Archiwum autora: jaroslawflis

Strachy na ludowców

Krążące po kuluarach pomysły na zmianę ordynacji, prezentowane są zwykle jako śmiertelne pułapki, zastawiane przez inicjatorów na konkurencję. Media z lubością cytują takie spekulacje (nawet dochodząc do cytowania Rzepy przez GW). Zwykle nikt nie ma dość sił i uwagi, by możliwe efekty zmian sprawdzić. Podobnie było przed paroma miesiącami, gdy straszono SLD wypadnięciem z PE, jeśli nie wejdzie w sojusz z Palikotem. Kuluarowym kombinatorom dziennikarze wierzą na słowo. Naprawdę nie warto. Lepiej sprawdzać to, czym straszą.
Zatem – do roboty. Jak mógłby wyglądać podział Polski na 6 okręgów? Są tu de facto dwie tylko możliwości. Bardzo silnym ograniczeniem są trzy założenia:
– nie dzielimy województw celem połączenia poszczególnych ich części z innymi województwami,
– po okręgu porusza się bez pokusy przejeżdżania przez sąsiedni,
– każdy liczyć minimum 5 mandatów (poniżej tego poziomu tzw. proporcjonalność jest już nie tyle umowna, co staje się szyderstwem).
Jedna z dwóch możliwych opcji wydaje się bardziej racjonalna – wygląda na mapie tak:
  
Liczba mandatów w okręgach jest taka:
1. Zachodni (wielkopolskie, lubuskie, zachodniopomorskie) – 8
2. Północny (pomorskie, kujawsko-pomorskie, warmińsko-mazurskie) – 8
3. Wschodni (mazowieckie, podlaskie, lubelskie) – 12
4. Śląski – 11
5. Środkowy (łódzkie i świętokrzyskie) – 5
6. Południowy (małopolskie i podkarpackie) – 7

Drugim wariantem jest przesunięcie po jednym województwie w trzech okręgach wschodniej połowy kraju – tak, by małopolskie było ze świętokrzyskim, podkarpackie z lubelskim, zaś mazowieckie i podlaskie z łódzkim. Dla mnie mniej zgrabne (jeden okręg od Wiżajn do Wieruszowa jest chyba bardziej kuriozalny od takiego od Wiżajn do Hrubieszowa, Łódź chyba też nie chciałaby być w jednym okręgu z Warszawą), lecz też dopuszczalne.
Drugi wariant nie zmienia jednak nic, jeśli chodzi o wyniki kluczowej tu symulacji. Jak wyglądałby podział mandatów w takich okręgach, gdyby przeliczyć wyniki sejmowej 2011? Jak już wyliczałem, w obecnej ordynacji mandaty dzieliłyby się tak: PO – 22, PiS – 16, RPl – 5,  PSL i SLD po 4. Po rozważanej zmianie wyglądałoby to tak (PO pomarańczowy, PiS niebieski, RPl różowy, reszta oczywista):
 
W sumie, PO i PiS zyskują po 2 mandaty, dwie partie lewicy tracą po jednym, zaś ludowcy tracą 2. Generalny efekt jest taki:
1) Międzyregionalne podchody wcale się nie kończą, tylko się komplikują. Wrocław i Katowice czy Poznań i Szczecin skazane są na jakieś idiotyczne, prestiżowe pojedynki o jedynki.
2) PO i PiS zyskują coś, co dla nich nie stanowi istotnej różnicy.
3) Małe partie wcale nie znikają, lecz za to mają poczucie krzywdy.
4) Ludowcy tracą połowę reprezentacji – żyć dalej żyją, są za to wyjątkowo rozgoryczeni.
Zdobycie dwóch a nie czterech mandatów to realna zmiana siły na forum PE nie jest, natomiast powód do awanturowania się na krajowy użytek – wyśmienity. Gdyby tu doszukiwać się jakiejś pułapki, to jest ona zastawiona na PO, rękami jej własnych polityków.
