Archiwum autora: jaroslawflis

Kto chce, niechaj wierzy, kto nie chce…

Wybory uzupełniające w Mielcu rozstrzygnięte – zaczęła się walka na interpretacje. Sam wynik jest jednoznaczny. Zwycięzcom należą się gratulacje, przegrani mają coś do przemyślenia. Mogą też jednak szukać pociechy – podobnie jak wygrani chcieliby w tym wyniku widzieć prostą zapowiedź skali przyszłego zwycięstwa. Zwycięstwa w walce o coś więcej, niż jeden mandat w drugorzędnej izbie.

Trafność wszelkich prognoz warto zweryfikować w oparciu o coś więcej, niż własne chciejstwo. Dla zainteresowanych zestawiłem wynik wyborów uzupełniających na Podkarpaciu w czerwcu 2008 z wynikiem sejmowym z 2011. Te pierwsze też wzbudzały olbrzymie zainteresowanie. Towarzyszyła im nadzieja PO na „dorżnięcie watahy”, jakim miało być zwycięstwo w mateczniku przeciwnika. PiS, targany napięciami po przegranych wyborach, też rzucił do walki wszystkie siły. Na placu boju pojawili się Marek Jurek i Andrzej Lepper. Miasta, miasteczka i wsie – od Krosna po Przemyśl – przeżyły najazd politycznych celebrytów, jaki już się pewnie nie powtórzy. Tylko PSL nie włączył się do zabawy – jak można wnosić, nie lubi walczyć w tłoku. Frekwencja była wyższa niż we wszystkich wcześniejszych wyborach uzupełniających, co jednak dalej znaczyło jedną czwartą tego, co obserwujemy normalnie.

Na obrazku wewnętrzny pierścień to właśnie wyniki senackie 2008, zaś zewnętrzny – sejm 2011. W kolejności średniego wyniku w obu wyborach. Na fioletowo Marek Jurek, na różowo Ruch Palikota w 2011, zaś w 2008 łączny wynik PD, SD i „Polska Lewica”. Oliwkowy Andrzej Lepper, szara reszta.

Jeśli ktoś wierzy, że wybory uzupełniające są prostą zapowiedzią przyszłych wyników sejmowych, może jako argumentu użyć przypadku PiS i PO. Tu zbieżność jest niepodważalna. Jeśli ktoś wierzy, że to nie ma znaczenia, może wykorzystać przypadek Marka Jurka i PSL – elektorat tego pierwszego gdzieś wyparował, zaś drugiego się zmaterializował. Jeśli zaś kieruje się zasadą „prawda leży pośrodku” – może szukać potwierdzenia swych przekonań na lewicy. SLD w obu przypadkach ciut słabsze od alternatywy, choć przełożenie wyniku z jednych na drugie wybory takie dość dyskusyjne.

Gdyby wczorajsze wyniki przełożyły się z idealną dokładnością na to, co się zdarzy za dwa lata, to można spróbować obliczyć spodziewane poparcie dla PiS. Gdyby były to proste proporcje – wynik krajowy 2014 ma się tak do wyniku krajowego 2011, jak wynik lokalny 2013 do wyniku 2011 – PiS otrzyma niecałe 37 procent. To oznacza zwycięstwo w wyścigu, lecz do samodzielnej większości dość jeszcze daleko.

W każdym razie wyniki powinien zachęcić wszystkie główne siły do działania. Opozycja niech wierzy, że ma szansę wygrać, jeśli będzie się starać. Rządzący niech się sprężają, może jeszcze nie wszystko jest stracone. Tak jest dla demokracji znacznie lepiej, niż jeśli któraś ze stron opuszcza ręce, bo nie widzi dla siebie żadnych szans.

Absurd rodzi absurd

X wyjaśniał, że referendum jest instytucją nadzwyczajną, która powinna być stosowana w sytuacjach nadzwyczajnych. Tymczasem w Y nic nadzwyczajnego się nie dzieje. (…) Gdybym był mieszkańcem Y, nie wybrałbym się na to referendum – podsumował X” – kto, kiedy i o jakim mieście to powiedział? Zanim rozstrzygnę tę zagadkę, profilaktycznie się zastrzegę – prezydent i premier powinni brać udział we wszystkich głosowaniach, jeśli takowe się odbywają. Nie powinni zniechęcać do tego obywateli. Dotyczy to także byłych premierów. Przytoczona wypowiedź pochodzi sprzed 3,5 roku, dotyczy Łodzi, zaś jej autorem jest Jarosław Kaczyński (tu źródło). Coś mi się zdaje, że krąg wyrażających oburzenie był wtedy inny…

Problem tkwi w tym, że racjonalność udziału w referendum w sprawie odwołania polityka, którego się popiera, jest bardzo ograniczona. Zaś system zarówno wybierania, jak i odwoływania włodarzy miast kryje absurdy, które rodzą aburdalne zachowania. Zachowania absurdalne, lecz będące całkowicie racjonalną odpowiedzią na absurdalne prawo. Nie chcę usprawiedliwiać ani Komorowskiego, ani Kaczyńskiego. Chcę tylko pokazać, że jadą na tym samym idiotycznym wózku. Wózku, który warto wyrzucić na śmietnik.

Czas na parę liczb. Do Warszawy i Łodzi nie będę się odwoływał – to wielkości ekstremalne. A i emocje tu niepotrzebne. Wolę pokazać to na przeciętnych polskich miastach – takich w okolicach 7,5 tysiąca mieszkańców. Na początek – jak rzecz wygląda w Wiązowie. Tu więź burmistrza z mieszkańcami jest też taka całkiem przeciętna – wygrał on wybory w pierwszej turze z poparciem 60 proc. głosujących. To zaś oznacza, że 40 proc. nie chciało, by został burmistrzem. Warto rozważyć co by się działo, gdyby postanowili go oni odwołać w referendum. Ilu by się musiało w tym celu zmobilizować? Ilu dotychczasowych zwolenników trzeba przekonać? Jak na to powinni zareagować zwolennicy burmistrza? Możliwe scenariusze zestawiłem na obrazku, gdzie punktem wyjścia jest właśnie wyjściowy wynik głosowania – w świetle reguł referendum wyznaczający wymóg ważności (3/5 frekwencji w chwili wyboru). Na czerwono przeciwnicy, na zielono zwolennicy.

Gdyby do referendum poszli wszyscy, którzy w dniu wyborów głosowali przeciw burmistrzowi, mogliby oni zwyciężyć, gdyby tylko co trzeci zwolennik burmistrza był na tyle naiwny, by pójść go „bronić”. Taka „niedźwiedzia przysługa” wydaje się znacznie bardziej prawdopodobnym zagrożeniem, niż nadzieja na wygraną zwolenników. Ona też jest możliwa, lecz wymaga zmobilizowania dwóch trzecich wyjściowo głosujących za. Czy ktoś ma wątliwości, że łatwiej jest dwie trzecie zniechęcić, niż zachęcić do udziału w referendum? Dodatkowo, gdyby mobilizacja zwolenników udała się tylko połowicznie, do zwycięstwa przeciwników wystarczy mobilizacja już tylko trzech czwartych z nich (na obrazku słupek „łeb w łeb”).

Czy oznacza to, że – jak można wnosić z prezydenckiego projektu korygującej sprawę ustawy – wymóg frekwencji jest zbyt niski? Zupełnie nie. To nie taki prosty problem. Jeśli podniesie się wymóg, przewaga strategii zniechęcania nad zachęcaniem pozostanie, czy nawet się wzmocni. Źródłem problemu jest to, że wymóg dotyczy ogólnej frekwencji, nie zaś liczby głosów oddanych przeciw. Moja propozycja jest taka – referendum powoduje odwołanie, jeśli głosy przeciw oddano w liczbie równej co najmniej 55 proc. ogółu głosów oddanych w dniu wyborów (i oczywiście więcej, niż głosów za). Na wykresie pokazano to jako „postulat”. Wymóg dotyczący liczby głosów przeciw likwiduje całkowicie niebezpieczeństwo „niedźwiedziej przysługi” oddanej przez zwolenników urzędującego burmistrza. Burmistrz, prezydent czy premier (oraz wszyscy inni święci, obecni i byli) mogą wtedy do woli apelować do zwolenników o głosowanie w referendum, bez jakichkolwiek podtekstów.

Próg ten jest nieco niższy, niż obecny, jeśli wszyscy zwolennicy pozostaną w domach. To zaś jest dotąd raczej regułą – większość zwolenników PiS w Łodzi w ten racjonalny sposób odpowiedziała na apel Jarosława Kaczyńskiego. Jednak nie wszyscy. Prawie 5 tysięcy poszło i zagłosowało przeciw odwołaniu. Gdyby liczba zwolenników odwołania było mniejsza o 1/10, te 5 tysięcy zwolenników Kropiwnickiego przesądziłoby – zgodnie z opisanym powyżej mechanizmem – o jego odwołaniu. Bez nich wymóg frekwencji nie byłby spełniony, z nimi – a i owszem. Przy proponowanym rozwiązaniu ich udział byłby zawsze bez znaczenia, bo nawet po takim spadku frekwencji zwolennicy odwołania byliby w wystarczającej liczbie.

