Archiwum autora: jaroslawflis

Chybione kopnięcie zaszczytu

Jeden z liderów ugrupowań parlamentarnych zaszczycił mnie uwagą na swoim blogu, poświęcając mi nawet tytuł notki. Naraża to na szwank moją starannie pielęgnowaną skromność, nawet jeśli przy okazji nie dowiedziałem się, że jestem katolickim knurem-ciotą, funkcjonariuszem wywiadu Opus Dei. Poszło o wyliczenia mandatów, które poszczególne partie zdobędą w eurowyborach.

Wyliczenie takie zostało uznane za przejaw mojego daru prorokowania, choć w tekście było napisane czarno na białym, że jego podstawą jest średnia sześciu sondaży zrobionych przez różne ośrodki. Dla pewności wyjaśnię, że dokonałem przeliczenia tych wyników na jeden standard w prezentacji niezdecydowanych, co jest rozwiązaniem korzystnym dla małych partii. Jeśli zatem w tak przeliczonych sondażach rzeczone ugrupowanie nie przekracza progu, to przypisywanie mi tu sprawstwa oznacza stanowcze przecenianie mych możliwości.

Niemniej, zamiast – zgodnie z tradycją partii ocierających się o wyborczy próg od spodu – podważyć wiarygodność sondaży, rzeczona notka przedstawia dwa cytaty z moich wypowiedzi dotyczących wyborów 2011, w których to ponoć minąłem się z prawdą. Pierwszy jest wyrwany z kontekstu i przypisuje mi twierdzenie, które było pytaniem dziennikarki. Wypowiedź dotyczyła możliwości zdobycia samodzielnej większości przez PiS, nie zaś tego, czy taki wynik prorokuję. To, że coś się nie stało, nie oznacza przecież, że było niemożliwe. Zestaw rozważanych możliwości był zresztą bardzo szeroki (można sprawdzić tu) i obejmował także zajęcie przez partię mojego polemisty trzeciego miejsca w wyścigu, nawet jeśli tylko ex aequo. Generalną tezą była nieprzewidywalność wyniku ze względu na duże pole manewru, jeśli chodzi o mobilizację poszczególnych elektoratów.

Drugi cytat – opisujący widełki, w jakich może się mieścić poparcie dla partii konkurujących o podobny elektorat – rzeczywiście wskazuje na rozminięcie się rzeczywistości z przewidywaniami. W obu wypadkach pomyliłem się o 1 procent, co z samej notki rzeczonego lidera wynika. Czy to rzeczywiście niszczy moją wiarygodność, nie mnie oceniać. W każdym razie, dokładnie w opisanych w tamtej rozmowie widełkach waha się poparcie dla tych dwóch ugrupowań w ciągu ostatnich dwóch lat (przynajmniej w sondażu WP).

Rozumiem, że ktoś szuka pociechy, gdy rzeczywistość nie bardzo chce się zgrać z marzeniami. Lecz czy nie skuteczniejsze jest tu choćby tanie wino?

Sorry, taki mamy system

Choć sondaże niezbyt pewne, zaś nie wszystkie listy kompletne, można powoli się przymierzać do imiennej listy spodziewanych europosłów. Idąc tropem opisanym już we wcześniejszych notkach, chciałbym przedstawić swoje wyliczenia. To szczegóły – a właściwie istota – symulacji prezentowanej dziś w GW. Sondaże mogą się zmienić, przesuwając kilka mandatów wte czy wewte. To, komu one przypadną, można wyliczyć ze sporym prawdopodobieństwem.

Dla każdej z partii, na podstawie wyborów 2009 i 2011, wyliczyłem spodziewaną kolejność pojawiania się mandatów w okręgach, w miarę jak wzrastałoby dla danej partii poparcie w skali kraju. Jest to oczywiście proste przybliżenie, lecz moim zdaniem wystarczające. Kto miałby ochotę na bardziej wyszukane narzędzia, polecam wszelkie sygnały pochodzące z Polskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, której dyrektor Piotr Stec przedstawiał wyniki swoich obliczeń w Rzeczpospolitej. W każdym razie znając już listy, można tym mandatom przypisać konkretne osoby. Podają to tabelki poniżej. Jeśli chodzi wyniki partii, to posłużyłem się średnią z 6 ostatnich sondaży (Homo Homini dla Rzepy i WP, CBOS, TNS, Estymator i Millward). Daje to E+TR pod progiem i niewielką przewagę PiS nad PO.  Liczby mandatów są takie: PiS 21, PO 20, SLD 7, PSL 3. Mandaty tak wyliczone zostały pokazane przez kolorowe tło na liście.

Kluczowa jest tu kolumna „kolejność wg listy”. Tak wyglądałyby wyniki, gdyby decydowała kolejność umieszczania na niej, nie zaś liczba zdobytych głosów. Jeśli partie ustawiają kandydatów na liście według trafnego szacowania ich zdolności do przyciągania głosów, efekt jest dokładnie taki. Wiemy jednak, że nie zawsze tak się dzieje. I choć pierwsze miejsce daje zawsze kilka procent przewagi, to przecież nie raz już się zdarzało, że na dalsze miejsce trafiała osoba, która taką przewagę zdołała odwrócić i to z dużą nawiązką.

Na listach wyróżniłem kilka typów kandydatur. Czerwona czcionka ułatwia znalezienie kobiet, gdyby płeć była dla kogoś interesującym czynnikiem w wyborach. Szare tło pokazuje tych, którzy nie są na jedynkach – ich pozycja jest znacznie mniej pewna, niż liderów list. Wedle mej wiedzy, im nie przysługują żadne bonusy – mogą liczyć tylko na swoje zdolności zdobywania głosów. Jeśli partia wyróżniła ich właśnie na tej podstawia, mogą spać spokojnie. Jeśli jest inaczej, nie powinni być zaskoczeni porażką.