Coś jest takiego w zmianach wyborczych reguł, że kolejne partie rządzące napalają się na nie jak szczerbaty na suchary. Uciechy potem z tego mało, natomiast ubytki we własnym wizerunku nieomal pewne. Kochani, nie czas już porzucić takie geszefciarskie motywacje i zastanowić się na poważnie, jak sensownie wybierać reprezentację? To nie kwestia sumienia, lecz tylko zwykłej kalkulacji strat i zysków.

Konstytucja i manipulacja

Które zmiany prawa wyborczego są zakamuflowanym partyjnym geszeftem, które zaś szlachetnie motywowanym ułatwieniem dla obywateli? Przez media przemknęła informacja o takich możliwych zmianach – i w Rzepie, i w Wyborczej. W obu notkach pojawiają się moje opinie. Jak to zwykle bywa, z szerszych wypowiedzi wyławiane jest to, co lepiej pasuje do obrazka danej redakcji. Nie chodzi mi o żadne żale – tak to już jest, trochę o tym będzie też ta notka. Choć zasadniczo, to oczywiście będzie to moja opinia o zakazie billboardów, głosowaniu korespondencyjnym i dwudniowym głosowaniu.
Jestem przeciw zakazowi politycznej reklamy, zaś w sprawie głosowania korespondencyjnego i dwudniowego mam opinię ambiwalentną – jedno z tych rozwiązań można byłoby ewentualnie wprowadzić, lecz oba to już nie. Rozumiem obawy zgłaszane przez opozycję, lecz nie wszystkie uznaję za przekonujące i nie skłania mnie to – jak Piotra Skwiecińskiego – do odrzucania wszelkich zmian.
Jest faktem, że marzenie o partyjnym geszefcie jest stale obecną motywacją w zabiegach o zmianę prawa wyborczego (tu pisałem o tym przed dwoma laty). Jednak poza myśleniem „czy to dla nas dobrze, czy źle”, są tu jeszcze dwa rodzaje rozważań. Po pierwsze – fundamenty prawne, w szczególności zaś konstytucja. Po drugie – systemowe impulsy tworzone przez dane prawo. Najtwardsi sceptycy powiedzą, że wszystkie argumenty są tu tylko uzasadnieniami dla mało chlubnego interesu. Co więcej, niezwykłe emocjonalne zaangażowanie w sprawie jakiejś zasady (prawnej lub systemowej) pojawia się wtedy, gdy proponowana przez jednych zmiana jest postrzegana przez oponentów jako poważne zagrożenie dla ich interesów. Wtedy nagle coś staje się „święte” i wymaga obrony poprzez wyrażenie oburzenia.
Tak stało się przed rokiem z konstytucyjnym „dniem wolnym” jako argumentem przeciw dwudniowemu głosowaniu. Tak samo rzecz wyglądała w 2006 roku, gdy PO i PSL zorganizowały publiczne wysłuchanie w sprawie forsowanego przez koalicję PiS-LPR-SO blokowania list, krytykowanego jako „zagrożenie demokracji”. Na tymże wysłuchaniu przedstawiałem dane, że to nie jest żadne „śmiertelne zagrożenie”, tylko głupi, marniutki geszeft – w dodatku nie wiadomo, na czyją korzyść. Poza chwilową konfuzją nie wywołało to jednak jakiegoś wrażenia na zebranych. Przeciwnik coś forsuje – widać zagrożenie jest realne.
Zanim jednak podam uzasadnienie swojej oceny rzeczonych pomysłów, proponuję mały eksperyment. Czy zapisana w konstytucji zasada równości głosu może być naruszana? Czy jeśli jest naruszana, TK powinien jak najszybciej nakazać korektę odpowiedniej ustawy? Jeżeli, Drogi Czytelniku, odpowiedziałeś na te pytania twierdząco, to czas na tradycyjną na tym blogu dawkę wiedzy o polskich realiach. W linkowanym tu ostatnio opracowaniu zwracałem uwagę, że przypisanie na stałe mandatów okręgom, w warunkach zróżnicowanej frekwencji, prowadzi do różnej siły głosu mieszkańców poszczególnych okręgów. Można temu zapobiec bardzo łatwo. Wystarczy przydzielać mandaty okręgom dopiero po zakończeniu głosowania, na podstawie liczby ważnych głosów. Proste rozwiązanie, nie wymagające wiele ponad przesunięcie jednego akapitu w kodeksie wyborczym.
