gdyby Ruch Palikota wystawił swoich kandydatów do Senatu oraz dlaczego w brytyjskich wyborach 2010 Liberalni Demokraci dostali tylko 57 mandatów (mniej niż w 2005), choć zdobyli 23% głosów (wzrost o 1%), podczas gdy przegrana Partia Pracy, mając raptem 6% poparcia więcej, dostała mandatów 258 – prawie pięć razy tyle!
By pokazać, jak to wszystko działa, można przyjrzeć się 5 scenariuszom. Celem eliminacji osobistych składowych (jak pokazano w poprzedniej notce przesuwają one równowagę lokalnie, lecz w skali kraju efekt netto jest znikomy), wziąłem pod uwagę wyniki wyborów sejmowych w okręgach senackich. Przyjąłem też założenie, że wszystkie partie wystawiają wszędzie kandydatów i nie pojawia się żadna nowa siła, która osłabia którąś z nich (tak jak Obywatele do Senatu osłabiali kandydatów PO). Przy takim punkcie wyjścia rozpatrzyłem efekty połączeń partii/elektoratów i przesunięć poparcia pomiędzy nimi.
Gdyby przyjąć powyższe założenia i zostawić poparcie partyjne tak, jak wyglądało w dniu wyborów, PO zdobyłaby 66 mandatów, zaś PiS 34. Kolejne scenariusze są takie:
1) Dochodzi do połączenia elektoratów SLD i RPl. Ugrupowanie, które nazwałem sobie „Lewica i Palikot” – dalej LiP – dostaje 18,3% głosów. Reszta bez zmian.
2) LiP jak wyżej –  do tego PiS przejmuje cały elektorat PSL.
3) LiP przejmuje co piątego wyborcę PO (w każdym okręgu); PiS i PSL bez zmian.
4) PiS wzmocniony jak w scenariuszu 2, LiP – jak w scenariuszu 3.
5) Wzmocnienie PSL – odbiera co piątego wyborcę PiS a do tego połowę wyborców SLD (reszta zostaje w LiP-ie). PO bez zmian.
Wyniki przy każdym scenariuszu pokazano na wykresie. Po prawej, w pełnych barwach, podział mandatów w Senacie. Po lewej, w barwach stonowanych, generalne poparcie w procentach.
 
1) Wyjściowego podziału nie podawałem, bo jest identyczny z pierwszym scenariuszem. Połączenie sił lewicy, bez osłabienia PO przez OdS i przewag personalnych, nie daje jej i tak ŻADNEGO mandatu.
2) PiS depcze PO po piętach w procencie głosów (mniej niż 1 punkt różnicy), lecz zdobywa na tym tylko 8 dodatkowych mandatów. Ten jeden procent przewagi daje PO i tak bezpieczną większość.
3) Strata co piątego wyborcy na rzecz lewicy oznacza stratę przez PO co szóstego mandatu. Jednak tylko 9 przypada LiP-owi – dwa zyskuje PiS. Różnica niecałych 4% pomiędzy PiS a LiP przekłada się na 4-krotną przewagę w liczbie mandatów. PO z mniej niż jedną trzecią głosów ma dalej swobodną większość w Senacie.
4) Osłabienie PO przy wzmocnieniu PiS zmienia diametralnie sytuację. Teraz PiS ma samodzielną większość przy mniej niż 40% poparcia. LiP na takim wzmocnieniu PiS traci ponad połowę mandatów w porównaniu ze scenariuszem 3, natomiast PO jakiś co piąty mandat.  
5) PSL-owi te dobre kilkanaście procent wystarcza do zdobycia takiej liczby mandatów, którą LiP miał dopiero po przekroczeniu 25%. Jednak kluczowym efektem osłabienia PiS jest miażdżąca przewaga PO. Niecałe 40% głosów przekłada się teraz na prawie 3/4 mandatów.

Skąd takie skoki i kompletnie nieintuicyjne wyniki? Rzecz bierze się z różnych rozkładów poparcia pomiędzy okręgami. Te same procenty ogółem mogą się skupiać w jednych okręgach lub rozkładać równo we wszystkich. Kombinacja takich czynników daje kompletnie nieprzewidywalne wyniki.
To nie jest teoria – świetnie to widać na przykładzie Kanady. W 2006 roku Konserwatyści wygrali wybory zdobywając 36% głosów, co dało im 124 miejsca na 308 – daleko od większości. W pięć lat później zdobyli już 166 mandatów i samodzielną większość. Owszem uzyskali o 3% wyższe poparcie, jednak kluczowe było to, że dwie kolejne partie w poprzednich wyborach – liberałowie i Blok Quebecki – wpadły w tarapaty i zostały wyprzedzone przez Nowych Demokratów. Zmieniła się przy tym zupełnie przestrzeń wyborcza.
Jak wyglądają rozkłady poparcia dla PO i PiS w 100 okręgach senackich, pokazuje kolejny wykres. Zaznaczono na nim, w ilu okręgach dana partia ma poparcie w danym przedziale:
 
Każda z partii ma jakieś skrzywienie względem rozkładu normalnego, tyle tylko, że inne. PO ma „pik” ciut powyżej swojej średniej, PiS natomiast – ciut poniżej. To zapewne przesuwa równowagę pomiędzy partiami. Stąd taki sam generalny wzrost poparcia, jeśli jest równomierny, nie musi się przekładać na taki sam wzrost liczby zdobytych mandatów.
Z kolei PSL ma poparcie znacznie bardziej skoncentrowane niż lewica. Dlatego też, przy tym samym procencie ogółem, ma szansę na zdobycie większej liczby mandatów. Brytyjscy liberałowie cierpią z tego dokładnie powodu – przestrzenna konfiguracja ich wyborców jest niekorzystna, gdy tymczasem labourzyści  i konserwatyści mają tu przewagę.
Uzależnienie od tak nieoczywistych problemów jest jedną z kluczowych słabości systemu FPTP. Otwiera też drogę do manipulacji przy wyznaczaniu granic okręgów wyborczych. Czy dzisiejsza przewaga PO jest tego efektem? O tym będzie kolejny odcinek powyborczych analiz.