Najmniej powodów do zaskoczenia niepowodzeniem będzie w przypadku kandydatów wyróżnionych kursywą i podkreśleniem. To ci, którzy nigdy wcześniej nie startowali w danym okręgu. Dla takich osób, w kolumnie obok, podany jest prawdopodobny główny konkurent. Za takowego uznałem pierwszego od góry inkumbenta – kogoś, kto już sprawuje jakiś mandat pochodzący z wyboru, zdobyty głosami oddanymi w tym okręgu. W połowie przypadków to europosłowie, w połowie – posłowie na Sejm. Ewa Tomaszewska na liście PiS w Warszawie to była europosłanka (choć zapewne to Marek Jurek będzie tu „czarnym koniem”). W mniejszych partiach nikt z wyliczonych spodziewanych zdobywców mandatów nie był nowicjuszem, stąd takich konkurentów tam nie wyszukiwałem. Kolejność dla E+TR podałem, żeby nikt mi nie zarzucał stronniczości względem jednej z partii, przekraczających próg w ostatnich wyborach. W rzeczonych sondażach znaleźli się pod progiem. Gdyby jednak go przekroczyli, można zobaczyć, kto imiennie byłby tego beneficjentem.

Ponieważ ogon się z reguły zwęża ku końcowi, prognoza jest tym mniej dokładna, im bardziej oddala się od szczytu listy. Im od niego dalej, tym mniejsza liczba głosów potrzebna jest do zmiany wyniku. Legutko i Buzek mogliby już jechać na wakacje. Panie Gosiewskie czy Henryka Krzywonos będą musiały się nabiegać, by obronić swoją swoją pozycję. Bo nie ulega wątpliwości, że Zbigniew Kuźmiuk czy Jan Kozłowski im nie odpuszczą.

Gdyby ktoś zapomniał, to na listach każdej z tych partii jest po 130 kandydatek i kandydatów. Mam nadzieję, że nikt nie ma do mnie żalu, że ich tu nie wymieniam. Nie chciałbym przyczyniać się do podsycania ich złudzeń, jeśli takowe mają. Co najmniej setka w każdej z partii to osoby, dla których przewidziano rolę naganiacza. Godny podziwu przykład poświęcenia dla kolegów. Bo jeśli chodzi o walkę o mandaty, to „Państwu już dziękujemy”. Sorry, taki mamy system.

Gry w trójkącie – premier, opozycja, prezydent

Rządzący dotąd niepodzielnie premier Słowacji Robert Fico przegrał wybory prezydenckie. Wynik, który uzyskał, jest gorszy niż najczarniejsze prognozy, jakie mogły towarzyszyć podjęciu decyzji o starcie w tych zawodach. Wygląda na to, że o jego porażce przesądziła słabość opozycji.

Prawa strona słowackiej sceny politycznej jest podzielona w sposób naprawdę imponujący. W ostatnich wyborach próg przekroczyło pięć partii odwołujących się do różnych konfiguracji konserwatyzmu i liberalizmu (nie licząc konserwatywnej partii mniejszości węgierskiej i narodowców, które to listy wylądowały tuż pod progiem). To zamieszanie sukcesywnie się pogłębia – od wyborów pojawiła się tu jeszcze jedna inicjatywa. Kandydatury tej menażerii w wyborach prezydenckich najwyraźniej konfigurowały się mając na celu wyłącznie pogłębienia zamieszania. Nic nie wskazywało, że Fico może być zagrożony. A jednak…

Jak pisałem już przy okazji wyborów prezydenckich u drugich z naszych południowych sąsiadów (tu), gra w dwuturowych wyborach prezydenckich może się toczyć w trójkącie. Dwa jego wierzchołki to partyjne bloki w układzie lewica-prawica, który jakoś się zwykle nakłada na podział rządzący-opozycja. Trzecim wierzchołkiem jest antypartyjny resentyment, nakładający się na wyobrażenie o prezydencie-arbitrze, stojącym ponad codzienną polityczną przepychanką. W Czechach, pomimo długotrwałego prowadzenia w sondażach kandydata reprezentującego ten trzeci biegun, ostateczne starcie rozegrało się pomiędzy dwoma pierwszymi. Było wyrównane, nawet jeśli więzi z partyjnym zapleczem nie były tak klarowne, jakby to podpowiadał zdrowy rozsądek. Gdyby Fischerowi udało się wejść do drugiej tury, pewnie pokonałyby czy to Zemana, czy Schwartzenberga. Gdyby…

Słowacka prawica postarała się, by wszechmocny ponoć lider lewicy doznał upokarzającej porażki. Tyle, że najwyraźniej nieświadomie. Fico był zresztą o krok od sukcesu. Brakowało niecałych 3 procent, by Kiska został pokonany przez Radoslava Proházkę, rozłamowca z KDH, popieranego przez SaS. Jego Fico pewnie by pokonał bez szczególnych problemów. Jednak Kiska okazał się bez porównania groźniejszy. Połączył dwa wierzchołki trójkąta – nastroje antypartyjne z niechęcią opozycyjnego elektoratu. Żaden kandydat opozycji nie miałby takiej szansy. Antypolityczni wyborcy zostaliby w domu, lub podzieliliby się po równo. Natomiast międzypartyjne animozje uniemożliwiłyby  skupienie się niechęci do rządu pod jednym sztandarem.

Zobrazowanie sytuacji można znaleźć na wykresie. Wewnętrzny pierścień to wyniki wyborów parlamentarnych 2012, które dały Smerowi Fico samodzielną większość i fotel premiera. Na niebiesko konserwatywno-liberalna opozycja, na żółto słowaccy narodowcy, na zielono Węgrzy. Potem ostatnie sondaże partyjne oraz dwie tury prezydenckie.

Jak widać, Kiska skupił wszystkich tych, dla których poparcie Fico nie było naturalne. To też jest pewien talent – oglądałem fragmenty jego telewizyjnej debaty z Fico i muszę powiedzieć, że naprawdę dobrze wpisywał się w sensownie pomyślaną rolę. Zmuszał Fico do ataku, co tylko powiększało jego przewagę. Jednak wszystkie te talenty na nic by się nie zdały, gdyby parlamentarna opozycja była w stanie skupić się na jednym kandydacie o marne 3 procent bardziej. Och, jak Fico musi ją za to przeklinać…

Na koniec zagadka – jak też w taką rozgrywkę chce się wpisać nasz prezydent. Przecież już za rok będziemy mieć takie wybory u siebie.