Rzecz jest ważna dla takich „przeciętniaków” jak burmistrz Wiązowa (z całym szacunkiem), lecz przecież są przypadki, gdy jej waga jeszcze wzrasta. Dzieje się tak w przypadku burmistrzów, którzy wymęczyli swoje zwycięstwo w drugiej turze. Takie mierne poparcie było w 2010 roku udziałem burmistrza Mieroszowa. W drugiej turze zdobył on 52 proc. poparcia, lecz w liczbach bezwzględnych było ono niższe niż w pierwszej. Zwolenników w drugiej turze miał on zaś znacząco więcej, niż przeciwników w pierwszej. Tak jak w wielu innych miejscach, zwolennicy kandydatów, którzy do drugiej tury nie weszli, zostali w domu – najpewniej do obu konkurentów mierzących się w niej było im równie daleko.

Taka – wcale nie wyjątkowa sytuacja – ma niebanalne konsekwencje, jeśli doszłoby do referendum. Do odwołania bumistrza wystarczą całkowicie głosy jego przeciwników z pierwszej tury. Tu nawet nie jest konieczna „niedździedzia przysługa” zwolenników, ani przekonywania kogokolwiek, że jego głos na burmistrza był błędem. Jeśli zwolennicy burmistrza chcieliby referendum wygrać, muszą się zmobilizować bardziej, niż ci, którzy głosowali na innych kandydatów. Natomiast przy „współpracy” zwolenników, odwołanie burmistrza nie wymaga zmobilizowania nawet połowy jego przeciwników z pierwszej tury („łeb w łeb”). Można tu byłoby rozważyć przyjęcie za punkt odniesienie frekwencji w pierwszej turze – wtedy postulowana wartość liczby głosów „przeciw” niezbędnych do odwołania wzrastałaby do 1559.

Na koniec jeszcze o sytuacji samorządowych prymusów, którzy wygyrwają z poparciem ponad 70 proc. wyborców. Czy w takim Szamocinie warto w ogóle szamotać się z referendum?

Tutaj sama mobilizacja przeciwników nie wystarcza, nawet z niedzwiedzią przysługą zwolenników. Gdyby ci ostatni konsekwentnie zostawiali w domu, przeciwnicy muszą z nawiązką podwoić swe szeregi. Do przegłosowania całkowicie zmobilizowanych przeciwników może dość a referendum i tak będzie nieważne. Gdyby jednak zwolennicy burmistrza chcieli odnieść takie spektakularne zwycięstwo, muszą uważać. Dodatkowych 55 przeciwników może doprowadzić do jego upadku. Tak, czy inaczej – paradoksem tego rozwiązania jest to, że szamotać się nie ma co, nawet gdy się jest ma poczucie znaczącej przewagi. Zawsze najbezpieczniej jest mówić zwolennikom – dajcie sobie spokój.

Jest tylko jedno zagrożenie – jeśli jest się tak słabym, jak dziś PO w Warszawie, to takie sugestie rozjuszają przeciwników i dostarczają dodatkowych argumentów w debacie publicznej. Lecz miecz jest obosieczny. Największy paradoks jest taki, że dziś w Warszawie to Jarosławowi Kaczyńskiemu opłaca się apelować do zwolenników HGW, by szli do referendum. To znaczy – opłacałoby mu się to, gdyby nie fakt, że taki bezpośredni apel miałby zapewne skutek całkiem odwrotny. I tak kołomyja się rozkręca – zaś na początku był tylko jeden głupi przepis, motywowany ustawodawczą naiwnością. Demokracja to oczywiście obywatelski obowiązek, lecz także gra. Jeśli jej reguły źle są ustawione, obywatelskość cierpi w konfrontacji z racjonalnością.

Elbląg – opera za trzy głosy

Lokalne wybory w trakcie kadencji nieuchronnie traktowane są jako test siły. Równie nieuchronne są tu jednak wątpliwości. Szczególnie w Polsce, gdzie ludzie raz głosują a raz nie, zaś do tego w różnych częściach według różnych wzorów. Dlatego zawsze pojawia się ten sam dylemat – czy porównywać procenty, czy surowe liczby głosów. Ponieważ wszyscy rzucili się na pierwsze, ja pozwolę sobie pogłębić obraz, pokazując te drugie. Są zabawniejsze.

Jak uwzględniać w analizach mobilizację-demobilizację wyborców? Jak już nie raz tu pokazywałem, prosto nie jest. Na początek zrobiłem sobie jednak zestawienie sześciu kluczowych wyborów – sejmowych 2005-2007-2011, sejmikowych 2006-2010 oraz pierwszej rundy prezydenckich z ostatniej niedzieli. Interesowały mnie głosy oddane na trzy główne partie i na pozostałych łącznie. Do tego liczba tych, którzy jednak zostali w domu. Nie wszystkich jednak. Ci, którzy nigdy się z niego nie ruszają, nie są tu interesujący. Dlatego też jako „punkt zero” przyjąłem wybory 2007. W nich w Elblągu była najwyższa frekwencja. Rozumiem to tak – jeśli ktoś wtedy nie poszedł na wybory, to już pewnie nie pójdzie. Dla wszystkich pozostałych wyborów jako oddzielną siłę polityczną dodałem NG – „nie głosuję”. To różnica we frekwencji pomiędzy takim maksimum a danymi wyborami.  Na obrazku wygląda to tak:

Jak łatwo zauważyć, pod względem siły NG niedzielne wybory znacznie bardziej przypominały wcześniejsze wybory sejmikowe, niż którekolwiek z sejmowych. To im zatem lepiej się przyglądać uważniej. Samo zaś porównanie z ostatnimi wyborami sejmowymi też jest oczywiście ciekawe. PO straciła tu 2/3 zwolenników. A zysk PiS? No cóż… to właśnie tytułowe 3 głosy.  Słownie „trzy”. Nieomal identyczna liczba wyborców jest teraz jednak znacznie większym procentem, jeśli dokładnie taka sama liczba wyborców PO została w domach. Zyski SLD też trudno uznać na porywające. W tym tempie odzyskanie niegdysiejszej pozycji trochę zajmie… Na ogólną kategorię INNI składają się tak odległe przypadki jak Ruch Palikota i Solidarna Polska oraz komitety lokalne. Łączy je jedno – gdy przydzie do walki o rządzenie krajem w 2015, ci wyborcy będą mogli przeważyć szalę w jedną ze stron. Czy to przyłączając się do którejś z większych sił, czy wręcz przeciwnie – obskubując głównych graczy z jakże cennych wtedy procentów.

O wyniku ostatecznej walki już w przyszłą niedzielę, też oni będą oczywiście przesądzać. Czy na podstawie tej ich decyzji będzie można coś powiedzieć o przyszłych sejmowych rozstrzygnięciach? Tylko o tyle, o ile będzie to miało wpływ na ogólną atmosferę w kraju, zaś w jeszcze większym stopniu, na strategie stron. Czy to panika, czy rezygnacja, czy chorobliwe rozochocenie – długa jest lista sposóbów, na które ludzie są w stanie sami sobie zaszkodzić. Moim zdaniem to główne pole bitwy pomiędzy naszymi partiami – wygra ta, która w największym stopniu pohamuje swoje samobójcze instynkty.

W samych danych, jeśli spojrzeć na zmiany pomiędzy kolejnymi wyborami samorządowymi a następującymi po nich wyborami sejmowymi, jakichś jednoznacznych trendów nie dostrzegam. Pomiędzy 2007 a 2010 PO straciła w Elblągu prawie połowę wyborców, by połowę tej straty odrobić w 2011. PiS straty miał niewiele mniejsze, lecz również mniejszy był powrót. Lewica mogła cieszyć się sejmikowym zwycięstwem w 2006, z wyraźnie lepszym wynikiem niż miało SLD w 2005. W 2007 roku udało jej się nawet przyciągnąć nowych wyborców. Tyle, że na fali ogólnej mobilizacji te 10 tysięcy – dziś odległe marzenie – było znacznie mniejszym procentem niż dwa lata wcześniej i oznaczało spadek z pierwszego miejsca od razu na trzecie.

O wszystkim zatem zadecydują dwa inne dziesiątki tysięcy – ci, którzy w ostatnią niedzielę zostali w domu. 20 tysięcy wyborców – znów bez 3 – straciła PO od zrywu 2007 roku. Ilu z nich pofatyguje się raz jeszcze? W imię czego? W każdym razie gra o ich mobilizację i sympatię pozwoli ocenić, ile wart jest każdy z trzech obozów. Cieszę się, że rządzący w końcu mają z kim przegrać. Chciałbym, by ich konkurenci zauważyli, że to się samo nie stanie. Niech się wszyscy mobilizują – może wreszcie zaczną się doskonalić.

Kręcenie okręgów

Dla uczciwości wyborów ważne jest nie tylko to, kto liczy głosy, lecz także to, kto wyznacza granice okręgów. Im są one mniejsze, tym to ważniejsze. Znaczenie tej sprawy będzie można przetestować już za rok z okładem – w wyborach samorządowych.

Na fali dyskusji nad inicjatywą Kukiza pojawiać się zaczęły symulacje podziału mandatów po wprowadzeniu JOW (np. w Polityce). Jest z nimi pewien kłopot – właśnie podział na okręgi. Jakiś trzeba przyjąć, choć zbyt szczegółowego to się chyba nikomu nie chce opracowywać. Roboty bardzo dużo a prawdopodobieństwo użyteczności znikome. Tymczasem jak rzecz jest niebanalna, najlepiej zobaczyć na przykładzie.

