Kto może przesądzić o wyniku warszawskiego referendum? Odpowiedź – „każdy!” – nie jest naiwną pedagogiką. Rzecz w tym, że referendum to ogniskuje typowe dziwactwa polskiej polityki. Wystawia na próbę różne wartości, na czele ze zdrowym rozsądkiem. Pewnie stąd tak wiele wokół niego emocji. Emocji mających podstawy w kluczowych tu kalkulacjach.
Pisałem już o tym na blogu a rozwinąłem w najnowszym Tygodniku. Dziś chciałbym pokazać na warszawskich liczbach wszystkie te problemy. Pokazać także, jak w praktyce mogłoby wyglądać przywrócenie polskim samorządom jakże potrzebnej im równowagi między stabilnością i zmianą.
Do rzeczy. Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, jak można podzielić warszawskich wyborców ze względu na ich zachowania i sympatie. Zestawiając wyniki głosowania z ostatnich 6 lat, można tu w największym uproszczeniu wydzielić 10 kategorii. Liczebność 9 z nich można zobaczyć na poniższym wykresie w słupku „wszyscy”. Dziesiątej nie, bo jest pusta. U góry, na czerwono, pokazano tych, którzy nie zagłosowali nawet w 2007 roku – roku najwyższej w Warszawie mobilizacji. Zagłosował wtedy prawie milion mieszkańców stolicy. Jedna trzecia z tego została w domu. Najbardziej wyrazistymi kolorami pokazano 3 kategorie, na które można podzielić tych, którzy głosowali w wyborach samorządowych 2010 – to wyborcy wskazujący kandydatów PO, PiS i ci, którzy oddali głos na pozostałych łącznie (inn 10). W nieco jaśniejszych odcieniach pokazano tych, którzy zagłosowali w ostatnich wyborach – sejmowych 2011 – natomiast nie głosowali w wyborach samorządowych. Dokładnie – różnicę pomiędzy głosującymi na daną kategorię w 2011 i 2010. Oczywiście są tu jakieś przepływy między partiami, lecz dla uproszczenia posłużyłem się zmianami netto. Jeszcze jaśniejszym odcieniem pokazano tych, którzy nie zagłosowali w 2011, choć zrobili to w 2007. Tu właśnie pojawia się pusta kategoria – na inne ugrupowania zagłosowało w 2007 mniej, niż w 2011. Stąd tylko w PO i PiS pojawia się taka grupa – różnica pomiędzy poparciem w 2007 i 2011. Pierwsza od dołu pozioma linia to liczba głosów wymagana, by referendum było ważne. Pod nazwami kategorii na wykresie podano ich liczebność w tysiącach.
Prawie 390 tys. głosów, które jest niezbędne dla skuteczności referendum, to nawet nie jest 40% tych, którzy poszli do urn w 2007 roku. Wynika to z faktu, że w Warszawie – podobnie jak w większości naszych większych miast – frekwencja w wyborach samorządowych jest zdecydowanie niższa, niż w sejmowych (odwrotnie jest w gminach wiejskich). Część mieszkańców miast najwyraźniej czuje się powołana do spraw wyższych, niż ustalanie kto odpowiada za wywożenie śmieci czy zarządzanie przedszkolami.
W sytuacji bardzo zmiennego zainteresowania udziałem w głosowaniu, warunek ważności jest bardziej surowy od warunku zdobycia większości przez zwolenników odwołania. Żeby nie być gołosłownym, wedle danych PKW z 70 nieskutecznych referendów w latach 2011-2012, w ŻADNYM WYPADKU przyczyną niepowodzenia nie była większa liczba tych, którzy są przeciwni odwołaniu. Jedyny powszechnie znany przypadek zwycięstwa zwolenników włodarza – Sopot w roku 2009 – jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. Warunek niezbędnej frekwencji uruchamia opisywaną już tu pełną absurdów grę, która w Warszawie ma jednak jeszcze dodatkowe smaczki. Wszystko pokazano na kolejnych słupkach.
Ze względu na wymóg frekwencji, do sukcesu referendum nie wystarczą te głosy, które w 2010 oddano przeciw Hannie Gronkiewicz-Walc. Przyjmijmy, że są to osoby, które interesują się sprawami miasta i nigdy nie były jej zwolennikami, stąd ich głos jej przewidywalny. Jednak konieczne jest jeszcze dodatkowe 91 tysięcy głosów. To nawet nie jednak trzecia tych, którzy nigdy dotąd w nic się nie włączali – to pierwszy rezerwuar potencjalnych głosów. Można sobie wyobrazić, że taka liczba niegdysiejszych zwolenników pani prezydent zniechęciła się do niej i zechce ją odwołać. Najbardziej idiotyczne w całej sytuacji jest jednak to, że taka zmiana zdania nie jest wcale potrzebna, by straciła ona swój stołeczny stołek. Jeśli te 91 tysięcy pójdzie i zagłosuje przeciw jej odwołaniu, efekt będzie taki sam, jeśli tylko wszyscy jej przeciwnicy z 2010 roku powtórzą swój wybór. Ciekawi mnie jak wielu z tych, którzy dziś pomstują na wezwania do bojkotu, rzeczywiście poszłoby głosować, gdyby w ten sposób zagrożony był ktoś, kogo szczerze popierają. Gdyby na referendum wybrało się 190 tysięcy zwolenników HGW, do jej odwołania wystarczyłoby tylko 200 tysięcy jej przeciwników – raptem jedna siódma uprawnionych do głosowania i jedna piąta tych, którzy głosowali w 2007.