Senat – osoba i opcja

Jakie znaczenie miała w wyborach senackich siła partii, jaką zaś osobista siła kandydata? Na to pytanie staram się odpowiedzieć w ekspertyzie zamieszczonej na stronie Nowej Politologii. Tu – dla zachęty – kilka wątków.
Nie będę tu wprowadzał w szczegóły metody. Generalnie jednak polegała ona na tym, by na podstawie porównania sytuacji w setce okręgów, stworzyć model senackiego głosowania. Metodą analizy regresji udało się znaleźć całkiem precyzyjne wzory na spodziewany wyniki kandydata do Senatu danej partii. Kluczowym czynnikiem okazało się – jak należało się spodziewać – poparcie sejmowe dla tej partii w danym okręgu. Jednak nie tylko ono było istotne. Ważne okazały się również „wolne głosy” mniejszych partii – w szczególności PSL i SLD – czyli sejmowe poparcie dla tych partii w okręgach, gdzie nie wystawiły one swoich kandydatów do Senatu. Dla kandydatów PO miał też znaczący wpływ sam start kandydatów OdS (obniżał średnio poparcie dla kandydatów PO o 6%, jeśli zniwelować wpływ innych czynników).
Takie modele były całkiem precyzyjne, co przecież nie znaczy, że idealne. Stąd dla każdego kandydata można było policzyć odchylenie od modelu – nazwałem to „składową osobistą”. Daje ono pewien obraz siły danego kandydata – siły oczywiście relatywnej. Lepiej to traktować jako miarę osobistego wyzwania, przed którym dany kandydat stanął. Można sobie wszak wyobrazić, że nawet największa łachudra miałaby tu dobry wynik, gdyby wystartowali przeciw niej kandydaci jeszcze gorsi. Z drugiej strony, świetny kandydat mógł trafić na kogoś jeszcze lepszego. Szczegółowe wyliczenia takiego parametru dla wszystkich kandydatów PO i PiS można znaleźć w linkowanym opracowaniu.
Wnioski dają do myślenia. Znaczenie siły reprezentowanej opcji (partii bądź porozumienia partii) jest kolosalne. Nie przesądza jednak wszystkiego, lecz „tylko” 90% przypadków. W pozostałych o wyniku zadecydowała osobista składowa. Jak to wygląda w przypadku trzech partii, które zdobyły senackie mandaty, pokazuje wykres. Każdy z pierścieni to kandydaci jednej partii, podzieleni na 6 kategorii, w zależności od tego, czy wygrali, czy ich osobista składowa była dodatnia/ujemna oraz od tego, czy miało to wpływ na wynik (czyli jak się miała wartość osobistej składowej do różnicy pomiędzy zwycięzcą a najgroźniejszym konkurentem. Wygląda to tak:
 
Część przypadków się dubluje, do tego jeszcze dochodzi przypadek Kutza, jako jedyny nie mieszczący się w żadnych ramach. W sumie w 10 okręgach o wyniku zadecydowała składowa osobista. Przypadki te zestawiłem w tabeli, bo każdy jest inny. Dla każdego kandydata podano bazową siłę opcji (z uwzględnieniem efektów braku kandydatów innych partii) oraz osobistą składową. Czarnym tłem wyróżniono składowe osobiste, które zadecydowały o porażce. Białym – te, które zadecydowały o zwycięstwie.
 

Fragment tekstu:
Każdy z tych dziewięciu przypadków ma nieco odmienny charakter. W okręgu legnickim niewielka ujemna osobista składowa kandydata PO nie zmieniłaby wyniku wyborów, gdyby nie niewiele większa, lecz dodatnia składowa kandydatki PiS. Jednak bez niej zysk zwyciężczyni nie byłby wystarczający. W okręgu ósmym znacząca ujemna składowa kandydata PO przyniosła sukces kandydatowi ruchu „Obywatele do Senatu”. W Lublinie wspólna kandydatka PO i SLD Izabella Sierakowska miała teoretycznie wystarczającą bazę poparcia do zwycięstwa (choć PiS dostał tu w wyborach sejmowych minimalnie większe poparcie od PO), lecz osobista składowa kandydata PiS dała zwycięstwo właśnie jemu.
Najbardziej skomplikowana sytuacja miała miejsce w okręgu chełmskim. Teoretyczny faworyt – kandydat PiS – został osłabiony przez ujemną składową osobistą. Został wyprzedzony przez kandydata PO, którego bazowe poparcie było drugie co do wysokości a składowa osobista była dodatnia. Ten teoretycznie najgroźniejszy konkurent został jednak wyprzedzony przez kandydata PSL o jeszcze większej osobistej składowej.
W okręgu chrzanowskim tylko dodatnia osobista składowa pozwoliła zdobyć mandat kandydatowi PiS. Był on w tym okręgu faworytem, lecz jego najgroźniejszy konkurent zdobył poparcie znacząco wyższe od modelowego i byłby go dzięki temu wyprzedził, gdyby osobista składowa faworyta była choć minimalnie mniejsza. Natomiast w okręgu nowotarskim dodatnia osobista składowa kandydata PO byłaby niewystarczającą, gdyby nie olbrzymia strata względem poparcia sejmowego kandydata PiS.
W okręgu płockim sytuacja była podobna do tej z Lublina. Tu w wyborach sejmowych minimalnie wygrał PiS, jednak modelowe poparcie wskazywałoby na zwycięstwo kandydata PO. Ten ostatni jednak otrzymał niższe od modelowego poparcie – na tyle niższe, że nawet z ujemną składową personalną kandydat PiS był od niego silniejszy.
W okręgu konińskim niewielka przewaga w bazowym poparciu kandydata PiS, została odwrócona zarówno przez jego osobistą składową, jak i taką składową konkurenta z PO. Każda z nich z osoba była wystarczająca do zmiany wyniku wyborów. W innym wielkopolskim okręgu – ostrowskim – doszło do najbardziej zaskakującego wyniku. Osobiste składowe zniwelowały ponad dwukrotną przewagę bazowego poparcia, którą miał kandydat PO. Podobnie jak w okręgu chełmskim, kandydatka PSL startowała tu z dopiero trzecim w kolejności bazowym poparciem.