Na mapce z wikipedii pokazano wyniki II tury wyborów prezydenckich 2010 – najbardziej wyrównane wybory w tym tysiącleciu. Kółeczkiem zaznaczono specyficzne miejsce – Konin z obwarzankiem powiatu ziemskiego oraz powiat słupecki. Gdyby podzielić kraj na 460 okręgów, na te trzy powiaty przypadałyby nieomal idealnie trzy mandaty.

konin

Przy podziale tych trzech powiatów stajemy przed dwoma dylematami, które dają w sumie cztery rozwiązania. Pierwsze pytanie dotyczy powiatu słupeckiego, który można owszem zrobić okręgiem samodzielnym, lecz trochę maławym. W miarę standardowy okręg można uzyskać przyłączając do niego 4 gminy powiatu konińskiego (Golina, Grodziec, Rychwałd, Rzgów). Drugie pytanie dotyczy Konina i obwarzanka. Można uznać granice powiatowe, robiąc okręg miejski i podmiejski. Można też potraktować je jako jeden organizm społeczny i podzielić niejako w poprzek – np. na północną i południową połówkę miasta, każde z przyległą częścią „obwarzanka”. Odpowiedzi na te dwa pytania są niezależne, co daje rzeczone cztery warianty. Za każdym z nich można znaleźć zdroworozsądkowe argumenty. Pytanie tylko, czy ktoś uwierzy w ich szczerość. Bo każdy wariant prowadzi do innego podziału mandatów, jeśli za punkt wyjścia przyjąć głosowanie w 2011 roku (rytualnie – wiem, wiem, to będą inne wybory, lecz gdyby jednak były takie same…). Szczegóły na obrazku – poparcie partii dla trzech powiatów łącznie:

konin2

Interesy partii są tu niebanalnie skonfigurowane – bardzo trudno jest dociec, jakie decyzje by w takiej sprawie zapadły, gdyby rzeczywiście konkretny podział miał być głosowany w Sejmie. Ktoś zaś taki podział musiałby przecież zatwierdzić – nawet gdyby przymusić posłów do zaakceptowania całego systemu przy pomocy referendum. Na mapie Polski widać obszary, gdzie żadna sztuczki z granicami okręgów nic nie zmienią. Jednak „szara strefa” jest wystarczająco rozległa, by otwierać pole do manipulacji o znaczeniu decydującym dla wyniku wyborów.

Że problem nie jest teoretyczny, przekonuje przykład rewolucji w Teksasie, która nastąpiła pomiędzy 2000 a 2004 rokiem. W USA stan na okręgi w wyborach federalnych dzieli parlament stanowy. W tym zaś akurat po wyborach 2000 zaszła zmiana większości. Republikańska większość dokonała nowego podziału, który tak coś jakby wyostrzył dokonującą się zmianę polityczną. Demokraci stracili raptem jedną szóstą, lecz kosztowało to ich jedną trzecią mandatów.  Po lewej poparcie w procentach (wewnętrzny pierścień) i podział mandatów (zewnętrzny) w 2000, po prawej – już w nowych okręgach.

teksas

Problem jest trochę jednak ważniejszy niż tylko rozważanie „co by było gdyby”. Rewolucja jednomandatowa jest przecież przed nami – w dwóch trzecich Polski, składających się na powiaty ziemskie. Tymczasem od momentu uchwalenia Kodeksu Wyborczego nad rewolucją wisi nierozwiązany problem procedury podziału na takie okręgi. Prace nad kodeksem prowadzone były w pośpiechu. Pomimo bardzo krytycznej opinii w tej sprawie, którą zgłaszałem w trakcie prac w komisji, pozostawiono stary przepis o podziale gmin na okręgi – zmianie uległa tylko liczba mandatów. Forma tego przepisu jest dalece nieadekwatna do nowej sytuacji, lecz zastosować się procedurę da. O co się więc strzępić? O wielkość widełek. Stara procedura pozwala wyznaczać okręgi w granicach od 0,5 do 1,5 modelowej wielkości (liczba mieszkańców dzielona przez liczbę radnych – tzw. norma przedstawicielstwa). To zaś oznacza, że można wyznaczyć okręgi tak, że jeden jest prawie trzykrotnie większy od drugiego.

Co to zmienia? Jeśli w jakiejś części gminy przeważa opozycja względem aktualnej większości, można tam wyznaczyć możliwie jak największe okręgi – wtedy będzie stamtąd mniej radnych. Tam, gdzie przeważają sympatie dla rządzących, można wielkość okręgów zminimalizować, licząc na zdobycie tą metodą większej liczby radnych.

Rzecz jest szczególnie niepokojąca w gminach miejsko-wiejskich, gdzie różnice społeczne i tożsamościowe są już bardzo jednoznaczne. Dla przykładu – gmina Pszczyna liczy ponad 50 tysięcy mieszkańców. Z dokładnością do 500 osób są oni podzieleni równo pomiędzy miasto i otaczające je sołectwa. Wybierać się będzie w Pszczynie 23 radnych. Dotąd dwie części dzieliły się radnymi 12 do 11. Specjalnych kombinacji granicami robić się nie dało. Teraz mandaty można byłoby podzielić w relacji 15:8 – w dowolną stronę. W niewielkich radach może to mieć kluczowe znaczenie dla tego, kto mieć będzie większość.

Krótko – widełki powinny być zmniejszone do 20 procent. Największy okręg może być wtedy o połowę większy od najmniejszego – całkiem sporo, lecz o ileż mniej, niż teraz. Zgłaszałem ten problem na początku tej kadencji, gdy rozważano konieczne zmiany w Kodeksie Wyborczym. Na razie nic nie wskazuje, by ktoś się tym przejął – nikt najwyraźniej nie ma do tego głowy. Kto wie, może w gminach nikt nie zauważy potencjalnego pola manipulacji? Może przeważy uczciwość? Specjalnie na to nie liczę. Podobnie jak nie liczę, by ktoś się tym przejął po tym wpisie. Jeśli jednak temat JOW wraca raz za razem w publicznej dyskusji, to warto przypomnieć, jak bardzo diabeł tkwi tu w szczegółach. Coraz częściej pojawiają się głosy o niebezpiecznym przestabilizowaniu władz samorządowych. Tymczasem jednomandatowa rewolucja, dzięki takiemu zaniedbaniu, może stać się jeszcze jednym narzędziem umacniającym lokalne partie władzy. W każdym razie zamierzam za dwa lata poświęcić jak najwięcej uwagi sprawdzeniu, jaka była skala sztuczności przy wyznaczaniu okręgów w gminach. Namawiam do tego także czytelników tego bloga.

PS. Te wątpliwości nie oznaczają w żadnym wypadku obrony ordynacji z okręgami wielomandatowymi – to jeszcze gorsza zakała demokracji. Natomiast spersonalizowana ordynacja proporcjonalna (czy w wariancie nowozelandzkim czy słoweńskim) jest w zasadzie odporna na manipulację granicami okręgów, bo ostatecznym okręgiem jest w niej cała jednostka.

Sen o Vaffanculo-Day

Odejdź bez zbędnej zwłoki – tak można opisowo oddać sens włoskiego czasownika vaffanculo. Choć nie należy on do języka oficjalnego, stał się główną składową komunikatu adresowanego do tamtejszej klasy politycznej przez ruch Beppe Grillo. Taki komunikat wyczytać można wśród argumentów na rzecz tego, co postuluje nasz Ruch Oburzonych – wprowadzenia JOW.

Wielką akcję postulującą przenicowanie włoskiej polityki, Grillo nazwał Vaffanculo-Day – w skrócie V-Day, zaś to V mogło wtedy oznaczać zarówno victoria, jak i vendetta. Załóżmy, że mamy już te JOW-y i nazajutrz po naszym V-Day przyglądamy się liście wybranych posłów. Kogo tam znajdziemy, kto zaś faktycznie odejdzie bez zbędnej zwłoki? By nie być zaskoczonym, postanowiłem to sprawdzić. Wiem, wiem – to będą zupełnie inne wybory, itd. Jeśli ktoś tak uważa, może dalej nie czytać. Lecz gdyby się okazało, że – podobnie jak w przypadku senatu – takie wybory będą się jednak kierować zwykłą polityczną logiką, tak jak w tylu innych krajach świata, to ich wyniki nie tak trudno jest przewidzieć. Na pewno zaś można takie wyliczenia przyjąć za punkt wyjścia, by lepiej rozkoszować się różnicą, gdyby faktycznie wystąpiła.

Obliczyłem sobie rzecz następującą – dla każdego posła wybranego w 2011 roku (na podstawie strony PKW, bez rezygnacji itp.) sprawdziłem, która z partii wygrała wybory w jego macierzystym powiecie. Przez macierzysty powiat rozumiem taki, w którym dostał on decydującą część swoich głosów. Przyjąłem, że jeśli wygrała tam jego partia, to i on powinien dostać mandat. Jeśli zaś wygrywa tam konkurencja, to nadchodzi dla niego V-Day. Do grona wygranych doliczyłem też liderów list, jeśli w ich okręgu był jakiś powiat, gdzie ich partia wygrała, zaś nie było w nim jakiegoś posła-lokalsa. W ten sposób można oszacować, jak wygląda perspektywa wprowadzenia JOW oczami tych, którzy musieliby za taką zmianą podnieść rękę. Wygląda zaś niebanalnie (w pełnych barwach z białymi literami ci, którzy przy takim przeliczeniu dostaliby mandat, stonowane barwy i czarne litery – reszta).

Taka symulacja pozwala zrozumieć, dlaczego propozycji Kukiza chciałby wyjść na przeciw Donald Tusk, zaś Jarosław Kaczyński ma o niej zgoła odmienne zdanie. Tusk miałby mandat pewny – czy w Sopocie, czy na Żoliborzu. Jarosław Kaczyński musiałby się pofatygować co najmniej do Wołomina, o ile nie do Janowa Lubelskiego. Efekt w przypadku małych partii jest tak oczywisty, że szkoda komentarza.