Fusologia europejska

Raz za razem ktoś zadaje mi pytanie o to, kto wygra eurowybory, kto je natomiast przegra – czyli wyląduje pod progiem. Sondaże pokazują ustaloną przed paroma miesiącami kolejność. Faluje różnica pomiędzy pierwszą dwójką, podobnie jak poparcie dla partii okołoprogowych. Co jest najlepszą podstawą do sensownych prognoz? Przeszłość daje tu wskazówki idealnie niejednoznaczne.

Eurowybory odbyły się u nas dwukrotnie. W 2004 roku ich wynik to apogeum zamieszania, jakie zapanowało na polskiej scenie politycznej po aferze Rywina. 8 list przekroczyło próg wyborczy. Zwycięzca wyborczego wyścigu – PO – miała najsłabszy wynik ze wszystkich zwycięzców ogólnopolskich wyborów w minionych 20 latach. Po pięciu latach znów wygrała PO, lecz już w szczegółach sytuacja przeniosła się na przeciwny biegun. List nad progiem było o połowę mniej, zaś zwycięzca miał poparcie najwyższe ze wszystkich wygranych w minionym ćwierćwieczu. Żadna z nowych inicjatyw nie sięgnęła nawet połowy progu wyborczego. Zmiana względem poprzednich wyborów była w 2009 najmniejsza, zaś w 2004 największa z tego, co spotkaliśmy po 2001 roku. Porównanie obu głosowań można zobaczyć na obrazku. Poparcie partii, które w obu wyborach znalazły się pod progiem, podzieliłem po równo na obu skrzydłach, by nie zaciemniało i tak pogmatwanego obrazu.

Taki wykres obrazuje przemiany jakie zaszły w kluczowym ciągu wydarzeń lat 2005-2007. PO pozyskała środek pola i sięgnęła głęboko po elektorat centrolewicowy. PiS zmarginalizowała swoich rządowych koalicjantów, niegdyś równorzędnych. Jednocześnie jednak oddała tych bardziej umiarkowanych. SLD odzyskało dominację na lewicy, lecz przecież to i tak tylko cień dawnej świetności. Tylko PSL pozostał w podobnym rozmiarze. Pewnie także tam, gdzie było, choć takie liniowe uszeregowanie jest takim spłyceniem obrazu, że nie wszystko na nim widać tak, jak na standardowej płaszczyźnie podziałów.

Trudno się spodziewać, że wynik wyborów będzie zbliżony do któregoś z tych ekstremów – czy to uporządkowania, czy chaosu. Choć przecież można sobie wyobrazić wcale nie tak odległe scenariusze. W pierwszym dwójka największych graczy jest w stanie raz jeszcze skupić na sobie uwagę, spychając wszystkie nowe inicjatywy pod próg. Scenariusz skupienia przez PiS całej niechęci do rządzących jest zapewne bardziej prawdopodobny od scenariusza trzeciego oddechu Donalda. Jednak PiS podlega stale temu samemu paradoksowi – im bardziej wierzy w nieuchronność swojego sukcesu, tym bardziej sukces taki się oddala. Jednak nawet gdyby się wspiął na wyżyny swoich możliwości, to osiągniecie 44% graniczyłoby z cudem.

Lecz przecież PiS i PO mogą się też za kolejną polaryzację zabrać tak nieudolnie, jak ODS i socjaldemokraci u naszych południowych sąsiadów przy okazji wyborów prezydenckich (tu). Wtedy tak liczne dziś grono niezdecydowanych może dać szansę nowym inicjatywom. Przedsmak takiego scenariusza dostarczył SLD. Pochopnie wypychając ze swoich szeregów Kalisza dał szansę na przeżycie Europie Plus Cośtam, która już w najlepsze pikowała pod próg, pogrążona w wewnętrznych konfliktach. Nie jest jeszcze przesądzone, jak się to na lewicy skończy,  podobnie jak z Polską Razem czy też Solidarną. Jednak by znów liczba list z mandatami sięgnęła 8, musiałoby dobrze pójść wszystkim z europosłami na listach (nawet jeśli są oni z odzysku) a dodatkowo jeszcze do tego grona musiałby dołączyć JKM lub Ruch Narodowy. To chyba też przekracza wyobrażalny limit cudów.

W każdym razie, gdy we wrześniu 2011 roku przedstawiałem 10 scenariuszy „od ściany do ściany” (tu), nie spełniły się ani te skrajne, ani też te najbardziej wyważone. Najbliższy rzeczywistości okazał się ten „drugi od brzegu”. To jednak jeszcze mniejsza próba, niż te dwie edycje eurowyborów, których już doświadczyliśmy. Dlatego na wynik wyborów warto czekać bez prób uzyskania przekonania, jak to w końcu pójdzie. Do tego poważnych podstaw nie ma. Dla demokracji to dobrze.

Eurosymulacje

Pierwszy od jakiegoś czasu sondaż preferencji w eurowyborach pozwala uściślić symulacje z poprzedniej notki. Jest to też uzupełnienie do pokłosia tych symulacji w postaci tekstu  w GW o podejściu partii do kobiet. Obrazek pokazuje też, ile warte jest dywagowanie, kto też wystartuje z TR w Lublinie a kto w Gdańsku – ciekawe, czy Polska naprawdę nie ma innych problemów.

W tabeli, pokazującej kolejność przyznawania mandatów na podstawie opisanych w poprzedniej notce założeń, kolorem tła zaznaczono miejsca, gdzie można się spodziewać mandatów przy dzisiejszych notowaniach.

Precyzja takich symulacji nie jest może szczególna, lecz jakiś obraz to daje. Ci tuż pod kreską mogą mieć nadzieję. Jednak w tej ordynacji wiele zależy od kolegów z drugiego końca kraju – mandat można stracić przy ich bardzo słabym wyniku, jak też i przy bardzo dobrym. Ot taka europejska ruletka. Wyniki w kilku miejscach są jednak mocno przewidywalne.