Dlatego pomstowanie na bojkot nie musi być wyłącznie obywatelskim odruchem niezadowolenia, próbą popchnięcia oponentów do przeciwskutecznych zachowań, czy też ogólnego obrzydzenia konkurencji. Brakujące głosy można pozyskać z innej puli – wyborców, którzy interesują się wyłącznie ogólnokrajową polityką. Gdyby do samorządowej opozycji 2010 dołączyć ogólnopolskich wyborców PiS 2011, do wymogu zabraknie tylko trochę ponad 1000 głosów. No tyle to HGW zdołała chyba do siebie zniechęcić, czyż nie? Gdyby jednak udało się zmobilizować wszystkich, którzy w 2007 roku głosowali na PiS, to nawet i ci zniechęceni nie byliby potrzebni.
Żaden bojkot, czy nawet entuzjazm dla dokonań obecnych władz nie pomógłby, gdyby do referendum poszli wszyscy ci, którzy nie głosowali na PO w 2011 roku. Wtedy nawet stuprocentowa mobilizacja starego ogólnopolskiego elektoratu partii rządzącej nie byłaby w stanie ocalić pani prezydent przed taką koalicją anty-PO.
Jednak gra na mobilizację ogólnopolskich wyborców jest strategicznym wyborem obarczonym kosztami – im bardziej referendum ma taki charakter, tym trudniej będzie ściągnąć zwolenników PO do urn odwołaniami do obywatelskiego obowiązku. Natychmiast ucierpiała na tym także spójność antyratuszowej koalicji. PiS doszedł właśnie do newralgicznego punktu – jak umacniać przekonanie o nieuchronnej porażce PO bez nakręcania nastrojów „antykaczystowskich”.
Wszystkie te obywatelsko-partyjne podchody sprawiają, że wynik jest tak nieprzewidywalny. Gdy już będzie znany, obiecuję się się nad nim pochylić. Już dziś można jednak się zastanowić, jak przeciąć taki węzeł, łącznie z opisywanymi w TP przewagami referendum nad regularnymi wyborami? Szczegóły mojego pomysłu są takie – czy to jest referendum w trakcie kadencji, czy regularne wybory, lecz z udziałem inkumbenta (dotychczasowego wójta, burmistrza czy prezydenta), procedura jest taka sama. Składają się na nią dwa pytania, wzorowane na nowozelandzkim referendum w sprawie ordynacji (obrazek).
1. Czy jesteś za odwołaniem obecnego wójta/burmistrza/prezydenta miasta? TAK/NIE
2. Jeśli wójt/burmistrz/prezydent zostanie odwołany, kto miałby zostać jego następcą:
a) Jan Kowalski b) Jerzy Jurek c) Zenon Nowak
Jeśli większość jest za pozostawieniem dotychczasowego włodarza, sytuacja jest jasna. Jeśli większość jest za odwołaniem, to w przypadku referendum w trakcie kadencji sprawdzamy, czy głosów przeciw jest wystarczająco dużo (głosy w obronie nie wliczają się do tego warunku). Jeśli inkumbent poległ sprawdzamy, czy najlepszy z kontrkandydatów nie ma czasem połowy wskazań. Jeśli ma, od razu wygrywa. Jeśli nie ma – temat jest do dyskusji. Można wtedy zrobić drugą turę, lecz przegrany w referendum już do niej nie wchodzi. Na pewno mamy jedno głosowanie mniej a znikają dwie szkodliwe przewagi – faktyczne wyróżnienie inkumbenta w pozornie równej walce z pretendentami oraz ta wynikająca z unikania problemu konkurenta z przypadku referendum.
To takie sobie marzenie, bardzo odległe od dotychczasowych wyobrażeń. Ta idea jest jednak moim zyskiem z całej tej warszawskiej rozgrywki. Będę ją propagował powoli a cierpliwie. Jak sobie mówiłem, gdy jeszcze w poprzednim tysiącleciu pracowałem w krakowskim magistracie – groch drąży ścianę.