Los posłów dużych partii jest tu jednak kluczem. Owszem, generalnie 56 proc. wszystkich posłów miałaby po takiej zmianie w miarę pewny mandat. Nie składa się jednak na to nawet połowa posłów PiS. Wśród najprawdopodobniej wyautowanych nie brakuje znanych nazwisk. W najmniejszym stopniu dotyczy to jednak PO. Choć przecież i w klubie PO uszczerbek byłby całkiem bolesny. Z 14 posłów tej partii z Podkarpacia i Lubelszczyzny zostaje 3.

Potencjalni osobiści beneficjanci nie dają w żadnym wypadku konstytucyjnej większości. Jak silna musiałaby być presja opinii publicznej, by 2/3 posłów opozycji zagłosowało za własną polityczną śmiercią? Czy ktoś liczy, że uwierzą oni w zapewnienia inicjatorów o braku znacznie identyfikacji partyjnych w JOW? Czy każdy z posłów uzna, że jego wyjątkowa osobowość zapewni mu zwycięstwo? Może gdyby nie przypadek Obywateli do Senatu ktoś by się na taki trik nabrał…

Dla marzeń o V-Day jest jednak nadzieja. Gdyby PO energicznie podjęła postulaty Kukiza, to nieuchronnie spotka się z bezwzględną kontrakcją pozostałych ugrupowań, na czele z koalicjantem. Taka inicjatywa zostanie okrzyknięta najpodlejszym partyjnym geszeftem, mającym tylko ugruntować raz zdobytą władzę. Szansa, że rząd „odejdzie bez zbędnej zwłoki” jest w takim przypadku dużo większa, niż po samej zmianie ordynacji. Opozycja jednak nie gorączkuje się tą sprawą – wie doskonale, że deklaracji premiera o chęci zmiany ordynacji nie należy traktować inaczej, niż pozostałych jego zapowiedzi.

 

Jak skończyć Wielki Post?

Wielki Post na lewicy trwa już ponad 7 lat. Jedną ze składowych jej słabości jest spór o to, jak go zakończyć. Są tu trzy generalne opcje – ożywienie, odtworzenie i połączenie. To rozstrzygnięcie jeszcze daleko – znaczący wpływ może mieć na nie system wyborczy.

Przegląd opcji zacznę od ożywienia. Polegać ma na tchnięciu nowego życia w sprawdzoną tożsamość – SLD. Partia zdaje się dziś odzyskiwać siły po tym, gdy przeszła najgorszą próbę, tracąc pomiędzy 2001 a 2011 czterech z pięciu wyborców. Ma ona wiernych zwolenników, lecz ma też i obciążenia przeszłością. Czerwona „stara gwardia” trzyma się tam mocno, nowy narybek – wbrew pokładanym nadziejom – nikogo jeszcze nie rzucił na kolana (co najwyżej po nieprzemyślanych ruchach Napieralskiego upadła tak własna partia).

Gdy SLD znalazła się w dołku i została wyprzedzona przez nową siłę, nie brakło takich, którzy wieszczyli, że to Palikot przejmie przywództwo na lewicy, wyssie z Sojuszu ostatnie witalne soki i stworzy alternatywę dla „skłóconych partii prawicowych”. Przez rok ta wizja została dość brutalnie zweryfikowana przez życie. Tonącej „nowej nadziei lewicy” podał jednak pomocną dłoń Kwaśniewski. Czy powstanie z tego nowa jakość, czy tylko były „Mojżesz lewicy” zostanie wciągnięty w otchłań, zostaje pytaniem otwartym.

Na razie obie strony używają jako figury retorycznej apelu o zjednoczenie. Ten trzeci scenariusz był już testowany w latach 2006-2007 z dość niejednoznacznym skutkiem. Spyta ktoś – dlaczego niejednoznacznym?  W SLD panuje przekonanie, że była to katastrofa. Nadzieje były wielkie, zaś efekt żałosny. Małe partie ponoć „wwiozły się” do Sejmu na postkomunistycznych plecach, za otrzymane jedynki nie odwzajemniając się nowymi wyborcami. Kwaśniewski jako lokomotywa zawiódł. Związek zwarty pod jego auspicjami zerwany został jednostronnie, zaś wyniki eurowyborów w 2009 pokazały, że małe partie do samodzielnego bytu są niezdolne. Tamte doświadczenia są dziś na lewicy podstawową przesłanką oceny możliwych scenariuszy.

Piszę o tym nie ze szczerego zatroskania o losy lewicy. W tej sprawie zainteresowało mnie to samo, co zwykle – jak zdroworozsądkowe wyobrażenia mają się do rzeczywistości gry generowanej przez system wyborczy. Policzyłem więc sobie, jak obecna ordynacja poradziła sobie z obsługą koalicji. Dopuszcza ona taką możliwość – rejestracji koalicyjnej listy – jednak nie daje jej jakichś szczególnych narzędzi to regulacji relacji pomiędzy startującymi wspólnie podmiotami. Poza podwyższonym progiem (całkiem racjonalna zachęta do rzeczywistej integracji), pozostaje tylko zapisanie nazwy wyjściowej partii przy nazwisku kandydata. Dalej jest już tak, jak w przypadku rywalizacji kandydatów w obrębie standardowej partii  – obowiązuje system pojedynczego głosu nieprzechodniego (SNTV), czyli decyduje kolejność kandydatów pod względem liczby zdobytych głosów.

Mając jednak wyniki z uwzględnieniem przynależności kandydatów, można sprawdzić, jak wyglądał wkład i udział w sukcesie poszczególnych sił. Kandydatów bez afiliacji z żadną partią potraktowano jako oddzielną kategorię „bezpartyjnych”. Od lewej pokazano procent  kandydatów poszczególnych kategorii, procent zdobytych przez nich głosów i wreszcie procent mandatów.

Jak widać, mechanizm okazał się zaskakująco proporcjonalny – indeks dysproporcjonalności Gallaghera wynosił 4,6, czyli był niższy, niż dla całych wyborów sejmowych, gdzie było to 6,4. Koordynacja udała się wtedy koalicjantom całkiem, całkiem – choć przecież kwasów i podchodów było co niemiara. To niewielkie odchylenie od proporcjonalności nie oznaczało wcale krzywdy SLD – wręcz przeciwnie. To Sojusz był tym, który spił nieco więcej śmietanki niż inni.

Ktoś sceptyczny może spytać – czy nie wynikało to tylko z takiego a nie innego podziału jedynek? To też sprawdziłem, tym razem dzieląc całe towarzystwo na dwie już tylko części – SLD i pozostałych. Po skrzyżowaniu tegoż z zajmowaniem pierwszego miejsca bądź nie, wychodzą cztery kategorie:

Ja tu nie widzę jakiejś rażącej nierównowagi sił czy nagrody – proporcje wśród zwycięzców startujących z jedynki i pozostałych zdobywców mandatów są nieomal identyczne. Werbowaniem naganiaczy koalicjanci podzielili się nawet bardziej sprawiedliwie, niż jedynkami. Profity z systemu, w którym setki naiwnych pracują na zyski nielicznych, przypadły i głównemu udziałowcowi, i tym mniejszym. Frustrację SLD łatwiej zatem uzasadnić zawiedzionymi nadziejami, niż samymi wynikami wyborów. Tyle, że uzyskany efekt jest czymś dalece niepewnym. Nie ma się co dziwić, że zdecydowanie przeważają ci, którzy wolą partię ciasną, ale własną.

Wariant jednoczenia jest jeszcze mniej atrakcyjny w przypadku eurowyborów. Jak już nie raz pisałem, natychmiastowych matematycznych korzyści z integracji w tych wyborach nie będzie. Natomiast koordynacja wystawiania kandydatów tak, by żadna partia nie miała poczucia krzywdy, byłby tu znacznie trudniejsza niż w wyborach sejmowych, o ile w ogóle możliwa (tu trochę było wyjaśniane, dlaczego). W następującym po eurowyborach głosowaniu samorządowym, w szczególności na poziomie sejmików, pojawia się już nagroda za jedność i to znaczna. Podobnie jak w decydującym starciu jesienią 2015. Czy to jednak w jakikolwiek sposób równoważy niepewność wynikającą z mechanizmów rywalizacji na jednej liście? Można wątpić.

Zostawiając już na boku dylematy lewicy chciałbym podzielić się obserwacją, która przyszła mi do głowy przy tej okazji. Jeśli obecna ordynacja sejmowa spełnia zapisany w konstytucji wymóg proporcjonalności, to znaczy, że jest on niezwykle daleki od dosłowności. Rozbrajająca jest właśnie możliwość wystawienia koalicyjnej listy z metodą SNTV jako sposobem rozstrzygania rywalizacji pomiędzy koalicjantami. Metoda ta nie jest zaliczana do proporcjonalnych w żadnej znanej mi klasyfikacji, co najwyżej do semi- czy quasi-proporcjonalnych. Jeśli przez 15 lat nikt nie zgłaszał do tego zastrzeżeń, to oznacza, że konstytucyjny wymóg należy odczytywać tak: Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne (o ile w tej sprawie partie nie umówią się inaczej).