Euroszczęściarze i eurofrajerzy

Układanie list w eurowyborach rozkręca się na dobre. Kandydaci kalkulują swoje szanse, zwierzając się ze swych obaw i nadziei dziennikarzom. Ci zaś biorą to najczęściej za dobrą monetę. Sądząc z telefonów, które odbieram, jedni i drudzy mają wielki kłopot z zorientowaniem się, jak to wszystko działa. Nic dziwnego. Jak już nieraz tu pisałem, mechanizm euroordynacji jest jednym z najdziwaczniejszych, z jakimi można się spotkać. Jest przy tym łudząco podobny do ordynacji sejmowej, którą większość ma już jako-tako oswojoną. Jest tu jednak kluczowa różnica – w eurowyborach nie rozdziela się mandatów pomiędzy partie w okręgach, tylko pomiędzy okręgi w partiach. Okręg nie jest żadną izolowaną wyspą – na to, ile się w nim zdobędzie mandatów, nie ma wpływu konfiguracja pozostałych partii – kto jest silny a kto słaby, czy wygraliśmy wyborczy wyścig, czy też nie. Ma na to jednak wpływ niezwykle skomplikowana wypadkowa wielkości pozostałych okręgów i poparcia, jakie w nich zdobywa własna partia. Całość da się jednak całkiem prosto przybliżyć. Wymaga to jednak właśnie zrozumienia, że rzecz działa inaczej, niż zwykle.

Dla wszystkich zainteresowanych zrobiłem narzędzie, pozwalające szacować szanse danego kandydata w wyborach. Oparłem je na jednym niezbędnym założeniu i dwóch empirycznych źródłach informacji. Założenie jest takie, że poparcie dla danej partii, jeśli rośnie lub maleje, to odbywa się to w takim samym tempie w całym kraju. Czyli jeśli rośnie o jedną dziesiątą – np. z 30% na 33% – to taka zmiana następuje i tam, gdzie partia ma 20% poparcia, i tam, gdzie ma 40%. W pierwszym miejscu rośnie jej do 22%, zaś w drugim do 44%. W efekcie, udziały poszczególnych okręgów w całości nie ulegają zmianie na skutek wzrostu lub spadku generalnego poparcia. W rzeczywistości tak to dokładnie nie jest. W każdej partii zmiany mają trochę inny charakter. Odchylenia nie są jednak duże, zaś co najważniejsze – i tak się nie dają specjalnie przewidzieć. Z braku innych niepodważalnych wzorów najlepiej jest zastosować najprostszy (obiecuję po wyborach sprawdzić to założenie).

Na takiej podstawie można dla każdej partii uszeregować okręgi pod względem kolejności, w jakiej będą otrzymywać mandaty, w zależności od generalnego poparcia. Jako bazę przyjąłem średnią z wyników eurowyborów 2009 i ostatnich wyborców sejmowych. Dla „Europy Plus Trudnopowiedziećczyj Ruch” podstawą był Wiadomoczyj Ruch z 2011 i niegdysiejsza Centrolewica z 2009, dla Polski Razem – PJN z 2011 i Prawica Rzeczpospolitej z 2009 (zawszeć to ten sam skrót). SP nie uwzględniłem, bo brakło podstaw o choćby minimalnej jednoznaczności. Można oczywiście przyjąć, że ma ten sam wzór, co PiS.

W tabeli można znaleźć kolejne mandaty dla sześciu partii – to znaczy okręg, któremu przypadłby każdy kolejny mandat gdyby poparcie dla partii w skali kraju taki mandat dawało, zaś poparcie w okręgach podążało za założeniem. Kolejne mandaty dla tego samego okręgu oznaczyłem cyfrą w nawiasie. W drugiej kolumnie jest poparcie w skali kraju, które mniej-więcej odpowiadałoby takiej liczbie mandatów. Dla żadnej partii z popisowej dwójki nie zakładam poparcia powyżej 50%, dla SLD powyżej 30%, zaś dla trzech małych partii – powyżej 20%. W sumie i tak jestem miły dla wszystkich – czyż nie? Oficjalne nazwy okręgów uzupełniłem o drugie miasto, jeśli okręg jest dwuczęściowy. Oficjalny okręg „Warszawa 2” to u mnie „Radom-Płock”.

Wniosków jest bezmiar. Jeśli ktoś obiecuje komuś drugie miejsce w Łodzi, to w przypadku dużych partii jest to niezła podpucha, bądź też skrajny optymizm (takim jest dziś nadzieja na poparcie powyżej 45%). W małych partiach to już tylko podpucha. Nawet pierwsze miejsce w Łodzi może przynieść mandat dopiero przy kilkunastoprocentowym poparciu w skali kraju, zaś i to nie u wszystkich. Największe okręgi mają mandat pewny od chwili przekroczenia progu, o ile nie są białą plamą na mapie poparcia (jak Warszawa dla PSL czy Poznań dla PiS). Dostaną też z reguły drugi mandat, zanim wszystkie okręgi dostaną pierwszy. Dlatego w PO drugi mandat w Warszawie jest pewniejszy od pierwszego na Mazowszu, zaś pierwszy na Podkarpaciu jest mniej pewny od trzeciego na Śląsku. W PiS drugi mandat w Krakowie-Kielcach wydaje się bliższy niż pierwszy w którymkolwiek z trzech pomorskich okręgów.

Mam nadzieję, że to wyliczenie utrudni liderom partyjnym prowadzenie takich rozgrywek, które najwyraźniej bardzo lubią – szukania frajerów, którzy z niewiedzy, naiwności czy zadufania zainwestują swój czas i pieniądze tylko po to, by jeden czy drugi namaszczony przez kierownictwo szczęściarz otrzymał mandat. Mandat zdobyty dzięki głosom wyborców regularnie robionych w konia. Przecież jedynka z listy SLD nie będzie w Rzeszowie przekonywać – „głosujcie na mnie, bo co prawda żadnych szans na mandat nie mam, ale za to dzięki waszym głosom moja partia może dostać mandat w Olsztynie!”.  Nie będzie tak też mówić kandydat PO z Koszalina, umieszczony zapewne na czwartym miejscu (trzy pierwsze to pewnie ktoś ze Szczecina, Gorzowa i Zielonej Góry). Robię to w nadziei, że któregoś dnia dojrzeje potrzeba zmiany tego niewiarygodnie pokręconego systemu.