Czy jeden na dziesięć przypadków, gdy bazowe poparcie partyjne zostało przeważone przez osobiste cechy konkurujących kandydatów, to dużo? Pewnie zależy od tego, jakie kto ma oczekiwania. Bardzo byłbym ciekaw opinii czytelników w tej sprawie.

Pytania o normalność

Rzadko zdarza się, by czyjeś oszustwa było łatwo wykazać. Tak wygląda to tym razem w Rosji – na podstawie oficjalnych danych z obwodów rosyjski matematyk sporządził wykres rozkładu poparcia dla głównych partii w poszczególnych obwodach (wiem to stąd). Rozkład taki powinien być zbliżony do normalnego, czyli tzw. krzywej Gaussa. Wygląda zaś tak:
 
Robią wrażenie lokalne szczyciki w równych odstępach co 5%. Jedna z hipotez mówi, że lokalni urzędnicy chcieli się przypodobać władzy i jej oczekiwania wcielali w życie trzymając się – co poniekąd naturalne – okrągłych liczb. Jest też konkurencyjna hipoteza – że na taki rozkład mają wpływ obwody zamknięte, o niewielkiej liczbie głosujących (domy pomocy społecznej, areszty i szpitale). Tak, czy owak, pojawiły się głosy sugerujące, że podobnie może być i u nas. Ponieważ w poprzedniej notce odnosiłem się do niedawnych oskarżeń o oszustwa w wyborach sejmików, poczułem się więc w obowiązku, by to sprawdzić.
Na wszelki wypadek odrzuciłem wszystkie obwody, gdzie liczba głosujących nie była większa niż 50. To kilkaset z prawie 25 tys. przypadków. Pomimo zmagań z programem SPSS nie udało mi się tego wrzucić na jeden wykres. Będzie więc na trzech oddzielnych, dla trzech największych w tamtych wyborach partii – PO, PiS i PSL. Wygląda to tak:
 
 
  Bez wątpienia do normalności jest nam bliżej niż Rosji – przynajmniej jeśli idzie o rozkład poparcia dla partii. Wyraźne różnice wynikają z odmiennej społecznej bazy poszczególnych ugrupowań. Obwody wiejskie są mniejsze od miejskich. Stąd procent głosów na PO jest dodatnio skorelowany z wielkością obwodu (mierzoną liczą ważnych głosów), zaś wynik PSL jest z wielkością ujemnie skorelowany. Prawdopodobnie dlatego rozkład wyników PO – zwycięzcy tych wyborów w skali kraju – jest skrzywiony i tak dużo jest obwodów z poparciem dla tej partii w granicach 5-15%.
Wynik PiS nie jest skorelowany z wielkością obwodu. Również poparcie dla PiS jest bardziej równomierne – PO i PSL mają swoje mateczniki ale też i liczne miejsca, gdzie są bardzo słabe. Podobnie było w 2006, gdy obie te partie nie były jeszcze wcale partiami rządzącymi.
W przypadku PO można dostrzec dwa odchylenia przy 40 i 45%, na które warto byłoby zwrócić uwagę, gdyby iść rosyjskim tropem. Trudno je jednak oceniać jako coś jednoznacznego czy spektakularnego. Jeśli ktoś chciałby się tym zainteresować, mogę przesłać odpowiedni plik, otrzymany z PKW zaraz po wyborach.  Moje zainteresowanie się na tym kończy – tak jak pisałem poprzednim razem, nasz system polityczny na naprawdę dużo słabości – mniej trywialnych od mechanicznego oszustwa. Czas zająć się nimi.

Nieważny Głos i Los Atlantydy – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki 5

To jest notka poświęcona nieważnym głosom na Mazowszu, które tyle uwagi przyciągnęły w niedawnej kampanii wyborczej. Jest kontynuacją cyklu zapoczątkowanego jeszcze po zeszłorocznych wyborach samorządowych. Co było w poprzednich odcinkach, można sprawdzić tu.
Na początek jednak coś bardziej aktualnego, ze sprawą zaś związanego. Otóż w jednym z przebojów antyputinowskich protestów w Rosji – Nasz Durdom* głosuje na wszystkich – jest taki obrazek:
  
Jeśli ktoś nie zna cyrylicy, to musi sobie posłuchać utworu, by sprawdzić, co artysta chciał tu powiedzieć. Kto zna, może zwrócić uwagę, że taki napis rodzi pewien problem polityczno-prawny. Wcale nie teoretyczny. Pewien ukraiński stypendysta opowiadał mi niedawno, jak to w czasie wyborów 2004 roku zasiadał w komisji wyborczej. Komisja wydobyła z urny kartę, na której w kratce, przy nazwisku obecnego prezydenta Ukrainy, napisane było to właśnie słowo, u naszych wschodnich sąsiadów trzyliterowe, zaczynające się od „x”. Po gorącej dyskusji komisja uznała, że głos jest ważny, bo nie jej rolą jest domyślanie się, jak wyborca ocenia kandydata, przy którym stawia swój krzyżyk.
Co to ma wspólnego z Mazowszem, poza oczywiście podejrzeniami o oszustwa wyborcze, które formułowane są tam i tu? Istotą odkrycia, dokonanego przez prof. Przemysława Śleszyńskiego, jest fakt, że na Mazowszu procent głosów błędnie skreślonych jest jakościowo wyższy, niż w innych województwach. Na jego mapce wygląda to tak:
  