Rzecz w tym, że gdyby taką regułę przyjąć w 2007 roku, przy zachowaniu wszystkich pozostałych elementów systemu, PO dostałaby mandatów 215, nie zaś 209. PiS miałby mandatów mniej o 2, zaś PSL mniej o 4. LiD i Mniejszość Niemiecka bez zmian. Wszystko dlatego, że to PO miała większe poparcie w okręgach o większej frekwencji. Takie wyliczenie zapewne jakościowo różnicuje opinię na temat wagi problemu równego głosu – w zależności od sympatii politycznych. Jednym zaświecą się oczy i zasada równości głosu okaże się nagle fundamentalną dla konstytucji, inni natychmiast nerwowo poszukają jakiegoś uzasadnienia, dlaczego akurat tu można ją zignorować. Służę pomocą – przydział mandatów okręgom po głosowaniu jest szkodliwy systemowo. Taka zasada, choć w dość oczywisty sposób sprzeczna z konstytucją, osłabia reprezentację tych obszarów, które i tak czują się zmarginalizowane (o czym świadczy niska frekwencja). Żeby to zobaczyć, najlepiej rzucić okiem na szczegółowe wyliczenia, które zrobiłem dla 2011 roku. W rozbiciu na okręgi, z pokazaniem, gdzie dana partia traci mandat (czerwonawe tło), zyskuje jeden mandat (zielonkawe) i zyskuje więcej mandatów (zielone). Dla porównania, obowiązująca liczba mandatów, czyli ustalana na podstawie liczby mieszkańców. Tło nazw okręgów pokazuje obszary zyskujące i tracące.
 
Co do generalnych zysków, to znów przypadają one PO. Lecz straty tym razem nie są wcale udziałem PiS czy PSL – te wychodzą na zero. Co ósmy mandat traci Ruch Palikota, zaś jeden mandat zyskuje SLD. Dlaczego? To jest wspomniany w poprzedniej notce „urok” naszych 41 okręgów średnio 11-mandatowych. Jak się z połowy ujmie po jedynym mandacie, to w zasadzie jest bardziej prawdopodobne, że straci na tym ten, kto w tych okręgach wygrywa, lecz w pojedynczym „losowaniu” wcale tak być już nie musi. To jednorazowy, przypadkowy efekt takiego mechanizmu.
Generalny wzór jest oczywisty – zyskują metropolie (Warszawa aż 13 dodatkowych mandatów), tracą obszary o niskiej frekwencji. Zarówno bastiony PiS – Siedlce, Kielce – jak i PO: Wałbrzych, Olsztyn.  Zyski metropolii przypadają w pierwszej kolejności wygrywającej tam PO, lecz i pozostałe partie na tym się przecież pożywiają. Dlatego jedne wychodzą na zero, gdy inne tracą.
I tu czas na uspokojenie tych wszystkich, którzy się obawiają, że taka obserwacja to wstęp do kolejnej manipulacji wyborczej. Że zaraz PO rzuci się, by to przeforsować.  Nie ma obaw. Przecież poza ogólnym bilansem, są jeszcze interesy konkretnych posłów. Nawet jak w 2011 PO zyskuje 4 mandaty, to przecież najpierw traci dwa razy tyle w co piątym okręgu. Sprawdziłem sobie szybko, kto też imiennie musiałby się pożegnać z mandatem po takiej zmianie, a kto by do ław sejmowych jednak trafił. Podaje to kolejna tabela (czerwoni tracą, zieloni zyskują).  Dla wyróżnionych kandydatów podaję też miejsce, z którego startowali. Szerzej znane postaci wytłuszczone.
 
Nie ma wątpliwości, że posłowie z tych 22 okręgów, które wychodzą na minus, nie będą się skłaniali do dosłownego rozumienia równości głosu. Bez problemu „narzucą swoją interpretację” tym 10 okręgom, które by na tym zyskiwały. Wszak ci, którzy przez takie niekonstytucyjne rozwiązanie stracili, wiele do powiedzenia nie mają. Zaś ci, którzy byliby stratni, są tam, gdzie ewentualna zmiana będzie przegłosowywana.