PS. Urzekła mnie informacja, powtórzona przez red. Renatę Grochal z GW za Tomaszem Lenzem z władz PO, że w każdej pierwszej trójce kandydatów do PE będzie jedna kobieta, zaś w piątce – dwie. Szanowna Pani Redaktor, chciałbym nieśmiało poinformować, że w ostatnich wyborach trzecie miejsce na liście PO było miejscem mandatowym w 3 (słownie trzech) przypadkach, z czego dwójka kandydatów została przeskoczona przez kandydatów z dalszego miejsca i nie zdobyła mandatu. Czwarte miejsce było mandatowym w dosłownie jednym przypadku a kandydat z niego też nie zdobył mandatu. Piąte miejsce nie było w żadnym przypadku mandatowe i nikt z PO nie zdobył mandatu startując z takiego miejsca. Taka zapowiedź to kpina – byłaby jawną, gdyby tylko nie przyjmować jej za dobrą monetę i sprawdzić realne znaczenie takiej łaskawości.

Prawicolewicowy spisek

Rozczulił mnie wczoraj z rana redaktor Wojciech Maziarski, demaskując sojusz „konserwatywno-religijnej prawicy i socjalistyczno-związkowej lewicy”, zawarty „przeciw indywidualnej wolności, przeciw prawu wyboru”, za którym to spiskiem stoi „pogarda dla autonomii jednostki”. Martwi mnie tylko, że tak wiele przejawów tego spisku umknęło uwadze redaktora, który skoncentrował się tylko na marginalnych w sumie problemach prostytucji i handlu w niedzielę (tu całość).

Chciałbym zwrócić uwagę redaktora Maziarskiego na cały szereg przejawów codziennej tyranii ze strony „prawicolewicowego” spisku:

  • Rynek leków. Czyż nie lepiej byłoby, gdyby każdy mógł zachwalać dowolny wymyślony przez siebie leczniczy specyfik, zaś rynek weryfikowałby ich skuteczność? Czyż państwowe procedury dopuszczania leków nie są źródłem korupcji, profitów mafijnego układu wielkich koncernów i jawnym gwałtem na autonomii jednostki?
  • Zawód lekarza. To samo tyczy się przeprowadzania operacji czy odbierania porodów. Kolejne kręgi medycznego wtajemniczenia, warunkujące prawo do przepisywania antybiotyków, to tylko pożywka dla sitw i maskowanie rzeczywistego nieuctwa, zaś prawdziwą skuteczność lekarzy rynek mógłby bez problemu zweryfikować od razu.
  • Ograniczenia prędkości na drogach. Czy wolny człowiek nie potrafi sam ocenić, jaka prędkość jego własnego samochodu jest odpowiednia w danym miejscu? Musi mu to narzucać jakiś tępy sługus rzeczonego sojuszu zza swojego biurka? Musi mu mówić, jak żyć?
  • Ład przestrzenny. Te tony papieru i godziny wysiłku marnowane na plany zagospodarowania i zezwolenia na budowę. Te żerujące na tym klany architektów i urbanistów. Każdy powinien móc postawić budynek taki, jak mu się podoba, w tym miejscu, dla którego ma potwierdzenie świętego prawa własności.
  • Ustawki. Zawodowi bokserzy mogą sobie rozwalać łuki brwiowe bez obaw przed interwencją policji a zwykli kibice nie mogą? Że mogą zginąć? Ich problem, rzecz jest dobrowolna. Czy zabraniamy wypraw w Himalaje?
  • Handel nerkami. Dlaczego monopol na takie działania ma mieć albańska mafia? Jeśli dwie osoby umawiają się na coś, co nikomu innemu nie robi krzywdy, to państwu wara od tego.
  • Animowana pornografia pedofilska. Jak powyżej – czy to komuś szkodzi? W grach komputerowych można sobie do woli masakrować narysowanych ludzi. Dlaczego nie wykorzystać animacji do ulżenia okrutnie stygmatyzowanej mniejszości, która w końcu wcale nie jest winna samym swoim skłonnościom? Bo jest ich mniej niż krypto-sadystów kochających FPS?

Gdyby ktoś chciał podyskutować o wyżej wymienionych sprawach, zachęcam najpierw do poznania prawa Poego.

Nie będzie idealnego ładu ani idealnej wolności. W każdej konkretnej sprawie ustalana jest jakaś równowaga pomiędzy nieosiągalnymi biegunami. Ostatnio niepokojącą tendencją wśród zwolenników wolności i postępu jest jednak absolutyzacja swoich prawd wiary – absolutyzacja, przy której konserwatyści wyglądają na zlęknionych mięczaków. Bardzo ciężko się bronić przed myślą, że zwolennicy wolności i postępu mają poczucie kosmicznej wyższości nad myślącymi inaczej. Ma to z zasady wyraz w otwarcie wyrażanym przekonaniu, że inne myślenie może wynikać wyłącznie z kompromitujących motywacji, takich jak rzeczona „pogarda dla autonomii jednostki”.  Tymczasem podawane z żarem w oczach uzasadnienia mogłyby z powodzeniem służyć do demontażu regulacji w miejscach, co do których panuje dotąd powszechna zgoda. Można oczywiście dyskutować, w jakim zakresie, a przede wszystkim jak regulować rynek leków, dostęp do wyspecjalizowanych zawodów, ruch drogowy, ład przestrzenny, przemoc, przeszczepy czy pornografię. Jednak dla mnie ktoś, kto fundamentalnie zaprzecza prawu wspólnoty do regulacji tych obszarów,  odrywa się trwale od rzeczywistości i odlatuje w kosmos. Być może stąd ta kosmiczna wyższość.

Za, a nawet przeciw

Wypada się zgodzić z Jarosławem Kaczyńskim – „referendum przebiegało w specyficznych warunkach, można powiedzieć niekonstytucyjnych”. Nie tylko zresztą to. Każde referendum odwoławcze w takich warunkach przebiega. Na wynikach ostatniego widać to jednak najlepiej, wzbudziło też ono największe zainteresowanie mediów.

Kluczowy zarzut, źródło wszystkich dalszych problemów, można wyjaśnić tak: Gdyby dodatkowe 50 tysięcy zwolenników pozostania na stanowisku przez obecną prezydent pofatygowało się do urn i oddało głos na rzecz takiej opcji, to efekt tego działania byłby dokładnie odwrotny od zamierzonego. Referendum byłoby ważne, natomiast zwolennicy odwołania wygraliby je stosunkiem sił 80:20. Prawo nie powinno być skonstruowane w ten sposób, że obywatel głosując na rzecz jakiejś opcji, osiąga skutek przeciwny. To ciężki systemowy błąd. Na szczęście łatwy do naprawienia. Raz jeszcze przypomnę – wystarczy do limitu frekwencji wliczać wyłącznie głosy za odwołaniem i cały problem znika.