Jest się czym niepokoić. Gdy przed dwoma miesiącami pisałem o tym na wyborczym blogu, nie miałem ani możliwości szczegółowej analizy danych, ani wiedzy o prawnych niuansach. Dopiero później zdobyłem wytyczne KBW, które naprowadzają na jeden z tropów w sprawie Nieważnego Głosu. Wytyczne te brzmią tak:
Wszelkie znaki, wykreślenia, przekreślenia, w tym również i znak „x”
postawiony przez wyborcę poza przeznaczoną na to kratką, traktuje się jako
dopiski, które nie wpływają na ważność głosu. Natomiast wszelkie znaki
graficzne naniesione w obrębie kratki, w tym w szczególności zamazanie
kratki, przekreślenie znaku w kratce itp. powodują nieważność głosu
Co to oznacza w praktyce? W zasadzie, jeśli ktoś zrobi na karcie do głosowania ogólny zygzak, czy jakiś inny znak graficzny wyrażający jego niezadowolenie, klasyfikacja takiego głosu zależna jest od rozmiaru i położenia takiego znaku. Jeśli nie zawadza on o kratki do głosowania, to głos jest głosem pustym. Jeśli zawadza – jest głosem błędnym. Ponieważ jednak klasyfikacja nieważnych głosów na dwa rodzaje jest dla członków komisji sprawą o niskiej wadze, trudno się tu spodziewać jakiejś szczególnej troski o trafność takiego rozstrzygnięcia.
Warto zatem sprawdzić, jaki jest udział głosów błędnych a jaki pustych w łącznej liczbie głosów nieważnych. Najpierw jednak trzeba zniwelować wpływ dwóch niezwykle istotnych czynników. Pierwszym z nich jest występowanie w Polsce trzech grup wyborców – medialnych, lokalnych i totalnych. Medialni to ci, którzy głosują w wyborach ogólnokrajowych, zaś w wyborach samorządowych już nie. Lokalni – odwrotnie. Wyborcy totalni głosują i w jednych, i w drugich. Jak duży to jest problem, można zobaczyć na wykresie. Na osi poziomej zaznaczono frekwencję w gminie w wyborach sejmowych 2007. Na osi pionowej – zmianę frekwencji pomiędzy tymi wyborami a wyborami samorządowymi 2010.
  
Generalnie – im wyższa jest frekwencja w wyborach sejmowych, tym bardziej spada w samorządowych. Tam, gdzie w sejmowych jest niska – najczęściej w samorządowych rośnie. Czasami nawet dwukrotnie. To przede wszystkim gminy wiejskie. Te z największymi spadkami – to miasta.
Jak takie skoki frekwencji mają się do nieważnych głosów? Bardzo. Pokazuje to wykres:
  
Średnio co czwarty wyborca lokalny oddaje w wyborach do sejmiku nieważny głos. Z tego samego powodu, dla którego nie idzie w ogóle do wyborów sejmowych – bo nie wierzy, że jego głos cokolwiek znaczy. Co jednak go w tym utwierdza? Szansa wyboru „swojego” przedstawiciela. Ta zaś jest pochodną liczebności sejmików. Liczebność niby podąża za liczbą ludności, lecz nie jest to zależność liniowa.  Efekty można zobaczyć na mapie, na której zaznaczono liczbę mieszkańców przypadających na jednego radnego sejmiku. 
Tu Mazowsze jest znów ciemną plamą. Nie będę już zanudzał wynikami analizy regresji. Jest jednak zależnością bezsporną (istotność 0,000), że każdy dodatkowy radny przypadający na 100 tysięcy mieszkańców zmniejsza liczbę nieważnych głosów w wyborach do sejmiku o 3%. To zmiana niezależna od charakteru gminy.
Obydwa te czynniki – liczba wyborców lokalnych oraz „gęstość” radnych – krzyżują się ze sobą. Dopiero ich uwzględnienie pozwala poszukać odpowiedzi na pytanie, czy czasem aby w różnych województwach nie interpretowano odmiennie jakiegoś rodzaju głosowania.
Znów stosując analizę regresji stworzyłem dla gmin wiejskich trzech sąsiadujących województw, różniących się zasadniczo „gęstością radnych”, lecz o podobnych tradycjach historycznych – Mazowsza, Łódzkiego i Świętokrzyskiego – model wyjaśniający liczbę głosów pustych oraz – oddzielnie – błędnych. Potem znalazłem sześć gmin, które te modele obrazują (choć nie idealnie). W trzech z nich frekwencja wzrosła o 10%, w trzech – o 22%. Co z tego wyszło?
 Widać tu, jak wielkość województwa (czyli gęstość radnych) oraz wzrost frekwencji, wpływają na łączną liczbę nieważnych głosów. Widać też jednak, że na Mazowszu proporcje głosów błędnych i pustych są tu zupełnie inne, choć logika w przypadku ich sumy jest taka sama.
Jeśli chodzi o problem interpretacji przepisów, to rzecz jest bardzo łatwa do sprawdzenia. Wystarczy przebadać głosy oddane na Mazowszu i porównać je z głosami z sąsiednich województw. Dobrze byłoby, by PKW takie sprawdzenie podjęła – troski o wiarygodność systemu wyborczego nigdy dość. Nawet jeśli co bardziej krewcy uczestnicy życia politycznego są skłonni natychmiast wyciągać najdalej idące wnioski. Robienie wszystkiego na odwrót niż oni, jest zwykłą głupotą.
Mnie jednak najbardziej niepokoi coś zupełnie innego. Czy cały ten system nie jest oparty na oszustwie? Dlaczego ludzie, którzy już fatygują się do wyborów, nie wierzą, że jest sens głosować na kandydatów do ciał o szerszej skali działania? To wymaga poważnych badań i taką myśl zgłaszałem w poniedziałek na spotkaniu w Fundacji Batorego. Mam tu swoje hipotezy i będę je tu przedstawiał.
Dodatkowo, widać, że oszczędzanie na liczbie radnych, może oznaczać podcinanie aktywności obywatelskiej.  Nie chodzi o to, by mieć w każdym województwie kilkusetosobowy parlament. Jednak fakt, że na Mazowszu łatwiej zostać posłem, niż radnym województwa, nie jest normalny.
Mało jest osób zadowolonych z aktywności obywatelskiej Polaków, mierzonej choćby frekwencją. Wyborcy lokalni mogą być tu tajną bronią, gdyby znaleźć sposób na ich aktywizację, lub choćby powstrzymać ich zniechęcanie. Dziś jednak ich głos tonie w mętnych wodach obecnych ordynacji. Wraz z nimi – niczym mityczna Atlantyda – zapada się więź – i ta obywatelska, i narodowa. 

