Archiwum miesiąca: maj 2014

Którędy na Budapeszt

To, kto wygra przyszłoroczne wybory sejmowe jest bez porównania ważniejsze niż to, kto w ostatnią niedzielę dostał o kilka tysięcy głosów więcej. To ostatnie ma znaczenie o tyle, że wybory europejskie można traktować jako walkę o pole position w zaczynającym się wyścigu o realną władzę. Z takiej perspektywy warto się im przyglądnąć uważniej.

Na początek porównanie z wcześniejszymi eurowyborami – uzupełnienie lutowej notki o fusologii europejskiej.

PE2014kraj

PO się skurczyło o prawie jedną trzecią, skurczyła się też lewica. Jednak PiS wcale o tyle samo nie urósł – skonsumował tylko jedną trzecią ich strat. Resztą podzielił się z  Korwinem, Ziobrą i Gowinem. Dla dwóch ostatnich było to za mało by przeżyć, lecz ich łączny urobek był większy niż wzrost PiS. Tylko PSL został w dobrze już znanym rozmiarze.

Jak to się może przekładać na wybory sejmowe? Przeliczyłem te wyniki z uwzględnieniem różnic we frekwencji na poziomie powiatów. Ponieważ w eurowyborach różnice pomiędzy Polską powiatową i wojewódzką są większe, niż w sejmowych, takie przeliczenie daje PiS zwycięstwo w wyścigu (bez potrzeby wciągania w to Macierewicza). Kluczowe znaczenie ma jednak to, co się stanie z głosami na przegranych odpadlików (to śliczne słowo w języku naszych południowych sąsiadów oznacza renegata). Jest tu wiele scenariuszy, z których na wykresie pokazuję cztery. Jeśli BZ to podział mandatów bez zmian (TR,SP i PR startują raz jeszcze i dostają takie samo poparcie), to kolejne scenariusze są takie:

  • PiS++, czyli Kaczyński przyciąga głosy na SP i PR, zaś TR startuje samodzielnie,
  • PO++, czyli Tusk znów otwiera szerzej ramiona przygarniając wyborów TR i PR, zaś SP startuje samodzielnie dostając tyle samo,
  • 3+, czyli Kaczyński, Tusk i Miller wykazują się podobnymi zdolnościami odzyskiwania utraconego terenu, zgarniając głosy odpowiednio SP, PR i TR,
  • NP+PiS+, czyli Korwin rośnie o zwolenników PR, PiS o SP, zaś TR próbuje z wiadomym skutkiem.

sejm2014

Gdyby nic się nie zmieniło w preferencjach PiS wygrywa wybory, lecz do rządzenia potrzebuje koalicji z PSL i NP, ewentualnie 16 rozłamowców z PO i jedną z tych partii. Nie jest to wykluczone, lecz przecież znacznie bardziej prawdopodobna jest koalicja „litewska”, gdy osłabiona PO jest podtrzymywana na skrzydłach przez równie słabe SLD i umieszczone idealnie w centrum PSL.

Scenariusz „PiS++” nie daje szansy na taką koalicję „kordonu sanitarnego”, bo przecież trudno sobie wyobrazić, że przystąpi do niej Korwin. Najbardziej prawdopodobne jest przeproszenie się PiS i PSL, choć znów pojawia się opcja 16 rozłamowców z PO.

Nie jest jednak wykluczona powtórka z 2011 roku. PiS podgryzione przez SP i NP a lewica poniżej 10 proc, to kolejna kadencja z koalicją PO-PSL, choć z jeszcze mniejszą większością. Jednak wystarczającą.

Równe podzielenie się wyborcami przegranych sił przez 3 największe partie pozbawia Korwina połowy mandatów przy tym samym wyniku procentowym. Pozbawia też zwycięskie PiS nadziei na jakąkolwiek koalicję bez znaczącego rozłamu w PO. Wzmocniona lewica ma znacznie mocniejszą pozycję przetargową – PSL może stać się w koalicyjnych układankach paprotką.

Najbardziej konfundujący jest jednak scenariusz ostatni. Są tylko 3 możliwe warianty koalicji – albo Korwin wchodzi do rządu, albo PiS dogaduje się z SLD , albo jednak nowy PO-PiS. Każdy trudny do wyobrażenia. Oczywiście w rezerwie są zawsze rozłamy. 40-osobowy klub Korwina to musiałaby być menażeria niewiele ustępująca Palikociarni’11, z podobną chyba spójnością wewnętrzną.

Wybory europejskie powinny nauczyć pokory i tych, którzy wierzyli w swą zdolność budowy nowych ugrupowań i tych, którzy nie wykazali się umiejętnością zapobieżenia takim scenariuszom. Kartel „wielkiej czwórki” zaatakował nowy wirus, nawet jeśli obronił się przed odpadlikami. Tak czy owak, ich porażka rozpoczyna nową grę – jeśli któryś z liderów uważa, że spadek po nich wpadnie w ręce ot tak, bez wysiłku, może go czekać bolesny zawód. Droga znad Wisły na Budapeszt jest nieodmiennie kręta.  Czy się tam szuka rewolucyjnej zmiany, czy trzeciej kadencji w roli premiera.