Jeśli jednak już się pojawił, ma bardzo konkretne konsekwencje:

  • w normalnych wyborach można bez żadnych wątpliwości powiedzieć „nieobecni nie mają racji”, tu swoją rację mają – mogą przez nieobecność ustalić wynik,
  • zwolennicy pozostania zagrożonego polityka koncentrują swoje działania informacyjne na wyjaśnianiu tego mechanizmu swoim wiernym wyborcom w postaci najprostszego wniosku – „popierasz, to nie głosuj”, co w oczach wielu narusza demokratyczne standardy,
  • sam akt głosowania staje się deklaracją polityczną, wywołując bardzo groźne zjawisko – w odróżnieniu od samego głosu, informacja o tym kto głosował jest w zasadzie jawna, co rodzi zagrożenie w postaci możliwych nacisków i obaw,
  • w odróżnieniu od normalnych wyborów przekonywanie „iść-odpuścić” jest w referendum odwoławczym de facto tym, co ustawodawca nazwał „agitacją wyborczą”, która to czynność normalnie podlega licznym ograniczeniom, tutaj zaś nie.

Każde z tych zjawisk eskaluje napięcia pomiędzy stronami politycznego sporu w sposób wyjątkowo patologiczny. Poczucie łamania reguł, bądź zagrożenia takimi działaniami, generuje napięcia emocjonalne na zupełnie innym poziomie, niż normalny uregulowany konflikt, jakim są zwykłe wybory. W naszych realiach ma to jeszcze taką stronę, że dwie główne siły polityczne na takich nadzwyczajnych emocjach budują swoje strategie polityczne. Jednak mam nadzieję, że pomimo takiego gorzkiego smaczku, rzecz na tyle narusza zdroworozsądkowe reguły, że powinno dać się ją zmienić. Mam nadzieje, że w nieodległym czasie ruszą jakieś prace nad korektami kodeksu wyborczego i będzie ku temu okazja.

Jeden natomiast wątek ma zgoła odmienny charakter – to powiązania referendum z ogólnopolską polityką. Jak złożony jest to problem, chciałbym pokazać przy okazji zapowiadanego w zeszłym tygodniu pochylenia się nad wynikami. Na dwóch wykresach można zobaczyć te wyniki z dwóch perspektyw. Po lewej pokazano je w perspektywie ogólnopolskiej. Wewnętrzny pierścień to wyniki wyborów 2011 w Warszawie, zewnętrzny – wyniki referendum z dodaną kategorią „nieobecni”. Wliczają się tu ci wszyscy, którzy głosowali w 2011, lecz w referendum już nie. Po prawej taka sama operacja, tylko na tle wyborów prezydenta miasta w 2010. Kategoria „nieobecni” jest tu o ćwierć miliona mniej liczna, stąd te same głosy oddane w referendum stanowią inny procent tak rozumianego elektoratu.

Z perspektywy ogólnopolskiej głosy za odwołaniem odpowiadają mniej-więcej elektoratom inicjatorów referendum. Krajowy elektorat SLD i PO odpowiada tym, którzy zostali w domach. Z perspektywy samorządowej wygląda to jednak inaczej. Głosy za odwołaniem to dokładnie 49,99% głosujących przed trzema laty. To wzrost przeciwników HGW, nawet jeśli o jakieś 4%. Przekracza to łączny wynik pozostałych kandydatów, to znaczy także PiS i SLD łącznie. To więcej niż podwojony wynik kandydata PiS.

Która z tych perspektyw daje prawdziwy obraz? W moim przekonaniu dopiero obydwie. Nie mamy specjalnych podstaw by ocenić, które motywacje tu zagrały w jakim stopniu – czy krajowe identyfikacje partyjne, czy ocena wyłącznie z perspektywy lokalnej. Pytanie o to ludzi w postaci jakichś wywiadów jest na mój gust obarczone kolosalnym błędem nieszczerości i racjonalizacji. Interpretacja pozostanie pewnie domeną przekonań każdego z obserwatorów czy uczestników. Zaś przy okazji – proponowane w poprzednich notkach rozwiązanie problemu wymogu frekwencji, nie zmieniałoby wyników tego referendum. Do wypełnienia warunku byłoby jednak ciut bliżej – brakowałoby nie 46 tys. głosów, tylko 32 tys. Z jedną kluczową różnicą – to nie mogłyby być głosy tych, którzy obecną prezydent chcieliby poprzeć. To chyba zdrowiej, czyż nie?

Głos w wielkim mieście

Kto może przesądzić o wyniku warszawskiego referendum? Odpowiedź – „każdy!” – nie jest naiwną pedagogiką. Rzecz w tym, że referendum to ogniskuje typowe dziwactwa polskiej polityki. Wystawia na próbę różne wartości, na czele ze zdrowym rozsądkiem. Pewnie stąd tak wiele wokół niego emocji. Emocji mających podstawy w kluczowych tu kalkulacjach.

Pisałem już o tym na blogu a rozwinąłem w najnowszym Tygodniku. Dziś chciałbym pokazać na warszawskich liczbach wszystkie te problemy. Pokazać także, jak w praktyce mogłoby wyglądać przywrócenie polskim samorządom jakże potrzebnej im równowagi między stabilnością i zmianą.