* To śliczne rosyjskie słowo oznaczające „dom wariatów”

Wygibasy i zwornik

Bardzo mi miło, gdy ktoś powołuje się na podawane na tym blogu dane. Tak zrobiła dziś Agnieszka Kublik. Może oczywiście na podstawie tamtych danych dochodzić do zupełnie odmiennych wniosków niż ja. Nieźle byłoby – w takim wypadku – jakoś to zaznaczyć. Nic takiego jednak w powyższym tekście nie nastąpiło. Pomiędzy przytaczane wyliczenia wkradła się też teza, że olbrzymi wzrost liczby przegranych kandydatek wynika z umieszczenia ich na dalekich miejscach. To nie jest moje twierdzenie – to tylko niewielka cząstka problemu. Ten wzrost wynika przede wszystkim z samej istoty systemu, zaś został pogłębiony przez to, że kobiety umieszczane na dobrych miejscach przegrywały z mężczyznami umieszczanymi niżej. Zaś już zupełnie nie potrafię „gołym okiem” zobaczyć w tych danych konieczności ustawowego wyrównania dysproporcji. Dla mnie to raczej logiczny wygibas.
Dlatego też czuję się w obowiązku przytoczyć raz jeszcze tezy z mojej notki:
Próba wciągania kobiet do polityki za uszy okazała  się bardzo bolesną i wcale nie przyniosła sukcesu. Odpowiedź, że trzeba było mocniej ciągnąć, jakoś mnie nie przekonuje.

Co się tyczy roli Polski w UE, to przy okazji obliczeń możliwych efektów eurolisty zrobiłem sobie taki wykres. Widać na nim kumulatywny procent, jaki stanowią kraje UE uszeregowane od najludniejszych do najmniej ludnych. Wygląda to tak:
 
Polska jest ważnym zwornikiem, położonym dokładnie na 2/3 takiego rozkładu. Mniej niż 2/3 mieszkańców UE żyje w większych od niej krajach, mniej niż 1/3 – w mniejszych. Cztery największe kraje mają większość same. Przyłączenie się do nich jest jedną ze strategii, drugą – zostanie rzecznikiem unijnej „drobnicy”. Lecz być może jest jeszcze jedna strategia. Można chcieć odgrywać rolę właśnie takiego zwornika. Wszak jedność nie musi polegać na dominacji większości a już szczególnie większych. Przy okazji – w języku naszych południowych sąsiadów negocjator to (w transkrypcji) „wyjednywacz”. Ładne jest słowa tego ukryte znaczenie.  Gdyby brać europejskie intencje polskich elit na serio, to właśnie do roli takiego wyjednywacza predestynuje nas rozmiar. Czy Polska może bardziej urosnąć z mniejszymi państwami za plecami, czy pod butem? Może to jest źle postawione pytanie?

Symboliczna jedność?

Eurolista ma w zamierzeniu symbolizować europejską jedność. Może warto sprawdzić, jak to mogłoby wyglądać w praktyce. Można policzyć ewentualny podział wspólnej puli 25 mandatów w oparciu o takie założenia:
– głosy na listy poszczególnych grup politycznych padają w każdym z krajów w takich proporcjach, w jakich te grupy zdobyły mandaty w danym kraju w 2009 (np. w Polsce głosy na EPP to i głosy na PO, i na PSL),
– na liście każdej grupy jest jeden kandydat z każdego kraju,
– głosowanie przewiduje wskazywanie kandydata a mieszkańcy każdego kraju wskazują swojego,
– głosy na grupę sumuje się w całej Unii i następnie rozdziela mandaty – najpierw pomiędzy listy, potem w obrębie listy.

Zróżnicowanie ludności, frekwencji i układów na scenie politycznej prowadzi do sytuacji tylko niewiele odbiegających od przewidywań z wcześniejszych notek. W szczegółach wygląda to tak:
 

Jeśli chodzi o symbolikę, to pomysł wręcz genialny – na 27 krajów, 16 zostaje wykluczonych z podziału takiej puli. Lecz co tam – w końcu są zamieszkiwane tylko przez co szóstego mieszkańca „Stanów Zjednoczonych”. Niemniej, zachęcałbym ministra Sikorskiego, by już zaczął przygotowywać wystąpienie na forum duńskiego,  szwedzkiego lub czeskiego parlamentu. Wystąpienie, w którym – na drugi dzień po wyborach – wyjaśniłby symboliczną rolę eurolisty i jej fundamentalne znaczenie dla budowania europejskiego poczucia tożsamości. Nie ma wątpliwości, że – podobnie jak w przypadku Holandii, Łotwy czy Słowenii – taki wynik wyborów zostałby przyjęty w małych krajach ze szczerym entuzjazmem.
Gdy premier w expose obrazował europejskie dylematy mówiąc, że można być albo przy stole, albo w karcie dań, to pominął najwyraźniej jeszcze jedną opcję. Można wszak dania z karty serwować tym przy stole. Tak właśnie wypada ocenić pomysł eurolisty. Polska ani na tym nie straci, ani nie zyska bezpośrednio. Popierając jednak taką ideę, poda na tacy interesy małych krajów krajom dużym.  Nie wpadając w histerię wypada rzeczowo spytać – po co?

Eurowizja – raz jeszcze

Radosław Sikorski podchwycił też krążący po Brukseli pomysł, by część z europosłów wybierać z tzw. listy ogólnoeuropejskiej, takiej samej we wszystkich krajach. Wprowadziłoby to tematy unijne do zdominowanej obecnie przez kwestie narodowe kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego(tu).