Tyle eksperymentu. Wracając do trzech proponowanych zmian. Zakaz politycznej reklamy brzmi słodko, lecz obiecywane pozytywne efekty – koncentracja na merytorycznej debacie – wcale takie pewne nie są. Można się spodziewać raczej koncentracji na medialnych happeningach. Zaś ich skuteczność będzie zależna od sympatii właścicieli mediów i dziennikarskiej braci. Dlatego też akurat tutaj odparcie zarzutu o partykularnych motywacjach jest szczególnie trudne.
W przypadku działań zmierzających do podniesienia frekwencji jest już jednak inaczej. Opozycja, zaś szczególnie PiS, dało się tu wciągnąć w ślepą uliczkę na podstawie jednego tylko doświadczenia 2007 roku. Twierdzenie, że każde zwiększenie frekwencji jest na rękę PO, bardzo trudno jest przekonująco uzasadnić. Można wręcz argumentować odwrotnie – wszystkie rozwiązania, które służą podniesieniu frekwencji inaczej, niż poprzez medialne akcje, służą pozostałym partiom – tym, które mają gorsze relacje z mediami czy fundacjami wspierającymi podobne kampanie.  Relatywnie zmniejszają bowiem znaczenie takich mainstreamowych zabiegów. Nie ma powodów by sądzić, że wśród grup pracujących na zmiany lub w systemie 12-godzinnym (energetyka, górnictwo, służba zdrowia) PO ma poparcie wyższe niż średnia. Zupełnie nie można tego powiedzieć o osobach chorych czy w podeszłym wieku. Dlatego jakieś ułatwienia dla takich osób, np. w postaci dwudniowego lub korespondencyjnego głosowania, mają moim zdaniem efekt zupełnie nieprzewidywalny z geszefciarskiego punktu widzenia (czyli przychodzący sam przez się). Zaś systemowo powinny skłaniać partie do większego wysiłku we własnych działaniach profrekwencyjnych – czegoś co np. w USA jest oczywistym standardem (choć już w Belgii czy Australii nie, bo tam głosowanie jest po prostu obowiązkowe). Takie działania są zdrową rywalizacją, na której wszyscy zyskują.
Są oczywiście argumenty przeciw. Pierwszy to zagrożenia dla uczciwości. Warto je wziąć pod uwagę, lecz nie ulegać paranoi, jak to się stało w przypadku nieważnych głosów w wyborach do sejmików (tu wyjaśnienie zjawiska). Ktoś, kto nie traktuje tego jako problemu do rozwiązania, lecz wyłącznie jako argument przeciw, sam rodzi podejrzenia – wygląda to tak, że boi się efektów, lecz wstyd mu się do tego przyznać.
Drugi – dla mnie ważniejszy – argument przeciw, to po prostu pieniądze. Każde takie rozwiązanie kosztuje i nie ma co się spodziewać, że mało. Czy korzyści są warte nieuchronnych kosztów? Tu mam największe wątpliwości. Wolałbym jednak, by w takiej kalkulacji nie uwzględniać spodziewanych zysków/strat takiej a nie innej partii. Te są bowiem i tak nieprzewidywalne.
Wreszcie na koniec o Kartaginie – a poza tym, to obecna ordynacja sejmowa zniechęca do głosowania w sposób znacznie bardziej powszechny niż poprzez ograniczenia dostępu do samego aktu głosowania.  Podważa wiarę w jego sens. To warto zmieniać i do tego będę tu stale wracał.

Prawie większość

Czy PiS wróci do władzy? To pytanie krąży po mediach. Zmiana sondażowego lidera wywołała krótkotrwałą gorączkę, której kulminacją było sejmowe wotum zaufania. Po chwili jednak napięcie opadło – w końcu nie da się być podekscytowanym przez 3 lata, które dzielą nas do wyborów. W ramach oczekiwań na kolejną porcję sondaży, chciałbym pomóc z znalezieniu odpowiedzi na towarzyszące różnym spekulacjom pytanie – jaki procent głosów pozwala w Polsce rządzić samodzielnie?