Do rzeczy. Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, jak można podzielić warszawskich wyborców ze względu na ich zachowania i sympatie. Zestawiając wyniki głosowania z ostatnich 6 lat, można tu w największym uproszczeniu wydzielić 10 kategorii. Liczebność 9 z nich można zobaczyć na poniższym wykresie w słupku „wszyscy”. Dziesiątej nie, bo jest pusta. U góry, na czerwono, pokazano tych, którzy nie zagłosowali nawet w 2007 roku – roku najwyższej w Warszawie mobilizacji. Zagłosował wtedy prawie milion mieszkańców stolicy. Jedna trzecia z tego została w domu. Najbardziej wyrazistymi kolorami pokazano 3 kategorie, na które można podzielić tych, którzy głosowali w  wyborach samorządowych 2010 – to wyborcy wskazujący kandydatów PO, PiS i ci, którzy oddali głos na pozostałych łącznie (inn 10). W nieco jaśniejszych odcieniach pokazano tych, którzy zagłosowali w ostatnich wyborach – sejmowych 2011 – natomiast nie głosowali w wyborach samorządowych. Dokładnie – różnicę pomiędzy głosującymi na daną kategorię w 2011 i 2010. Oczywiście są tu jakieś przepływy między partiami, lecz dla uproszczenia posłużyłem się zmianami netto. Jeszcze jaśniejszym odcieniem pokazano tych, którzy nie zagłosowali w 2011, choć zrobili to w 2007. Tu właśnie pojawia się pusta kategoria – na inne ugrupowania zagłosowało w 2007 mniej, niż w 2011. Stąd tylko w PO i PiS pojawia się taka grupa – różnica pomiędzy poparciem w 2007 i 2011. Pierwsza od dołu pozioma linia to liczba głosów wymagana, by referendum było ważne. Pod nazwami kategorii na wykresie podano ich liczebność w tysiącach.

Prawie 390 tys. głosów, które jest niezbędne dla skuteczności referendum, to nawet nie jest 40% tych, którzy poszli do urn w 2007 roku. Wynika to z faktu, że w Warszawie – podobnie jak w większości naszych większych miast – frekwencja w wyborach samorządowych jest zdecydowanie niższa, niż w sejmowych (odwrotnie jest w gminach wiejskich). Część mieszkańców miast najwyraźniej czuje się powołana do spraw wyższych, niż ustalanie kto odpowiada za wywożenie śmieci czy zarządzanie przedszkolami.

W sytuacji bardzo zmiennego zainteresowania udziałem w głosowaniu, warunek ważności jest bardziej surowy od warunku zdobycia większości przez zwolenników odwołania. Żeby nie być gołosłownym, wedle danych PKW z 70 nieskutecznych referendów w latach 2011-2012, w ŻADNYM WYPADKU przyczyną niepowodzenia nie była większa liczba tych, którzy są przeciwni odwołaniu. Jedyny powszechnie znany przypadek zwycięstwa zwolenników włodarza – Sopot w roku 2009 – jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. Warunek niezbędnej frekwencji uruchamia opisywaną już tu pełną absurdów grę, która w Warszawie ma jednak jeszcze dodatkowe smaczki.  Wszystko pokazano na kolejnych słupkach.

Ze względu na wymóg frekwencji, do sukcesu referendum nie wystarczą te głosy, które w 2010 oddano przeciw Hannie Gronkiewicz-Walc. Przyjmijmy, że są to osoby, które interesują się sprawami miasta i nigdy nie były jej zwolennikami, stąd ich głos jej przewidywalny. Jednak konieczne jest jeszcze dodatkowe 91 tysięcy głosów. To nawet nie jednak trzecia tych, którzy nigdy dotąd w nic się nie włączali – to pierwszy rezerwuar potencjalnych głosów. Można sobie wyobrazić, że taka liczba niegdysiejszych zwolenników pani prezydent zniechęciła się do niej i zechce ją odwołać. Najbardziej idiotyczne w całej sytuacji jest jednak to, że taka zmiana zdania nie jest wcale potrzebna, by straciła ona swój stołeczny stołek. Jeśli te 91 tysięcy pójdzie i zagłosuje przeciw jej odwołaniu, efekt będzie taki sam, jeśli tylko wszyscy jej przeciwnicy z 2010 roku powtórzą swój wybór. Ciekawi mnie jak wielu z tych, którzy dziś pomstują na wezwania do bojkotu, rzeczywiście poszłoby głosować, gdyby w ten sposób zagrożony był ktoś, kogo szczerze popierają. Gdyby na referendum wybrało się 190 tysięcy zwolenników HGW, do jej odwołania wystarczyłoby tylko 200 tysięcy jej przeciwników – raptem jedna siódma uprawnionych do głosowania i jedna piąta tych, którzy głosowali w 2007.

Dlatego pomstowanie na bojkot nie musi być wyłącznie obywatelskim odruchem niezadowolenia, próbą popchnięcia oponentów do przeciwskutecznych zachowań, czy też ogólnego obrzydzenia konkurencji. Brakujące głosy można pozyskać z innej puli – wyborców, którzy interesują się wyłącznie ogólnokrajową polityką. Gdyby do samorządowej opozycji 2010 dołączyć ogólnopolskich wyborców PiS 2011, do wymogu zabraknie tylko trochę ponad 1000 głosów. No tyle to HGW zdołała chyba do siebie zniechęcić, czyż nie? Gdyby jednak udało się zmobilizować wszystkich, którzy w 2007 roku głosowali na PiS, to nawet i ci zniechęceni nie byliby potrzebni.

Żaden bojkot, czy nawet entuzjazm dla dokonań obecnych władz nie pomógłby, gdyby do referendum poszli wszyscy ci, którzy nie głosowali na PO w 2011 roku. Wtedy nawet stuprocentowa mobilizacja starego ogólnopolskiego elektoratu partii rządzącej nie byłaby w stanie ocalić pani prezydent przed taką koalicją anty-PO.

Jednak gra na mobilizację ogólnopolskich wyborców jest strategicznym wyborem obarczonym kosztami – im bardziej referendum ma taki charakter, tym trudniej będzie ściągnąć zwolenników PO do urn odwołaniami do obywatelskiego obowiązku. Natychmiast ucierpiała na tym także spójność antyratuszowej koalicji. PiS doszedł właśnie do newralgicznego punktu – jak umacniać przekonanie o nieuchronnej porażce PO bez nakręcania nastrojów „antykaczystowskich”.

Wszystkie te obywatelsko-partyjne podchody sprawiają, że wynik jest tak nieprzewidywalny. Gdy już będzie znany, obiecuję się się nad nim pochylić. Już dziś można jednak się zastanowić, jak przeciąć taki węzeł, łącznie z opisywanymi w TP przewagami referendum nad regularnymi wyborami? Szczegóły mojego pomysłu są takie – czy to jest referendum w trakcie kadencji, czy regularne wybory, lecz z udziałem inkumbenta (dotychczasowego wójta, burmistrza czy prezydenta), procedura jest taka sama. Składają się  na nią dwa pytania, wzorowane na nowozelandzkim referendum w sprawie ordynacji (obrazek).