Chwytane pomysły warto jednak choć trochę sprawdzić. O problemie pisałem pół roku temu, pozwolę więc sobie tylko przekleić tamtą notkę – zupełnie nic się w tej sprawie nie zmieniło, poza tym, że wybory sejmowe potwierdziły wszystkie słabości systemu otwartej listy i dodały jeszcze nowe. Do rzeczy:

W umowach trzeba czytać szczególnie uważnie to, co jest napisane drobnym druczkiem. Intencje zwolenników wprowadzenia ponadnarodowych posłów do PE można zrozumieć, choć nie trzeba ich podzielać. Nie sposób jednak przyjąć, że takie intencje oznaczają, że rozwiązanie będzie za nimi podążać. Z tego co wiem, choć do najdrobniejszych szczegółów nie udało mi się jeszcze dotrzeć, projekt zakłada, że będzie to „lista otwarta” – czyli tak jak w Polsce, będzie można wskazywać upatrzonego kandydata. Na razie obawą inicjatorów jest to, czy partie nie będą tam umieszczać pozapolitycznych celebrytów. Jednak patrząc na polskie doświadczenia spodziewać trzeba się czegoś zupełnie innego – po prostu wyborcy w każdym kraju będą głosować na swojego kandydata. Jak to wygląda w naszych wyborach do PE łatwo sprawdzić. Pod ręką mam taki przykład – wyniki głosowania na kandydatów do PE z list PO w okręgu krakowskim w 2004 roku. Tylko pierwsza piątka, lecz w specyficznym ujęciu. Głosy oddane na każdego kandydata pogrupowane zostały pomiędzy 5 okręgów sejmowych, składających się na ten eurookręg.  Na wykresie pokazano, jaki procent zdobytych głosów dany kandydat zawdzięcza każdemu z sejmowych okręgów.
  
Na czele listy dwóch Krakusów. PO najwyższe poparcie ma w Krakowie, mieszkańcy metropolii najczęściej głosują na jedynki. Sonik korzysta z wcześniejszej pozycji przewodniczącego sejmiku, jednak udział Krakowa w jego wyniku jest jeszcze większy. W przypadku kandydatów z dalszych miejsc reguła jest prosta. Każdy z nich jest jednoznacznie kojarzony w jednym z okręgów jako swój, zaś w pozostałych już nie. Przytłaczającą liczbę głosów zawdzięcza tylko części połączonych województw, choć przecież tożsamości okręgów sejmowych są bez porównania słabsze, niż narodowe. Jeszcze tylko Urszula Gacek, jako pierwsza kobieta od góry, zbierała nieco poparcia z okręgów innych niż jej rodzinny Tarnów. To jej z resztą pozwoliło prześcignąć Andrzeja Guta-Mostowego.
Można przypuszczać, że każda z list europartii będzie układana według prostej logiki – po jednym kandydacie z każdego kraju. Przy 25 miejscach trzeba będzie odpuścić Maltę i Luksemburg, chyba że jakiś Luksemburczyk będzie się świetnie nadawał na jedynkę, by nie trzeba było się spierać, czy pierwszy ma być Niemiec, czy Francuz. Dalej już pójdzie gładko – jedynka ma względnie pewne miejsce, natomiast na pozostałe miejsca należne partii odbywa się konkurs Eurowizji, tylko że głosować można także na swoich. Efekt w miarę łatwy do przewidzenia.
Wyobraźmy sobie, że na liście EPP będzie Jerzy Buzek. Jaki procent wyborców PO zagłosuje na Barroso, jeśli nawet znajdzie się na jedynce, zaś Buzek na – powiedzmy –  piątym miejscu. Jaki procent wyborców PiS zagłosuje na Jana Zahradila, mając do wyboru Ryszarda Legutkę? Czy entuzjastka projektu, Lidia Geringer de Oedenberg, gdy znajdzie się na liście, nie będzie przekonywać polskich wyborców, że lepiej głosować na nią, niż na Martina Schulza?
Do tego trzeba jeszcze dołożyć wyobrażenie o skali problemu. Jeśli w ramach testu podzielić te 25 mandatów na podstawie wyników ostatnich eurowyborów, wygląda to tak: EPP – 9 mandatów, socjaliści – 6, liberałowie – 3, zieloni i komuniści po 2 a reszta co najwyżej po jednym (trochę zależy od metody podziału). Oznacza to, że największe kraje dostaną po 2-3 dodatkowych europosłów – po jednym z każdej z dużych partii i pewnie czasem kogoś z mniejszej, w zależności od szczegółowych konfiguracji poparcia w danych partiach. Kandydaci z mniejszych krajów posłużą zaś za naganiaczy – tak jak u nas kandydaci z powiatów ziemskich na listach mniejszych partii (na większych ktoś z nich ma jeszcze szansę). Można oszacować, że w EPP co trzeci głos padnie na kandydatów, którzy nie dostaną mandatu, u socjalistów co drugi, zaś u liberałów trzy czwarte. Polskie doświadczenia pokazują – chociażby w postaci nieważnych głosów w wyborach sejmików – jak bardzo jest to zniechęcające. Jednak w odróżnieniu od naszego „turnieju miast”, ten problem nie będzie pomijany w komentarzach wyników – można się spodziewać, że wzbudzi dalsze napięcia na linii małe-duże kraje UE. Efekt odwrotny od zamierzonego.
Polska jest tu w pół drogi – z takiej puli 25 mandatów należałby się nam jeden i pewnie na taki jeden możemy liczyć. Lepiej jednak oprotestować takie rozwiązanie i stanąć po stronie małych krajów, niż popadać w euronaiwność. Otwarta lista partyjna, choć dla wielu naturalna i elegancka, tworzy niezwykle demoralizujący splot interesów – polskie doświadczenia są tu wystarczająco zniechęcające dla wszystkich, którzy chcą się w nie wgłębić.