Ta notka jest uzupełnieniem do opracowania, które właśnie zostało opublikowane na portalu „Nowa Politologia” – analizie faktycznej proporcjonalności naszej ordynacji, przeprowadzonej na podstawie wyborów 2005-2007-2011. Dla czytelników tego bloga spore fragmenty są już znane – były tu omawiane przy różnych okazjach. Teraz są zebrane w jednym tekście – będzie on rozdziałem w mozolnie dokańczanej książce.
Jakie zatem trzeba mieć poparcie, by zdobyć w Sejmie 231 mandatów? Jak to zwykle w takich wypadkach, odpowiedź brzmi: „to zależy”. Oczywiście punktem wyjścia jest liczba okręgów wyborczych – tych jest u nas 41, co przesądza o skali matematycznej nagrody dla zwycięzcy. Dalej, wpływ na to mają dwie sprawy. Po pierwsze, jaki procent głosów padnie na listy, które wylądują pod progiem. W 2005 roku było to 10%, w następnych wyborach już tylko po 4%. Drugi czynnik jest już mniej intuicyjny – to liczba partii, które biorą udział w podziale mandatów. Im więcej takich partii, tym większa nagroda dla zwycięzcy. Złożenie tych dwóch czynników pokazuje wykres.
 Dla efektywnie oddanych głosów różnica jest taka, że przy sześciu partiach wystarczy 43%, przy trzech – trzeba już uzbierać 48%, czyli niewiele mniej, niż rzeczywista większość. Jeśli jednak zmarnuje się 10% ogółu oddanych głosów (a tak było nie tylko w 2005 roku ale też w 2001), przy sześciu partiach nie trzeba nawet mieć 39%.
Skrajne wyniki warto mieć w pamięci, lecz nie wolno zapominać o jednym czynniku – liczba partii i siła zwycięzcy są ze sobą związane. Trochę logicznie – jak jeden jest duży, to reszcie mniej zostaje do podziału. Jeszcze bardziej – na podstawie rachunku prawdopodobieństwa. Najbardziej jednak – empirycznie, o czym pisałem przed prawie dwoma laty.  Tak już to się jakoś układa, choć możliwe są zawsze wyjątki.
Niemniej, najbardziej prawdopodobne są tu środkowe wyniki – 4% zmarnowanych i 4-5 partii na podium. Wtedy samodzielna większość wymaga gdzieś około 44% ogółu głosujących. Może być to mniej, ale tylko wtedy, gdy konkurencja pójdzie w rozsypkę.
Te wszystkie liczby pochodzą z modelu probabilistycznego. To spodziewane korzyści z zaokrągleń przy 41 „losowaniach” – bo w praktyce taki ma charakter przydział ostatniego mandatu w okręgu wielomandatowym.  41 losowań to na tyle dużo, by mieć jakieś sprecyzowane oczekiwania, lecz jednocześnie na tyle mało, że trzeba być przygotowanym na znaczące odchylenia od takich oczekiwań. Do tego dochodzą problemy ze zróżnicowaną pomiędzy okręgami frekwencją.
Co z tego wynika? Dla mnie dwa wnioski. Nagroda dla zwycięzcy wyborów – nazywam ją sobie „premią integracyjną” – jest w Polsce w bardzo sensownym wymiarze. Nie jest przemożna, lecz jest znacząca. Do tego ma charakter samoregulujący – jest tym większa, im bardziej jest potrzebna. Gdy na scenie zostają 3 partie, nagradzanie integracji ma mniejszy sens, niż wtedy, gdy jest ich 6.  Szkoda tylko, że jest jedynie ubocznym efektem tak idiotycznego systemu, jak okręgi wielomandatowe. Czy jednak nasi konstytucjonaliści zgodziliby się zapisać taką nagrodę otwarcie?  Do tego pytania chętnie jeszcze kiedyś wrócę.