1. Czy jesteś za odwołaniem obecnego wójta/burmistrza/prezydenta miasta?   TAK/NIE

2. Jeśli wójt/burmistrz/prezydent zostanie odwołany, kto miałby zostać jego następcą:

a) Jan Kowalski      b) Jerzy Jurek    c) Zenon Nowak

Jeśli większość jest za pozostawieniem dotychczasowego włodarza, sytuacja jest jasna. Jeśli większość jest za odwołaniem, to w przypadku referendum w trakcie kadencji sprawdzamy, czy głosów przeciw jest wystarczająco dużo (głosy w obronie nie wliczają się do tego warunku). Jeśli inkumbent poległ sprawdzamy, czy najlepszy z kontrkandydatów nie ma czasem połowy wskazań. Jeśli ma, od razu wygrywa. Jeśli nie ma – temat jest do dyskusji. Można wtedy zrobić drugą turę, lecz przegrany w referendum już do niej nie wchodzi. Na pewno mamy jedno głosowanie mniej a znikają dwie szkodliwe przewagi – faktyczne wyróżnienie inkumbenta w pozornie równej walce z pretendentami oraz ta wynikająca z unikania problemu konkurenta z przypadku referendum.

To takie sobie marzenie, bardzo odległe od dotychczasowych wyobrażeń. Ta idea jest jednak moim zyskiem z całej tej warszawskiej rozgrywki. Będę ją propagował powoli a cierpliwie. Jak sobie mówiłem, gdy jeszcze w poprzednim tysiącleciu pracowałem w krakowskim magistracie – groch drąży ścianę.

Merkel rządziłaby w Polsce sama

Co byłoby potrzebne niemieckim chadekom do spokojnych, samodzielnych rządów? Wystarczyłaby zamiana ich „mieszanego” systemu wyborczego na „proporcjonalny” stosowany w Polsce. W naszym systemie zdobyliby 20 dodatkowych mandatów jako nagrodę za rozmiar.

Pisałem nie raz i nie dwa, że nasza konstytucja – z jej wymogiem „proporcjonalności” wyborów sejmowych – została w praktyce potraktowana bez żadnej dosłowności. Duże ugrupowania dostają w niej możliwą do wyliczenia nagrodę. Stąd ugrupowanie, które tak jak koalicja CDU-CSU dostaje 41,5 proc. głosów, przy trzech konkurentach i ponad 15 procentach głosów zmarnowanych, mogłoby liczyć na bezpieczną większość. Na wykresie przeliczenie wyników wczorajszego głosowania na nasze 460 mandatów. Wewnątrz według systemu niemieckiego, zewnątrz – przybliżenie dla systemu d’Hondta w 41 okręgach.

W warunkach niemieckich te 20 dodatkowych mandatów też dałoby większość. Bo przesuwają one równowagę pomiędzy zwycięzcą wyborczego wyścigu a pozostałymi partiami akurat o tyle, by spokojnie rządzić, gdy się ma tak dużą przewagę. Tyle tylko, że z proporcjonalnością to nic wspólnego nie ma. Ja tam nie płaczę nad takim przesunięciem, wręcz przeciwnie. Zwycięzcę warto nagradzać. Skala nagrody jest u nas całkiem znośna, w odróżnieniu od tego, co się dzieje we Włoszech, gdzie partia zwycięska w wyścigu dostała nie 20 mandatów nagrody, lecz 20 proc. dodatkowych mandatów (czyli na nasze warunki 90 posłów). Nie mogę jednak nie wspomnieć, że jestem zagorzałym przeciwnikiem nieszczęsnych warunków tego rozwiązania, czyli wyborów w okręgach wielomandatowych, dodatkowo z głosem preferencyjnym.

Rzecz ma jeszcze jednak jeden smaczek. Liberałowie zrobili chadekom przedśmiertnego psikusa. Rzecz nie tylko w tym, że zabrakło im ćwierć procenta do przeżycia. Wszak gdyby weszli do Bundestagu, koalicja byłaby raczej pewna, zaś na pewno wygodniejsza dla Merkel od obecnej sytuacji. Co jednak ciekawsze, chadekom nawet po porażce koalicjanta, brakowało tylko nieco ponad pół procenta do samodzielnych rządów. To znaczy, że gdyby te 0,6 proc. głosów odebrali którejś z partii lewicowej opozycji, to mogliby liczyć na jednomandatową większość. Jednak trochę więcej głosów stracili na rzecz FDP i Alternatywy dla Niemiec. Wskazują na to wyniki w okręgach jednomandatowych. Jeśli policzyć takie „pierwsze głosy”, to CDU-CSU zdobyła ich więcej, niż trzy partie lewicy razem wzięte. Można to sprawdzić próbując podzielić mandaty w ten sposób, jak się to robi w Słowenii, czyli bez żadnego drugiego głosu, lecz na podstawie sumy głosów na kandydatów w okręgach. Wtedy też Merkel mogłaby sama rządzić. Pokazuje to wykres (wewnątrz rzeczywiste wyniki wyborów, zewnątrz „po słoweńsku”).

Piszę o tym dlatego, że niedzielne niemieckie wybory to bardzo dobry przykład, że system wyborczy to delikatna równowaga różnych czynników. Jeśli chce się coś tu zmienić, to trzeba je wszystkie brać pod uwagę. Zaś dla tych, którym na takie subtelne sprawy cierpliwości nie starcza, jeszcze jeden wykres. Niemiecki system to także wybory w 299 JOW. Jak wyglądałby ich wynik, gdyby ograniczyły się tylko do takich okręgów? Jaka byłaby przewaga partii z 40 proc. poparcia i trzema przeciwnikami? Wewnętrzny pierścień to podział pokazujący proporcje oddanych głosów, zewnętrzny – zestawienie tych, którzy byli „pierwsi na mecie”.

Idąc tytułową ścieżką, to w Wielkiej Brytanii Merkel mogłaby nie tylko rządzić samodzielnie, ale i dowolnie zmieniać konstytucję (gdyby takowa tam była). Nie wiem tylko, czy takie wyniki byłoby łatwo obronić jako zachętą do podobnego systemu.

Jak zgrabnie połączyć wszystkie te wątki w jeden znośny system wyborczy? Wracam do pracy nad opisaniem tego problemu. Notka na blogu tu nie wystarczy.