Pościg za liderem

Notowania partii rządzącej spadły, lecz dalej utrzymuje ona wyraźną przewagę. Spadek jej notowań rozkłada się wszak na cztery już partie opozycyjne. W tym gronie toczy się opisywana tu przed trzema dniami walka – osobno na lewym i na prawym skrzydle a dodatkowo pomiędzy tymi skrzydłami. W dyskusji o tej ostatniej rywalizacji niedostrzeżenie przemknęły wyniki najnowszego sondażu CBOS o zaufaniu do polityków.
GW wypunktowała tylko to, że Ziobro jest popularniejszy od Kaczyńskiego. Tymczasem z poniższego obrazka da się wyczytać coś więcej:
 
Otóż w ciągu miesiąca Janusz Palikot ponownie wylądował w rankingu zaufania poniżej Jarosława Kaczyńskiego. Jego październikowy wynik był wyraźnym odstępstwem od wcześniejszych wyników (tu raport CBOS o wynikach wrześniowych z danymi z ostatnich dwóch lat). Odstępstwem – jak widać – niezbyt trwałym. Okładka Gali i medialne dywagacje o ruchu w stronę centrum, przewidywalności, etc. jakoś chyba nie przekonują respondentów. Natomiast odpalanie takich tematów jak krzyż w sali sejmowej – pewnie i owszem.
Jednak jeszcze mniej uwagi poświęcono drugiej informacji – wskaźnikowi braku zaufania. Tu Palikot poprawił swój wynik w poprzednim badaniu (spadek od sierpnia do października o 10%), by obecnie znów wrócić do punktu wyjścia. Najwyraźniej, zamiast ruszać w stronę centrum, znów rzucił liderowi drugiej siły w Sejmie rękawicę w tym dość wątpliwym wyścigu. W każdym razie, jako kolejny tropiciel agentów obcego wywiadu na stanowisku ministra spraw zagranicznych, okazał się bardziej zniechęcającym od Antoniego Maciarewicza (z którym w październiku dzierżył ex aequo drugie miejsce).
Sondażowe zaufanie nie przekłada się w prosty sposób na wynik wyborczy. Niemniej jego brak jest poważną przeszkodą w walce o centrowego czy umiarkowanego wyborcę. Zaufanie najłatwiej się traci. Trudniej buduje a jeszcze trudniej – odbudowuje. Lecz najtrudniej jest coś zmienić jeśli się ponownie straciło zaufanie już raz odbudowane po wcześniejsze stracie. Kto szuka dowodów, może prześledzić los zaufania do Jarosława Kaczyńskiego w linkowanym powyżej raporcie CBOS.
Jeśli zatem Michał Szułdrzyński pyta w Rzepie o to, kto powstrzyma Palikota, być może odpowiedź jest taka – powstrzyma się on sam. Na razie do listy powodów, dla których Tusk wziął Gowina do rządu, można dopisać jeszcze jeden: Gowin jako minister najwyraźniej wywołuje jakiś amok u pretendenta do rządu dusz na lewicy. Co zdaje się oddalać perspektywę jego rządu dusz w centrum. W każdym razie ci wszyscy, którzy spodziewali się, że nowe ugrupowanie pomaszeruje teraz pewnym krokiem ku władzy, by „przeorać świadomość Polaków”, nie mają się na razie z czego cieszyć.  

Tusk wystawia radykałów

Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa – ten zamysł polityczny Tuska, przedstawiony w piątek wyraźną kreską, już w „łikęd” dowiódł swoich przewag. Reakcje Kaczyńskiego i Palikota pokazują, na jaki scenariusz zdarzeń premier może liczyć. Zachowanie opozycyjnych liderów jest w zasadzie racjonalne – poza tym, że powinni doczytać wcześniej jedną stronę w Wikipedii.
Do rzeczy. Ta notka – wyłamująca się poniekąd z ciągu analiz powyborczych – jest uzupełnieniem wypowiedzi, która pojawiła się dziś w GW:
Zdaniem politologa Jarosława Flisa tak ostre reakcje to efekt zapowiedzi Tuska, że PO będzie „szerokim centrum, od wrażliwości konserwatywnej po umiarkowanie lewicową”. Kaczyński po rokoszu Zbigniewa Ziobry i jego zwolenników chce wyraźnie pokazać, że jest jedynym obrońcą Kościoła po prawej stronie. A Palikot walczy z SLD o lewicowych wyborców.
– Kaczyński robi z Tuska lewicowca, a Palikot szuka u niego Opus Dei, bo liczą, że tak szeroko rozciągnięty elektorat Platformy w końcu pęknie. Ale ta licytacja radykałów może umocnić wiarygodność PO w oczach centrolewicowego i centroprawicowego elektoratu – mówi „Gazecie” Flis.
Dokładniej oddawałoby moją myśl napisanie „licytacja o radykałów”. Rzecz bowiem nie w tym, że Kaczyński i Palikot mówią coś, co oddala ich osobiście od środka sceny politycznej. Tusk najwyraźniej postanowił zdyskontować sytuację, gdy na obu skrzydłach ma po dwie partie opozycyjne. Całkowicie otwarcie deklarując swoją centrowość, wystawił na sprzedaż radykałów po obydwu stronach. Mówi – „weźcie ich sobie”. Ma to wszystkie cechy sytuacji opisanej w teorii gier jako „Aukcja o dolara” . Jeśli wystawimy na licytację dolara a zadeklarowane kwoty będą musieli zapłacić obaj oferenci, logika zdarzeń każe im podbijać cenę aż do straty wszystkich pieniędzy, które mają. Zawsze bowiem opłaca się podbić stawkę o kolejnego centa, niż zostać z samymi stratami. 
Bardzo podobnie rzecz wygląda z zabieganiem o skrajny elektorat. Polityczne „opieranie się o ścianę” sprowadza się do przesyłania komunikatów „wyrazistych”. Takie komunikaty są nie tylko kochane przez media, lecz także mile brzmią w uszach bardziej radykalnego wyborcy. Jego cieszy to, gdy się dopieka politycznym przeciwnikom. Lecz już w przypadku wyborcy umiarkowanego, efektem może być zniechęcenie. Nie bardzo mogąc liczyć na entuzjastów sprawności swoich rządów, Tusk liczy najwyraźniej na dopływ pod swój sztandar takich właśnie zniechęconych.
Takiemu zniechęceniu można zaradzić, rozpisując przekaz na głosy. Do walki o skrajnego wyborcę wysyłani są harcownicy, których wypowiedzi są równoważone przez polityków ze skrzydła umiarkowanego a nad balansem całości czuwa lider. Tak działa choćby CDU, gdzie przekaz Angeli Merkel jest jednak odmienny od tego, co mówi Erika Steinbach.
W przypadku PiS i RPl takiego manewru przeprowadzić się nie da. To ich liderzy są najtwardszymi fajterami o najbardziej niewyparzonym języku. To oni osobiście podejmują się licytacji o względy najtwardszego elektoratu, by nie dać go sobie odebrać przez Ziobrę czy Millera. Reszta ich partii co najwyżej powtarza za nimi, jeśli w ogóle ktoś na nią zwróci uwagę.
Jednoczesne demaskowanie jego skrajnej lewicowości i wtyk watykańskiego wywiadu w jego rządzie, to miód na serce Tuska. Cóż w końcu, jeśli nie wrogość Jarosława Kaczyńskiego, jest dla umiarkowanego lewicowca źródłem bardziej wiarygodnego potwierdzenia, że nowy rząd jest bliski jego stanowisku. Cóż lepiej od wrogości Palikota przekona, że w nowym rządzie faktycznie jest reprezentowana konserwatywna wrażliwość. Jeśli Tuskowi uda się zachować jedność partii, taka zabawa może trwać latami.
Jednak to, że Tuska tak łatwo ogrywa opozycję z lewa i z prawa, wcale nie jest dobre dla naszej demokracji. To dla niej wielkie niebezpieczeństwo. Bez realnego zagrożenia stratą władzy, PO z PSL będą się nieuchronnie degenerować. Tylko oddech opozycji na plecach może na dłużej mobilizować rządzących. Trudno się jednak spodziewać, że premier zrezygnuje z przewagi, jaką mu daje splot osobowości jego oponentów i cech ich politycznego zaplecza. Przewagi, którą sam przez ostatnie lata wypracowywał. Jeśli ktoś z opozycji nie wyłamie się z logiki tej sytuacji, nie będzie w stanie nawet pogrozić Tuskowi palcem.