Drugi wniosek dotyczy spraw wewnętrznych partii – nieumiejętność rozwiązywania wewnętrznych napięć jest największym prezentem, jaki kierownictwo partii może dać swoim konkurentom. Każda grupa działaczy wypchnięta z własnych szeregów, zdolna ukraść jakiś procent z potencjalnie sprzyjającego elektoratu, to dodatkowe mandaty dla drugiej strony. Dyskutowana w mediach „zdolność koalicyjna” PiS to problem drugorzędny – nie byłaby wcale potrzebna, gdyby reguły wewnątrz partii dawały jej odpowiednią „zdolność koncyliacyjną”. Problem wygląda bardzo podobnie w PO czy SLD. Ta ostatnia odrobiła tu już – za sprawą Napieralskiego – bardzo bolesną lekcję.  Czy będzie ona wystarczającą przestrogą dla dwóch głównych partii? W każdym razie wolałbym, gdyby wygrała ta z nich, która będzie w stanie przedstawić bardziej wiarygodne sposoby rozwiązywania rzeczywistych problemów, nie zaś ta, której oponenci podarują zwycięstwo, rozerwani wewnętrznymi konfliktami.

Tak źle i tak niedobrze

Czy po sobotnim sondażu (tu mój komentarz w najnowszym numerze TP) ktoś już czuje wiatr zmian, czy też uznaje, że to tylko burza w szklance wody, o jednym powinien pamiętać – o kalendarzu wyborczym. Przyspieszone wybory są bardzo mało prawdopodobne. Do tej pory odbyły się w Polsce dwukrotnie, za każdym razem prowadząc do radykalnej zmiany u władzy. Trudno się spodziewać, by ktoś poszedł na takie ryzyko trzeci raz. Szczególnie koalicja, która ma sejmową większość i jeszcze przebierające nogami SLD w zapasie.
Trzy lata to szmat czasu a nic nie zapowiada, by były to lata spokojne. Jak pokazuje przykład amerykańskich wyborów 2004, nie ma sytuacji tak złej, by błędy opozycji nie były w stanie dać zwycięstwa rządzącym. Najświeższy przykład gruziński to z kolei dowód, że można przegrać pomimo całkiem sporych osiągnięć. Tak, czy owak – i  rząd, i opozycja będą poddani próbom poważniejszym niż dotąd.
Jedną z nich jest właśnie kalendarz wyborczy. Kluczowy sejmowy sprawdzian będzie poprzedzony czwórką innych – niby mniej ważnych, lecz mogących wzmocnić bądź osłabić graczy przed decydującym starciem.
Na pierwszy ogień pójdą wybory europejskie w 2014 – przyspieszenie ich jest poza zasięgiem krajowych graczy. Same w sobie eurowybory są najmniej znaczącym głosowaniem – tak są też postrzegane przez wyborców. To poznać po frekwencji. Są jednak uważnie śledzone przez klasę polityczną. Wywołane nimi napięcia czy rozłamy mogą być gwoździem do trumny takiej czy innej siły. Dlatego też warto się przyjrzeć krążącym gdzieś po kątach koncepcjom, jak też by można zmienić sposób wybierania europosłów. W szczególności zaś – idei „listy krajowej”. Wspominałem już o tym przed wakacjami, dziś kilka obrazujących problem liczb. 
Pierwszy wariant to „lista zamknięta” – trochę tak, jak to wyglądało do 1997 roku w wyborach sejmowych z listą krajową i jak to dziś wygląda w takich krajach jak Hiszpania. Wyborca wskazuje tylko listę, zaś mandaty otrzymują kandydaci w kolejności, w jakiej są na niej umieszczeni.
Wprowadzenie takiego rozwiązania to formalnie rzecz biorąc ograniczenie wyboru w stosunku do tego, co jest teraz. Bo wszak teraz można sobie wskazać na liście ulubieńca. Nawet jeśli dzisiejsze rozwiązanie jest bardzo głupie, o czym nie raz i nie dwa tu pisałem, to nie sposób obronić likwidacji „krzyżyka przy nazwisku” ot tak – przez zastąpienie go po prostu sztywną listą. Natomiast forsując takie rozwiązanie trzeba być przygotowanym na wściekły atak. Wszystkie antypartyjne sentymenty pójdą w ruch. „Ograniczenie demokracji” będzie tu najłagodniejszym argumentem. Po ustawie o zgromadzeniach będzie to traktowane jako recydywa. Gdyby PO królowała w sondażach, jak wiosną 2009, może by to im jakoś uszło. Może nawet by się udało do tego przekonać po cichu PiS i SLD – zawrzeć  taki pakt, jak w sprawie progu wyborczego, którego żadna z partii nie używa do walki w obrębie „kartelu”. Przy dzisiejszych nastrojach nie ma na to szans.