W zasadzie, to można byłoby wprowadzić w Polsce system SNTV bez zmiany przecinka w ustawie. Wystarczy, żeby wszystkie liczące się partie wystawiły wspólną listę. Zdobędzie ona wtedy wszystkie mandaty, które pomiędzy partie podzieli się już zupełnie inną metodą. To oczywiście czysta zabawa intelektualna, lecz sprawdziłem sobie, jak wyglądałby wynik wyborów 2011, gdyby w każdym okręgu przydzielić mandaty od razu kandydatom, bez brania pod uwagę list partyjnych. Wygląda to śmiesznie (od lewej – czyste proporcje, czyli metoda Hare-Niemeyera w skali kraju po uwzględnieniu progu wyborczego, potem SNTV w 41 okręgach i na koniec rzeczywiste wyniki, czyli d’Hondt w 41 okręgach, mandaty w kolejności PO-PiS-RPl-PSL-SLD).

Nasza „konstytucyjna” ordynacja jest mniej proporcjonalna od quasi-proporcjonalnego SNTV (indeks Gallaghera wynosi teraz 6,4 gdy dla SNTV tylko 5,5). Nie piszę tego, żeby ją atakować. Jak już pisałem – nagroda dla dużych partii to jedyny aspekt tej ordynacji, który ma jakiś sens. Nie ma natomiast sensu rywalizacja w obrębie listy – czy to koalicjantów, czy frakcji, czy przedstawicieli sąsiadujących powiatów. Nawet jeśli dziwnym trafem układa się w jaki-taki stan równowagi, to pozostawia wśród uczestników bezmiar niesmaku. Jeśli kiedyś ma się skończyć Wielki Post nie na lewicy, lecz w całym naszym życiu politycznym,  ten element trzeba zmienić. Zaś konstytucyjnego wymogu proporcjonalności nie ma co traktować bardziej dosłownie, niż był dotąd traktowany.

 

Małżeństwo z o.o. – kryptomażłeństwo czy pseudomałżeństwo?

Histeria „partnerska” nie zwalnia z obowiązku rzeczowej argumentacji – wręcz go wzmaga. Nawet jeśli 99% już wie, co o tym sądzić, to może jednak znajdzie się ktoś, kto jeszcze się waha. Przywołany przez o. Macieja Ziębę, chciałbym pociągnąć tu kilka wątków z tekstu w ostatnim TP i sierpniowego tekstu w GW.

Lektura projektu posła Dunina, w odróżnieniu od popierającej go publicystyki, pozwala przedstawić dwie podstawowe, techniczne tezy: Po pierwsze, próby zaprzeczania bezpośrednich związków ustawy z instytucją małżeństwa wymagają naprawdę dużego samozaparcia – w tekście projektu ustawy słowo „małżeństwo” lub „małżonek” pojawia się ponad 250 razy.

Co za tym idzie, jeśli zostawić na boku kwestię płci stron proponowanej umowy, ustawę można byłoby zastąpić zgrabniejszą modyfikacją prawa rodzinnego: Jeśli osoby zawierające małżeństwo tak sobie życzą, nie nazywają się małżonkami ale partnerami a ich umowa nazywana jest umową partnerską. W takim wypadku nie obowiązują ich następujące konsekwencje małżeństwa: (tu odpowiednie wyliczenie przepisów).

Lista takich odstępstw jest bez wątpienia krótsza od listy koniecznych zmian przy obecnej formie. Zmian sprowadzających się do dopisania „partnera” w miejscach, gdzie w tej chwili jest „małżonek”. Samo słowo „partner” jest oczywiście źródłem nieporozumienia, jako że funkcjonuje całkiem powszechnie jako synonim wspólnika. Jeśli połączyć to skojarzenie z oczywistą zbieżnością „nowej instytucji rodzinnej” i małżeństwa, zamiast proponowanej nazwy lepiej posługiwać się określeniem „małżeństwo z ograniczoną odpowiedzialnością”. Jak już pisałem, nazwę „związek partnerski” uważam za mylącą. Dlaczego? Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu z TP: Kwintesencją problemu jest tu pytanie o relacje nowej instytucji względem małżeństwa, jeśli traktować jej proponowaną nazwę dosłownie. Czy małżeństwo ma być 'związkiem bardziej partnerskim’, czy 'związkiem mniej partnerskim’?

Nazwa nowej instytucji, gdyby ją chcieć wprowadzić, powinna jednoznacznie określać jej relacje względem małżeństwa. Logiczne byłoby, żeby te określenia wynikały z przyjętych rozwiązań, nie zaś były wyłącznie wyrazem dobrych intencji. Pójście tą ścieżką, zamiast emocjonalnych apeli i szantaży, pomogłoby dotrzeć do istoty sporu. Czego dotyczą ograniczenia względem małżeństwa, poukrywane gdzieś wśród niedopowiedzeń?

To pytanie jest też kluczowe z drugiego powodu. W uzasadnieniu ustawy przywoływani są ci, którzy nie chcą zawrzeć małżeństwa, stąd  powinni mieć zaoferowaną przez prawo powszechnie obowiązującą alternatywną możliwość standardowego uregulowania swoich relacji. Uzasadnienie nie stawia jednak żadnych hipotez, dlaczego to nie chcą zawierać małżeństw. Wypadałoby chyba dociec, co sprawia, że chcieliby zawierać umowę w proponowanej formie. Niestety uzasadnienie omija kluczowy problem, lecz to nie znaczy, że trzeba go zostawić na boku.

Jeśli chodzi tylko o nazwę, to trochę to wygląda na pułapkę na konkubinaty – zwolennicy prawdziwie wolnych związków powinni mieć się na baczności! Tym bardziej, że jeśli chodzi o złapanie konkubentów w małżeńskie sidła, inaczej tylko nazwane, to państwo nie wyrzeka się swojego bezpośredniego zysku z ich obecnego statusu – oddzielnego opodatkowania. Czy dobrze rozumiem, że pomysłodawcom chodzi o taki trik: My was złapiemy na zobowiązania ukrywając prawdziwe intencje pod inną nazwą, zaś dodatkowo jeszcze nie stracimy na podatkach?

Tak można byłoby wnosić z tych wypowiedzi, w których wynika, że nowa propozycja w przypadku par heteroseksualnych nie jest żadną lichą namiastką małżeństwa, bo również zabezpiecza strony na wszystkie okoliczności. Przywołuje się tu przepis o obowiązku alimentacyjnym, zapisanym w projekcie. Jednocześnie jednak rozwiązanie umowy, także na drodze sądowej, obywa się bez orzekania o winie. Nie wiem, czy wszyscy zwolennicy takiego rozwiązania zdają sobie sprawę co to w praktyce oznacza. Oznacza to tyle, że pracująca kobieta, która wyrzuci z domu swojego „partnera”, gdy popadnie on w alkoholizm, będzie musiała jeszcze przez 3 lata łożyć na jego „uzasadnione potrzeby”, jeśli okaże się, że on właśnie stracił pracę. Kto za? Ręka w górę!

Zasadnicza różnica nie sprowadza się więc chyba tylko do nazwy. Czy zastąpienie rozwodu niesprecyzowanym „rozwiązaniem umowy” ma być tym, co skusi konkubentów? Dlaczego? Czy korzyści i ryzyko są tu zawsze rozłożone po partnersku – nie tylko w chwili wzajemnej ekscytacji, lecz także w momencie kryzysu? Być może procedura rozwodu jest źródłem nadmiernego stresu i upokorzenia. Może warto rozważyć, czy jej nie przemyśleć na nowo. Lecz warto też przemyśleć, jakim źródłem problemów może być jej pozbycie się ot tak, przez zamknięcie oczu.

Dla porządku – dla niektórych przewagą „małżeństwa z o.o.” może być też fakt, że można sobie je zawrzeć u notariusza i że nie trzeba składać żadnej żenującej przysięgi. Czy takie rozwiązanie wymaga aż tylu emocji? Rezygnacja z obrzędowości świeckiej nie jest chyba rzeczą, o którą kruszyliby kopie nawet najzagorzalsi religijni tradycjonaliści. W każdym razie ja bez problemu dałbym się przekonać do tego, by o zawarciu małżeństwa można było zawiadamiać urzędy na piśmie, czy wręcz dopiero wtedy, gdy to w jakiejkolwiek sprawie ma znaczenie. Jako małżonek przedkonkordatowy brałem udział w takiej świeckiej uroczystości. My ubawiliśmy się setnie, lecz rozumiem, że nie wszyscy mają ochotę na taką przymusową rozrywkę. Nie wiem co prawda, czy likwidacja takich publicznych deklaracji jest dla wszystkich godnym pochwały kierunkiem. Czy rezygnacja z ślubowania poselskiego, jako przeżytku, byłaby dobrze przyjęta przez opinię publiczną? Czy Janusz Palikot, zapędzający swoich aktywistów do publicznej górnolotnej przysięgi w wieczór wyborczy, byłby zadowolony z sugestii, że zrobił wtedy coś okrutnie obciachowego? Tak, czy owak, tu jest pole do dyskusji i ustępstw. Tylko czy do tego trzeba aż nowej instytucji?

Wreszcie na koniec pytanie o wszystkich tych, którzy nie zawierają małżeństwa, bo w ogóle „nie chcą się wiązać”. Czy jest jakiś mężczyzna w tym kraju, który w trakcie socjalizacji nie poznał porzekadła, że „kto się chce piwa napić, nie musi zaraz browaru kupować”? Spora grupa argumentów na rzecz nowego rozwiązania sugeruje, że to rozwiązanie idzie tym tropem. Do tego wszak się sprowadza twierdzenie, że „nikt mi nie będzie mówił, jak mam żyć”. Podzielającym takie wyobrażenia chciałbym zwrócić uwagę, że projekt formalnie za ich poglądami nie podąża. Zgodnie z nim, partnerzy nie są wcale wolni: Są obowiązani do wzajemnej pomocy, lojalności oraz wsparcia materialnego i osobistego, a także do współdziałania dla dobra zawartego związku partnerskiego. Wspólnota za nic nie chce się przestać wtrącać w sprawy żyjących razem ludzi. Czy taka formuła oznacza, że wtrąca się mniej, czy więcej, niż w przypadku małżeństwa? Jeśli mniej, to dlaczego?