Wciągnie za uszy

Nie wszyscy uważają, że lepiej się przyznać do błędu, niż w nim tkwić. Tym bardziej warto doceniać wszystkie takie przypadki, zwłaszcza w naszych mediach, mocno angażujących się w  ideowe wojny. Do rzeczy – na łamach GW znalazło się miejsce na głos w sprawie parytetu, zupełnie nie entuzjastyczny (tu). Dołączam kilka uzupełnień i wizualizacji. Trochę informacji już podawałem zaraz po wyborach. Teraz policzyłem też dla ostatnich wyborów takie zestawienie, które robiłem dla poprzednich (tu więcej). W 2007 roku wkład i udział kobiet w sukcesie partii wyglądał tak:

 
Jak rozumiem, inicjatorki spodziewały się na tej podstawie, że zwiększenie liczby kandydatek doprowadzi do wzrostu liczby mandatów przypadających kobietom. Tymczasem wyszło to tak (SLD i RPl zsumowałem, bo miały sytuację nieomal identyczną):
 
Trzy kroki: znaleźć się na liście – zebrać głosy – zdobyć mandat nie tworzą prostego wzoru.
Dlaczego sytuacja PO i PiS, w roku 2007 nieomal identyczna, tak się rozjechała? Jedną ze składowych odpowiedzi mogą przynieść dwa następne wykresy. Pokazują one w rozbiciu na płeć to, co podawałem już dla poszczególnych partii jako całości (tu), czyli procent niepowodzeń kandydatek i kandydatów umieszczonych przez partię na miejscach mandatowych (czyli odpowiadających liczbie mandatów przypadających danej partii w danym okręgu). Jest to sens liczyć tylko dla PO i PiS. Dla każdej z tych  partii policzyłem jaki procent kandydatów z danego miejsca nie zdobył mandatu, Miejsca poniżej piątego razem, na koniec wszystkie mandatowe razem. Wygląda to tak:
    
Wypatrzeć tu można wiele (na obszerniejszą naukową publikację mam już zamówienie), dziś chciałbym tylko zwrócić uwagę na procenty przegranych z miejsca piątego. Prawie dwie trzecie kobiet w PO i trzy czwarte w PiS, które partie umieściły na tym – uznawanym za wysokie – miejscu, nie zdobyło mandatu. Ktoś, kto chciał je wypromować, raczej zrobił im krzywdę. Ich pozycja wewnątrz organizacji na pewno nie wzrosła. Trudno też przewidywać, by taki wynik był zachętą na przyszłość – dla nich, lub dla kolejnych kandydatek.
Kobiety za to całkiem dobrze radziły sobie startując w PO z tych miejsc, gdzie nie były umieszczane „z urzędu”, lecz które wywalczyły sobie same. Oszem, było ich też więcej na miejscach 1-2, lecz największą różnicą jest to, że praktycznie na wszystkich miejscach kandydatki PiS częściej przegrywały. Zapewne stały się ofiarą walk w trójkącie Prezes – Ziobro – posłowie z dalszych miejsc. Połowa klubu Solidarna Polska to kandydaci (tylko mężczyźni) z miejsc niemandatowych, którzy zdobyli mandat przy wydatnej pomocy ówczesnego wiceprezesa PiS.  Działa tu – jak widać – bardzo wiele sił a wiara w magiczną moc numeru na liście wygląda na złudzenie.
Można rozważać, jak pomóc kobietom się wybić, choć na pewno lepiej byłoby, gdyby zwolennicy takiego rozwiązania podchodzili z większym szacunkiem do jego oponentów. Bo na razie piłka jest po ich stronie. Próba wciągania kobiet do polityki za uszy okazała  się bardzo bolesną i wcale nie przyniosła sukcesu. Odpowiedź, że trzeba było mocniej ciągnąć, jakoś mnie nie przekonuje.