Wyniki wyborów na podstawie 97% głosów – już z Lublinem

Aktualizacja – podział mandatów pomiędzy partie na podstawie strony PKW z godziny 6. Wyniki dla kraju różnią się tam od wyników na poziomie okręgów, lecz dla obu podział mandatów jest taki sam. Wyniki indywidualne podam gdzieś około 7. Można się spodziewać przesunięcia w stronę PO, zaś w obrębie partii w stronę wielkich miast – to z nich wyniki spływają najpóźniej. W stosunku do godziny piątej nastąpiło przesunięcie jednego mandatu z PiS do PO i jednego z PSL do PO. W obrębie list zyskała Warszawa, Kraków i Śląsk.

Korekta w porównaniu z wcześniejszym obrazkiem – po otrzymaniu przybliżonych danych z Lubelszczyzny oraz skorygowania błędu w Gdańsku, wygląda to tak:

PE2014wyn97l

W PO jest mandat dla Michała Kamińskiego oraz Jarosława Wałęsy, kosztem Śląska i Pomorza Zachodniego. W PiS zyskuje Waldemar Paruch kosztem Kazimierza Ujazdowskiego.

imiennie:

PE14wyn97im

Szczucie Szczecina Szczucinem

Tradycyjnie już wybory poprzedza publikowanie przez wszystkie media mapek pokazujących „jak głosujemy”. Sprowadzają się one do pokazania kraju w podziale na okręgi, które są pokolorowane w barwy partyjne. Barwa każdej partii kryje równo cały obszar, na którym „wygrywa” ona wybory. „Wygrywa” – to znaczy ma udział w oddanych głosach wyższy niż którakolwiek z konkurentek. Dla ostatnich eurowyborów wygląda to tak:

Taki obrazek ślicznie komponuje się ze stereotypami, natomiast z rzeczywistością to już znacznie gorzej. Wystarczy wykonać prostą operację. Policzyć, jaki procent wyborców (nie zaś głosujących!) poparł te dwie partie w poszczególnych okręgach. Wygląda to tak:

PE09okregi

Wszystko, co takie proste na standardowej mapce, tu się co nieco komplikuje. Procent warszawskich wyborców popierających PiS jest o prawie połowę wyższy niż w pozostałej części Mazowsza, choć wedle mapki miasto to należy do „Polski PO” zaś reszta województwa do „Polski PiS”. Ten wykres da się bardzo prosto przełożyć na codzienne doświadczenie. Pokazuje on, jakie jest prawdopodobieństwo, że osoba stojąca przed nami w kolejce sklepowej przeciętnego sklepu w danym okręgu głosowała na daną partię. Szansa, że taki „współstacz” popierał PiS jest w Warszawie większa, niż gdzieś pod Ciechanowem czy Siedlcami. Oczywiście dlatego, że procent głosujących warszawiaków jest znacząco wyższy, niż na obszarach reszty województwa. Tam w sklepie nałatwiej spotkać niegłosujących. Tak mierzone poparcie dla PiS jest w Warszawie wyższe niż na Podkarpaciu! Chociaż nie w okręgu małopolsko-świętokrzyskim. Jak jednak w tym okręgu – o najwyższym odsetku głosujących na PiS – radzi sobie jego wielka konkurentka? Czy to rzeczywiście przeciwny biegun jej poparcia w porównaniu do najbardziej na zachód wysuniętego okręgu szczecińsko-gorzowskiego? Taaak…. Szansa spotkania w sklepie zwolennika PO w okręgu, gdzie poparcie dla PiS jest faktycznie najniższe, jest rzeczywiście większa, niż w Małopolsce-Świętokrzyskiem – większa o niecałe 0,5%. PO przegrywa w „mateczniku PiS”, lecz ma tu poparcie wyższe, niż w okręgu Olsztyn-Białystok, gdzie w tradycyjnym rozumieniu „wygrywa”, co tak sugestywnie pokaże każda mapa.

Na mój gust, takie mapy służą nie tyle zrozumieniu świata, co utwierdzeniu się w swoich uprzedzeniach. Szczuciu jednych części kraju na drugie. Jeśli ktoś jest przekonany, że jakaś przepaść dzieli Szczecin od małopolskiego Szczucina, podziwiać będzie taką mapkę z satysfakcją jaką daje naukowe potwierdzenie swoich intuicji. Jeśli przyglądnie się uważniej zobaczy, że w 2009 na PiS zagłosowało w Szczucinie 9,3% wyborców, zaś w Szczecinie 6,1%. Różnica to jeden na trzydziestu wyborców. Aż? Na mój gust – tylko.