Tu znów warto spojrzeć na ideowe deklaracje przez pryzmat interesu. Czy jest przewidziana jakakolwiek sankcja za złamanie rzeczonego przepisu? W małżeństwie jest nią narażenie się na obciążenie winą w przypadku rozwodu. Tu rozwodu i winy nie ma. Czy atrakcyjność „małżeństwa z o.o.” sprowadza się do tego, że kto chce, wyczyta tu zobowiązanie, zaś kto takowego nie chce, dostrzeże, że jest ono martwe? Czy „umowa związku partnerskiego” ma być takim pseudomałżeństwem – można wierzyć, że coś nas wiąże, lecz z tej wiary nic nie wynika?

W prawie rodzinnym jest dość problemów do rozwiązania. Na kilka z nich trafiłem przy okazji dyskutowania o proponowanej zmianie z różnymi osobami – zwolennikami i przeciwnikami, znającymi te problemy z racji zawodowych i osobistych. Jeszcze do nich wrócę. Dla mnie na dziś rzecz wygląda tak: w próbie załatwienia sprawy symbolicznej acz drugorzędnej – społecznego statusu osób homoseksualnych – stworzono pakiet nieczytelny a na pewno  bardzo podejrzany. Z którejkolwiek strony by na niego nie spojrzeć. Pakiet, którego głównym odbiorcą będą pary damsko-męskie (we Francji 95% pacsów ich właśnie dotyczy). Ich rzeczywiste i potencjalne problemy są teraz poświęcane w imię wojny kulturowej, walk międzypartyjnych i wewnątrzpartyjnych. Wypada tylko liczyć, że gdy już emocje opadną, języczkiem u wagi będą ci, którzy potrafią wyważyć racje. Na mój rozum przemawiają one przeciw temu projektowi.

Czeska ruletka

Wyniki pierwszej tury czeskich wyborów prezydenckich mogą być zaskoczeniem tylko dla kogoś, kto uważał, że są one przewidywalne. Jeszcze w maju 2012 pisałem, że zapowiada się tu „czeski film„. Jego fabuła ustalała się, zgodnie z moimi przewidywaniami, do ostatniej chwili, choć przecież wiele rozstrzygnięć zapadało już wcześniej.

Na początek jednak warto sobie uświadomić dziwactwo wyniku pierwszej tury. Dwaj zwycięzcy kandydaci nie zdobyli razem nawet połowy głosów (u nas było to zawsze ponad 70%, zaś w 1995 i 2010 nawet ponad 78%). Przepadł kandydat zarówno głównej partii rządzącej, mającej swojego premiera, jak i głównej siły opozycyjnej, od lat prowadzącej w sondażach. Ta ostatnia jeszcze w październiku wygrała wybory samorządowe na poziomie regionalnym. Druga w październikowych wyborach partia – komuniści – w tych w ogóle nie wystawiła swojego kandydata. Natomiast partie, które poparły dwóch zwycięskich kandydatów, w tamtych wyborach nie dostały razem nawet 10 proc. głosów.

Ktoś mógłby powiedzieć: Ach jak to cudownie, niezależni kandydaci pogonili kota dominującym partiom! Rzecz w tym, że taką tezę obronić jest bardzo ciężko. W końcu wygrali były premier i urzędujący szef MSZ, lider drugiej co do wielkości siły koalicji rządzącej. Na ostatniej prostej poległ prowadzący w sondażach od miesięcy kandydat odwołujący się do „bezpartyjnego” wyobrażenia o prezydenturze. Najłatwiej rzecz rozgryźć na obrazku – przy okazji pokazuje on, jaki też galimatias panuje na scenie politycznej naszych wyluzowanych kuzynów. Wewnętrzny pierścień do średnia z ostatnich sondaży partyjnych, zewnętrzny – wyniki I tury. Pod kandydaturę Jana Fischera podpiąłem zwolenników partii „Trudno Powiedzieć”, pod Vladimira Franza – Partię Piratów.

Warto zacząć od lewej strony. Jak widać, bardzo złe relacje byłego premiera Zemana z nowym kierownictwem jego partii-matki nie oznaczają aż tak złych kontaktów z jej zwolennikami. W zwykłych wyborach nie ma co na nich liczyć, lecz w wyborach „wujka narodu” arogancki a zgryźliwy emeryt poradził sobie z oficjalnym kandydatem CSSD – młodym, dynamicznym prawnikiem i prażakiem. Dienstbier Junior, bo o nim mowa, miałby szansę na zachowanie pozycji swojej partii jako głównego rozgrywającego, gdyby komuniści byli tak mili i wystawili swojego kandydata. Jeśli ich wyborcy zachowaliby taką lojalność względem partii, jak ci socjaldemokratyczni – czyli połowiczną – Zeman straciłby zapewne 9 procent poparcia i wylądował poza drugą turą. Jednak dla komunistów osłabienie socjaldemokratów rękami Zemana jest bardziej na rękę niż wystawianie swojego kandydata skazanego na porażkę.

Po prawej stronie zamieszanie nie poszło tak daleko i – wbrew sondażom – nie wyautowało rządzącej koalicji z zabawy. Wszystko dlatego, że większe ODS wystawiło tak słabego kandydata, jak to jest tylko do wyobrażenia. W takiej sytuacji lider słabnącego koalicjanta, wujo nobliwy a oldskulowy, okazał się całkiem znośnym rozwiązaniem. Książę na MSZ-ecie, skupiwszy przytłaczającą większość topniejących zwolenników rządu, dodał do tego tęskniących za Havlem na Hradzie.  To pozwoliło mu prześcignąć Jana Fischera.

Bezpartyjny kandydat, który kiedyś szczęśliwym zbiegiem okoliczności został premierem, tym razem poprosił złotą rybkę o prezydenturę. Wszystko niby szło jak najlepiej, choć przecież przeszkody się piętrzyły. Zaszkodziło mu pojawienie się kandydata równie bezpartyjnego – Vladimira Franza. 7 procent poparcia dla monstrum czeskiej polityki (link tylko dla tych o mocnych nerwach) to pewnie sporo elektoratu zgrywy, lecz chyba także część elektoratu niechętnego establishmentowi. Takich samych 7 procent, których zabrakło Fischerowi do wygodnej dlań II tury, można byłoby szukać wśród wyborców małych partyjek – czeskich zielonych (SZ) i  chadeków (KDU-CSL). Te jednak – jak na złość – wystawiły swoje kandydatki, tym samym obcinając antypartyjno-centrowe pole manewru z drugiej strony.  Zaś sam kandydat-faworyt musiał w kampanii wystartować także w telewizyjnych debatach. Zgodnie z relacjami, okazało się dla niego pewnym zaskoczeniem, że pretendent do roli głowy państwa musi nie tylko łagodzić spory, lecz także rozkładać przeciwnika na łopatki w pojedynku przed kamerami. W ramach łagodzenia sporów ponoć sam się rozłożył.

Potwierdziło się zatem przypuszczenie, że o wszystkim rozstrzygnie gra w trójkącie prawica-lewica-antypartyjność, zaś o tym, który z wierzchołków zostanie utrącony w pierwszej turze, zadecyduje konfiguracja pozostałych kandydatów. Gdyby o prezydenturę walczyli premier Nečas z Sobotką – liderem opozycji – mając jeszcze na skrzydle lidera komunistów Filipa, nic nie wyglądałoby tak, jak teraz.

Wyszło jednak i tak, że ostateczny pojedynek odbędzie się pomiędzy wierzchołkami prawym i lewym. Ostatecznych kandydatów różni prawie wszystko – miejsce na scenie ideowej, stosunek do Havla i Klausa, do rządu i Unii. Jeden ma natychmiastowe poparcie najbliższej ideowo partii, drugi nie wiadomo, czy je w ogóle uzyska. Dwie rzeczy łączą. Po pierwsze, każdy jest o ćwierć wieku starszy od lidera głównej partii po swojej stronie linii frontu. Po drugie – sukces każdego oznacza początek sporych napięć na i tak niestabilnej scenie politycznej. Rozkład sił po każdej ze stron zmieni się w przypadku jej zwycięstwa bardziej, niż po przegranej. Może także z tego powodu nikt nie wskazuje jednoznacznego faworyta.

Kuszą i straszą

Rozkręcają się podchody na lewicy. To już prawie cała dekada, odkąd SLD jest kuszone i straszone nowymi inicjatywami. Niewiele lat mniej ciągnął się też próby odnowienia samej tej partii. Jak wyglądają dotychczasowe takie manewry z perspektywy posłów Sojuszu?

Często zapomina się o tym, jak ważną rolę odgrywają w stabilizowaniu struktur partii i jej wyniku wyborczego – mimo wszystko – jej posłowie. Specyfika SLD jest tu szczególnie widoczna na tle innych partii, jeśli zrobić takie zestawienie, które jakiś czas temu przygotowałem dla PO i PiS w wyborach 2011. Chodzi o porównanie liczebności pięciu grup. Powstają one ze skrzyżowania dwóch podziałów. Jeden to miejsce na liście. Tych na miejscach mandatowych nazwałem sobie ostatnio „strzelcami” i tego będę się odtąd trzymał. Tych poza takimi miejscami od dawna nazywam „naganiaczami” i tak już zostanie. Drugi podział to zdobycie mandatu w wyborach, bądź też nie. W tu pojawia się jedna nieoczywista kategoria. To ci kandydaci, którzy dostaliby mandat, gdyby nie to, że ich partia zdobyła w ich okręgu mniej mandatów, niż ostatnio. Gdyby ich zdobyła tyle samo, to mandat przypadłby właśnie im.