Sam – z góry zapowiadam – z lubością będę się nad tym pomysłem pastwił. Owszem, polityka to gra drużynowa, lecz tak prymitywnie to tej drużyny zbudować się nie da. Wręcz przeciwnie – takie rozwiązanie to dewastacja nawet tej marnej równowagi, jaka spaja dziś nasze partie.
Najśmieszniejsze jest jednak poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kto po takim zabiegu będzie prowadził i finansował kampanię wyborczą. Na pewno nie kandydaci, jak to się dzieje dziś. W linkowanym wyżej tekście podane są wyliczenia, na ile też mandatów mogą liczyć partie gdyby podziały były takie, jak w 2011 (jeśli ktoś chce rozpatrywać alternatywne scenariusze, może zamienić PO i PiS miejscami).
Przy pięciu partiach zwycięzca może liczyć na ciut ponad 20 mandatów, drugi na kilkanaście, zaś mniejsi dostaną po kilka. Przyjmijmy optymistycznie, że poparcie dla każdej z partii, w trakcie kampanii, może się zmienić o jakąś plus-minus jedną czwartą jej wyjściowej siły. To oznacza, że kampania może coś zmienić w sprawie otrzymania mandatu przez jakichś 10 kandydatów w każdej z dwóch dużych partii. W partii „40%” będą to osoby na miejscach 17-27, w partii „30%” na miejscach 12-20. W partiach „10%” będą to po trzy osoby, gdzieś pomiędzy miejscem trzecim a szóstym.  Nikt poza nimi na pewno nie wyda na kampanię ani grosza, nikt nie nastawi sobie budzika na 6 rano. To znaczy, że do kampanii będzie się przykładać jakieś 30 osób w 38 milionowym kraju.
Oni pewnie też tego nie zrobią. Przyjmujmy, że w kampanii waga aktywności kandydata nr 1 wynosi 1, kandydata nr 2 – 1/2, nr 3 – 1/3 itd. Przy 51 kandydatach, indywidualny udział każdego z grupy „nadzieja-zagrożenie” to jakiś 1 procent w ten sposób liczonych zasobów. Taki system uzmysławia znikomą rolę jednej komórki w całym partyjnym organizmie. Dotąd można się było pocieszać, że jest się liderem listy w okręgu. Przy jednej liście, gdyby przydzielać miejsca na podstawie liczby oddanych głosów w danym okręgu w 2009, lider z Podkarpacia powinien zająć miejsce 16. Wedle dotychczasowych wyobrażeń, popartych praktycznymi wyliczeniami, miejsce bardzo kiepskie. Podcinające skrzydła.
Nawet jeśli bezpośrednio zainteresowani jednak się zmobilizują, łączna waga tych, których mandat zależy od sukcesu kampanii, to jakaś 1/8 wszystkich teoretycznie tworzących listę zasobów. To właśnie matematyczny sens przytaczanego już tu stwierdzenia jednego z hiszpańskich europosłów – „po wpisaniu na listę można już jechać na wczasy”.
Politycznie oznacza to, że należy się liczyć z istotnym spadkiem frekwencji (i tak spodziewanym na podstawie doświadczeń innych krajów), czyli większą rolą twardych elektoratów, w tym ugrupowań niszowych. Większe partie tracą swoją przewagę organizacyjną. Może to też zwiększyć rolę „medialnej wajchy”. Z jednej strony, życzliwości mediów głównego nurtu, lecz chyba w jeszcze większym stopniu mediów środowiskowych, zdolnych mobilizować swoich odbiorców.  Medialny efekt jest zatem wielką niewiadomą – jeszcze większą media społecznościowe, czy w ogóle internet.