Dyskretny demontaż demokracji

System strzelców i naganiaczy zapędził polską demokrację w pułapkę. Na pierwszy rzut oka to takie sprytne – wystawiać chorobliwy nadmiar kandydatów, którzy są akwizytorami partyjnej marki w swoich społecznościach. Jednocześnie tak to wszystko skalibrować, by uprzywilejowani strzelcy mieli kolosalną szansę na zwycięstwo, zaś dla naganiaczy zostało akurat tyle nadziei, by ich nakłonić do działania, lecz nie tyle, by mogli wszystko wywrócić do góry nogami.  Tylko co na to wyborcy?

Na pewno dają się nabrać, bo pułapka jest naprawdę diabelska. Na jedynkę głosować żal – mandat ma i tak prawie pewny, zaś nasze poparcie jest jej potrzebne co najwyżej do budowania swojej pozycji wewnątrz partii. Głos na kandydatów z dalszych miejsc to bardzo prawdopodobna konieczność przełknięcia goryczy porażki. Może więc lepiej odpuścić? Pokusa taka narasta zapewne po każdej nieudanej próbie. Wedle moich szacunków, w poprzednich eurowyborach z takich powodów odpuściło sobie głosowanie 400 tysięcy wyborców. W najbliższych można się spodziewać kolejnych 300 tysięcy. Skąd takie wyliczenia?

Sprawdziłem, ile głosów w 2004 roku padło w poszczególnych powiatach na takich kandydatów, którzy zdobyli mandat. Różniło się to bardzo – w zależności od wielkości okręgu i szczegółowej konfiguracji kluczowych list. Następnie porównałem frekwencję w 2009 z tą z 2004. Uwzględniłem również efekty generalnej mobilizacji w latach 2005-2007, widocznej w skoku frekwencji – różnym w różnych częściach kraju. Efekt tej mobilizacji był w wynikach 2009 roku bardzo wyraźnie widoczny. Wykorzystując analizę regresji policzyłem model, pozwalający oszacować spodziewaną frekwencję. W modelu tym istotną zmienną wyjaśniającą okazał się właśnie procent głosów otrzymany przez zwycięskich kandydatów, czyli także – ile głosów było osobiście zmarnowanych. Najlepiej to zobaczyć na przykładzie. Wybrałem po dwie pary powiatów, w których na podstawie liczby głosujących w latach 2004-2007, można się było spodziewać takiej samej frekwencji. Jednak powiaty te znacząco różniły się właśnie jednym parametrem – procentem głosów trafionych w 2004 roku. W efekcie – różniły się także rzeczywistą frekwencją w 2009.

PE2009frust

Jak widać, wysoki procent „trafień” napędza frekwencję w kolejnych wyborach. Niski – zniechęca do głosowania. Nie są to może wielkości dramatyczne – choć przecież w „wygranych” powiatach z każdej pary zagłosowało w 2009 o jedną piątą więcej osób, niż w tych „przegranych”. Jednak z wyborów na wybory zjawisko to będzie się pewnie pogłębiać. Niższa frekwencja oznacza, że dany obszar ma mniejsze szanse na przepchnięcie „swojego” kandydata i koło się zamyka.

Zjawisko to nie jest obojętne na barwy partyjne. Generalnie w skali kraju obszarami, na których obserwować można taką narastającą frustrację, są powiaty ziemskie. Znacznie mniejsze zagrożenie takim zniechęceniem występuje w miastach-powiatach. Bo to stamtąd pochodzą ci kandydaci, którzy są na uprzywilejowanych pozycjach. Problem zupełnie zaś omija metropolie, których mieszkańcy w zasadzie go nie odczuwają. Niemniej PiS i PSL w żaden sposób nie przyjmują do wiadomości, że system sukcesywnie podmywa ich bazę wyborczą, zachęcając ją do zostania w domu. Problem w tym, że jedyną dyskutowaną zmianą są JOWy w wersji FPTP, propagowane przez PO a postrzegane przez pozostałych – skądinąd całkiem słusznie – jako śmiertelne zagrożenie. Stąd pozostałe partie uparły się, by bronić obecnego systemu jak niepodległości.

W 2009 roku procenty trafionych głosów były jeszcze bardziej zróżnicowane niż w 2004. Gdyby zastosować model 2004-2009 do prognozy 2009-2014, to frekwencja spada minimalnie poniżej 20 procent. Frustracja nie jest tu główną składową – gros spadku wynika z demobilizacji 2007-2011 – lecz znów zapewne uszczknie procencik z i tak nie największego zaangażowania obywatelskiego Polaków. Obiecuję pokazać po wyborach, czy taka prognoza była trafna. I oczywiście zabiegać, by ten system został zmieniony.