Na wykresie są trzy pierścienie. Zewnętrzny to łączne zestawienie dla PO, PiS i PSL za 2007 i 2011 rok. Ich przypadki co nieco się różnią w szczegółach, lecz generalnie oscylują całkiem blisko tak pokazanych udziałów. Ku wnętrzu wykresu najpierw LiD w 2007, potem SLD w 2011.

W pozostałych partiach zwykle było tak, że 8 na 9 posłów danej partii ponownie znajdowało się na listach. Z tych 4/5 zajmowało miejsca mandatowe, czyli pozycje strzeleckie. Z posłów-strzelców marnował swoją pozycję jeden na dwunastu, czyli mandat zdobywało ponad 90 proc. Z tych kilkunastu procent posłów, którzy w kolejnych wyborach zostawali naganiaczami, przełamać partyjne naznaczenie udawało się co drugiemu. To wcale nie dużo gorzej od nowych kandydatów umieszczanych na pozycjach strzeleckich (licząc jako pretendentów także ministrów i senatorów, czyli takie osoby jak Jacek Rostowski czy Anna Fotyga, zaś w 2007 roku Grażyna Gęsicka czy Jarosław Gowin).  Wreszcie marne trzy procent przegrało, bo partii w ich okręgu poszło gorzej, niż poprzednim razem.

W porównaniu z losem bardziej konserwatywnych kolegów, los posłów lewicy nie układał się tak różowo. Za każdym razem jednak inaczej. W 2007 roku aż 40 procent musiało się posunąć, by zrobić na szczycie listy miejsce dla koalicjantów współtworzących LiD i zostało naganiaczami. W roku 2011 nie było to aż tak spektakularne, lecz doświadczeni posłowie musieli jeszcze niejednokrotnie ustępować miejsca ulubieńcom przewodniczącego Napieralskiego. Zepchnięci do roli naganiaczy posłowie nie zamierzali się z tym pogodzić i przepychali się przed umieszczonych wyżej pretendentów całkiem skutecznie. Nie na tyle jednak, by nie pozostało wrażenie zdziesiątkowania ich szeregów. W 2011 roku doszedł to tego niespotykanie wysoki procent tych, którzy przegrali wraz z partią. Przepychanki na listach dołożyły się do innych słabości młodego lidera lewicy i mandatów zabrakło dla jednej trzeciej posłów SLD – dostali je za to w większości anonimowi ludzie Palikota.

W jednych i drugich wyborach procent udanych reelekcji był na lewicy najniższy z wszystkich stabilnych partii. Jednak za każdym razem z innego powodu. Łatwo im zatem znaleźć argumenty za i przeciw każdemu z możliwych scenariuszy.  Kolejne jednoczenie lewicy to zapewne znów konieczność ustępowania miejsc na listach „darmozjadom”. Pozostanie we własnym gronie to ryzyko utraty stanu posiadania na rzecz innych list. Wypada się zgodzić, że wybór nie jest łatwy.

Jednoczenie lewicy byłoby perspektywiczną strategią dla drugiego szeregu SLD, gdyby przynosiło jakąś znaczącą wartość dodaną. W 2007 roku tak się jednak nie stało. W 2011 taka nowa wartość pojawiła się na zewnątrz. Tego używa się dziś jako straszaka. Pokusą ma być zaangażowanie Kwaśniewskiego. Lecz przecież w 2007 roku to się on jakoś nie popisał. Dziś w dalszym ciągu jest najbardziej wyróżniającą się postacią na lewicy, lecz to przecież nie znaczy aż tak wiele. Świadczy raczej o mizerii lewicowych kadr. Były prezydent ma ciągle wpływowych sympatyków, lecz ma także Kulczyka u nogi. Jego determinacja też jest wątpliwa. Stąd też syreni śpiew Siwca i Palikota najwyraźniej nie kusi SLD aż tak, jak to się co po niektórym marzy. To przecież nie znaczy, że pomimo złych doświadczeń z przeszłości, coś w Sojuszu w końcu nie pęknie. W mej ocenie jest to jednak scenariusz mniej prawdopodobny. Jeśli gdybać na podstawie tych wykresów, warto zauważyć, że z perspektywy posła, gdyby tylko ograniczyć wewnętrzne przepychanki-wycinanki, wariant „partia ciasna, ale własna” nie musi być znacząco gorszy od pomysłów dopuszczenia nowych chętnych do wcale niekoniecznie powiększającego się tortu.

PS. A propos Kartaginy – to czy ktoś się dziwi, że relacje wewnątrz naszych partii są wredne? W końcu tylko koledzy mogą realnie pozbawić posła mandatu, odpowiednio konfigurując listę. Lecz taki stan rzeczy specjalnie posłów nie uwiera – w końcu jak dotąd dają sobie z tym całkiem nieźle radę. Tylko my – obywatele – wychodzimy na tym trochę gorzej, tracąc czas na obserwację ich jałowych przepychanek.

Przestrogi mamałygi

Dobre rozwiązania powstają dzięki doświadczeniu, zaś doświadczenie powstaje dzięki złym rozwiązaniom. Bez wątpienia takim jest ordynacja zastosowana w zeszłotygodniowych wyborach w Rumunii. Nie waham się tu wrzucić kamyczka do własnego ogródka – jest to kolejna nieudana próba powiązania różnych systemów wyborczych. Dalej uważam, że takie powiązanie może prowadzić do dobrych rozwiązań. Wymaga jednak bardzo przemyślanej konstrukcji. Przy okazji zaś – rumuńskie wybory dostarczają też poważnych ostrzeżeń względem systemu najprostszego – ordynacji FPTP (JOW z jednym głosem w jednej turze).

Zmiana rumuńskiej ordynacji jest efektem gier równie skomplikowanych, jak cała tamtejsza scena polityczna. Nie udało mi się zgłębić zamiarów stron, ani ciągu zdarzeń, które doprowadziły do takiego a nie innego sposobu wybierania parlamentu. Wiadomo natomiast, jaki jest końcowy efekt. Kraj podzielono na 315 okręgów a w każdym partia mogła wystawić jednego kandydata. Jeśli zdobył on ponad połowę głosów, dostawał mandat. Natomiast wszystkie głosy oddane na kandydatów danej partii były sumowane, zaś na ich podstawie, w bardzo skomplikowanej procedurze, przyznawano partiom mandaty proporcjonalnie do tak obliczonego poparcia. Mandaty te rozdzielano pomiędzy tych kandydatów, którzy nie dostali mandatu bezpośrednio, z uwzględnieniem wyników indywidualnych i łącznych wyników partii w każdym z 42 powiatów (średnio jakieś 500 tys. mieszkańców i 7 okręgów wyborczych). Taka metoda miała – jak się można domyślać – jednocześnie przypisać każdemu posłowi niewielki okręg i odwzorować siłę ogólnokrajowych partii. Do tego posłowie powinni być równomiernie rozprowadzeni po całym kraju w zależności od regionalnego poparcia. Natomiast konkurencja pomiędzy kandydatami tej samej partii, miała sprowadzać się do mobilizującego wyścigu, nie zaś do walki w obrębie listy o względy twardego elektoratu. Jeśli faktycznie tak właśnie można opisać ten zamiar, to miała powstać całkiem zmyślna mamałyga. Miała, ale…

Jednak po kolei. Do wyborów stanęły 4 liczące się siły. Dwie koalicje: anty- i proprezydencka (odpowiednio USL i ARD), nowa „Partidul Poporului” telewizyjnego celebryty Dana Diaconescu (PP-DD, tłumaczenie „Partia Popularna” byłoby chyba mniej mylące niż literalne „Partia Ludowa” – w sumie coś jak Ruch Palikota z programem Andrzeja Leppera) i tego partia mniejszości węgierskiej UDMR. W Izbie Deputowanych zarezerwowano też miejsca dla 18 (!) partii mniejszości narodowych – od Niemców po Romów, od Czechów po Turków i od Albańczyków po ichniejszych starowierów. Bukowińscy Polacy też mają jednego posła.

Sondaże zgodnie zapowiadały zdecydowane zwycięstwo antyprezydenckiej lewicowo-liberalno-konserwatywnej koalicji, startującej jednak pod jednym szyldem. Niebanalną sytuację oddaje obrazek z Wikipedii. Kółko po prawej to liczba głosów. W lewym dolnym rogu podział mandatów z rozbiciem na członków koalicji. Natomiast na mapie pełnymi barwami zaznaczono zdobywców bezpośrednich mandatów, natomiast jaśniejszym odcieniem i kolorowymi kropkami na mapie pokazano zdobywców mandatów rozdzielanych na kolejnych etapach procedury. W prawym górnym rogu Bukareszt, po lewej w kratce cztery okręgi zagraniczne. Mapka tylko dla generalnego wrażenia – by pokazać skalę galimatiasu. Za chwilę wszystko będzie wyjaśnione po kolei.

Na wykresie poniżej różne aspekty sprawy uporządkowano według jednego schematu. Najpierw zatem generalna liczba głosów – dla każdej z czterech sił. Pod nią podział mandatów, który wynikałby z proporcjonalnego odzwierciedlenia zdobytej przez partie liczby głosów – zgodnie z regułami systemu partia nie może dostać mniej mandatów, niż taki udział w puli 315 mandatów. Tu jednak rozpoczyna się problem. Kolejny pasek to liczba okręgów, w którym kandydat danej partii zdobył najwięcej głosów – czyli mówiąc wprost, wygrał wyborczy wyścig. Gdyby stosować system FPTP, antyprezydencka koalicja zdobyłaby przytłaczającą liczbę mandatów – dokładnie 93%. Największą siłą opozycyjną byłaby natomiast czwarta co do kolejności ogólnego poparcia partia mniejszości węgierskiej. Wszystko dlatego, że ma ona poparcie skoncentrowane w kilku powiatach. Natomiast dwie partie opozycyjne, choć razem mają sześciokrotnie większe poparcie od niej, dostałyby trzy razy mniej mandatów – zupełnie symboliczną ich liczbę.

Jednak samo zwycięstwo w okręgu nie dawało jeszcze mandatu. Trzeba było zdobyć ponad połowę głosów. To udało się i tak przytłaczającej większości kandydatów Unii Socjalno-Liberalnej (takie tłumaczenie jej nazwy chyba dobrze oddaje jej charakter). Zdobyte przez nich 264 mandaty to o 70 więcej, niż się tej liście należało na podstawie łącznej liczby głosów. Do tego jeszcze doszły mandaty należne jej w rozliczeniu na poziomie powiatów – tam, gdzie wygrywała mniejszość węgierska. Stąd dopiero wynika ostateczny podział mandatów. USL dostała tyle mandatów, ile się należało na podstawie jednego kryterium, zaś wszystkie partie, zarówno w skali kraju, jak i lokalnie, dostały wyrównanie do liczby należnej na podstawie drugiego kryterium. Tyle, że wymagało to rozdzielenie nie 315 a 394 mandatów. Przyznano – bagatela – 79 mandatów naddatkowych. To jedna czwarta wyjściowej ich liczby. Oczywiście, wyjściowe proporcje zostały tą metodą zaburzone, lecz w sumie to nie aż tak znacząco. Zwycięska koalicja dostała 66,3% mandatów, gdy wliczyć mandaty mniejszości narodowych. Gdyby „regularne” 394 mandaty podzielić proporcjonalnie, powinna mieć 28 posłów mniej. Faktem jest, że w zasadzie daje jej to większość 2/3, której tak by nie miała.

W mamałydze porobiły się mało apetyczne kluchy. Ubocznym efektem systemu jest nie tylko kuriozalna liczba mandatów naddatkowych. Do tego dochodzą 24 przypadki, gdy zwycięzca w okręgu nie otrzymał mandatu, natomiast sukces odniósł inny kandydat z tego samego okręgu, z niższym poparciem. Oczywiście, takie przypadki zdarzają się i u nas (np. w okręgu kujawsko-pomorskim w wyborach PE 2004). Tu jednak występują w naprawdę znacznej liczbie. W dodatku są skoncentrowane w powiatach o wyrównanym poparciu dla większej liczby partii a zróżnicowanej frekwencji – np. w Aradzie mandatu nie otrzymało 4 z 7 zwycięzców w okręgach.

Niezależnie od tych oczywistych dziwactw, dwie rzeczy wymagają docenienia. Po pierwsze, bardzo ciekawie zagrało odzwierciedlanie poparcia w skali powiatu, gdy był on zdominowany przez jedną partię, która bezpośrednio brała mandat w każdym z okręgów. Kandydaci mniejszych partii mieli tam także szansę zdobycia mandatu, na zasadzie „awansu z drugiego miejsca”, znanego z piłki nożnej. Toczyli miedzy sobą wyrównane wyścigi, co na pewno jest czynnikiem mobilizującym. Takie powiaty nie są też teraz, z punktu widzenia ich partii, organizacyjną pustynią.

Na drugi pozytyw naprowadza rozważanie sytuacji, która nastąpiłaby, gdyby to by czysty system FPTP. Zdaje się, że o coś takiego chodziło politykom USL, gdy rozpoczęli zmiany. Rzecz nie tylko w dalekim od intuicyjności wyniku (żeby nie powiedzieć absurdalnym). Zwycięska koalicja, zdobywająca ponad dziewięćdziesiąt procent mandatów, mająca za przeciwnika tylko posłów mniejszości narodowych, musiałaby się rozpaść. Któraś z dwóch głównych tworzących ją partii byłaby zbędną przy powoływaniu rządu. Jakby się to miało do woli wyborców (w dowolnym rozumieniu tego pojęcia)?

Tu dochodzimy do związków z Polską. Akurat skończyłem aktualizować dane do swoich koncepcji w tej sprawie. Policzyłem poparcie dla poszczególnych partii w ostatnich wyborach przy podziale kraju na 230 okręgów. Dlaczego tyle, nie ma teraz znaczenia, bo rzecz jest w czymś innym. Jak w takich okręgach wyglądałby podział mandatów, gdyby zastosować metodę FPTP – zwycięzca wyścigu dostaje mandat, bez oglądania się na procent głosów, który otrzymał. Podaje to wykres na pierwszym pasku od góry. Z lewej mandaty, z prawej – w stonowanych barwach – procent poparcia. SLD i Palikot razem.

Lewica występuję razem, bo to i tak nie ma żadnego znaczenia. Nawet po połączeniu sił nie zdobyłaby żadnego mandatu. PSL mógłby liczyć na mandat 1 (słownie jeden). Pozostałe dzielą między siebie PO i PiS, tyle, że z proporcji poparcia 4:3 wynika podział mandatów w proporcji 2:1. Z grubsza tak jak w Senacie.

Co pokazują pozostałe paski? Różne scenariusze inspirowane rumuńskim konstelacjami politycznymi. Najpierw porozumienie PO i PSL, wedle którego PO nie wystawia kandydatów we wszystkich tych okręgach, w których przegrywa z PiS, natomiast wzywa tam swoich wyborców do głosowanie na kandydata PSL. Tak jak to się stało w wyborach senackich w Mielcu. Gdyby wszystko poszło tak jak w tamtym przypadku, PSL odbiera PiS 43 mandaty z ewentualnych 75. Dostaje ich zatem więcej, niż zostaje dla PiS. W sumie partie rządzące, mając łącznie niecałe 50% poparcia, zdobywają 85% mandatów. Opozycja zostaje całkowicie zmarginalizowana. Pytanie oczywiście – po co to PO? Oczywiście po nic, jednak pokazuje skalę możliwego oddziaływania, jakie może mieć koordynacja wystawiania kandydatów w powiązaniu z konkretnym rozmieszczeniem wyborców poszczególnych partii. Akurat PSL jest silny tam, gdzie PO jest słaba, stąd takie uzupełnianie się w przypadku ścisłej współpracy. W drugą stroną tak gładko to już nie idzie. Gdyby to PiS zrezygnował z wystawiania swoich kandydatów tam, gdzie przegrywa, popierając zamiast tego PSL, zyski byłyby znacznie skromniejsze. Obie partie dalej nie miałby większości (oczywiście symulacja daje ten sam wynik, gdyby to PiS przejął wszystkich wyborców PSL). PO zachowuje większość nawet przy minimalne przewadze nad takim sojuszem.

Samodzielną większość traci natomiast, jeśli zostanie osłabiona na rzecz połączonej lewicy dokładnie o tyle głosów, ile w każdym z okręgów w 2011 roku padło na SLD (na wykresie przypadek oznaczony jako LiP+, czyli Lewica i Palikot wzmocnieni). Tak wzmocniona lewica zaczyna deptać po piętach obu większym partiom w liczbie głosów, lecz jeśli chodzi o mandaty, zostaje dalej w tyle. Ma zbyt wyrównane poparcie, zaś swoje maksima akurat tam, gdzie wysokie wyniki ma też PO. Dodatkowo, jej pozycja na scenie politycznej może zostać łatwo podważona. Gdyby w takiej sytuacji doszło do porozumienia PO-PSL, taka koalicja odbiera PiS tyle mandatów, że jest w stanie rządzić dalej w oparciu o mniej niż 40% głosów.

Generalnie – system FPTP czyni scenę polityczną podatną na dramatyczne zwroty akcji, w zależności od międzypartyjnych porozumień i przestrzennej konfiguracji poparcia. Jeśli w Wielkie Brytanii utarło się to z czasem w jakieś przewidywalne i jako-tako racjonalne wzory, to wcale nie znaczy, że tak się stanie w innych miejscach. Można też to sprawdzić w Indiach.

Natomiast próby zaradzenia słabościom takiego systemu, w szczególności przez dodanie jakichś elementów międzypartyjnych rozliczeń i wyrównań, wymagają nadzwyczajnej ostrożności. Łatwo tu uruchomić spiralę absurdu. Moim zdaniem to nie powinno zniechęcać do rozważania takich rozwiązań, lecz jedynie do bardzo uważnego studiowania przypadków innych krajów. Lepiej się uczyć na ich błędach, niż na własnych.

Wszystko zaś z wielką sympatią i troską o Rumunię. Gdyby zastosowali prawie ten sam system, tylko podzielili kraj na 210 okręgów, by w nich rozdzielić 315 mandatów, bądź też z góry założyli, że jeśli jest 315 okręgów, to mandatów do rozdzielenia powinno być – powiedzmy – 460, wtedy można byłoby przyznawać mandat każdemu zwycięzcy w okręgu, nie byłoby mandatów naddatkowych i wszystko by się ułożyło naprawdę zgrabnie. Może jeszcze kiedyś się tak to utrze i obejdzie się bez dzisiejszych kluch. Może też i u nas.