No dobrze, a gdyby listę krajową otworzyć? Zostawić tak, jak do tej pory było w skali okręgu, także w wyborach sejmowych. Tak – wtedy każdy z kandydatów, nawet ten z 50-ego miejsca (lub ze setnego, gdyby zachować zasadę dwukrotnego nadmiaru kandydatów) będzie wierzył w swoje zwycięstwo. Nie bezpodstawnie. Rzecz w tym, że im dłuższy ogon, tym cieńszy koniec. Walka o 20 mandat w okręgu to walka, gdzie rozstrzygać będzie śladowa liczba głosów. Np. o przyznaniu tej a nie innej osobie jedenastego mandatu dla PO w Warszawie, zadecydowały w 2007 roku 4 głosy, zaś w 2011 sto razy więcej, czyli „aż” pół promila oddanych w okręgu.
Kluczowa będzie tu rywalizacja terytorialna. W celach marketingowych każda partia wystawi na pewno po jednym kandydacie z każdego z okręgów sejmowych. Każdy z takich kandydatów będzie docierał wyłącznie do „swoich” wyborców i to z jednym przekazem: Nie głosujcie na jedynkę, głosujcie na mnie! Gdyby każdemu udało się w to w takim samym stopniu, to podział mandatów byłby taki jak w tabeli (na podstawie liczby głosów oddanych na każdą partię w każdym z okręgów w 2011). Na czarno wyróżniono okręgi, których kandydaci przegraliby na każdej z 5 list. W takiej prostej symulacji dotyczyłoby to co czwartego okręgu. Mandaty skupiają się w okręgach większych np. w Lublinie. Mniejsze społeczności mają marne szanse.
 
Można to nadrobić większą determinacją w odbieraniu głosów liderowi czy innym medialnym kandydatom.  Na podorędziu jest jednak inna broń – dogęszczanie poszczególnych subregionów kandydatami. Jak się nie chce, by ktoś został europosłem, to trzeba na liście wstawić takich kandydatów, by jego terytorialna nisza była jak najmniejsza. Dlatego spodziewam się, że w trosce o własne pole manewru, liderzy partii przeforsowaliby zgłaszanie nadmiaru kandydatów. To byłoby też korzystne dla większych partii z punktu widzenia opisanej wyżej mobilizacji zasobów do zwycięstwa.
Jednak efekt takiego rozwiązania byłby kompletnie nieprzewidywalny. Chyba jeszcze gorszy dla klasy politycznej od obecnego, który tak ich drażni (co opisywałem tu). Indywidualne szanse dla trzeciorzędnych kandydatów nawet rosną, lecz z punktu widzenia kandydatów drugorzędnych – dotychczasowych jedynek z mniejszych okręgów, straty są i matematyczne, i prestiżowe. Dla wyborcy taki system także nasila wszystko co złe w obecnym.  Jeszcze większej grupie Polaków grozi wykluczenie z choćby szczątkowego poczucia reprezentacji.
Jest oczywiście jedna różnica – w takim systemie da się głosować na Jerzego Buzka lub Zbigniewa Ziobrę nie tylko wtedy, gdy się mieszka na Śląsku czy w Małopolsce. To dalszy krok w stronę wzrostu znaczenia celebrytów w polityce. Co by to zmieniało w rywalizacji pomiędzy partiami? Poza tymi oczywistymi gambitami, z których korzyści są ewidentne, jest jednak jeszcze kilka innych. Np. PiS może na jedynce wystawić profesora Glińskiego. Ryzyko zrobienia z niego kolejnego brukselskiego libero jest pewnie spore, lecz np. jako późniejszy kandydat na prezydenta miałby okazję się promować i ostrzelać w wyborczych realiach.
Przy takim rozwiązaniu Palikot mógłby się ratować powtarzając manewr Berlusconiego – startować bez zamiaru objęcia mandatu. Najgorzej mają ludowcy. Dla nich medialna personalizacja wyborów to oczywiste osłabienie własnych atutów.
Jak to zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Tak samo jak w przypadku JOW, o czym szerzej napisałem ostatnio w Tygodniku. Tak już jest, że jeśli ktoś się za bardzo zaangażuje emocjonalnie w popieranie jakiegoś rozwiązania, ma kłopoty z rozważaniem scenariuszy, w których coś idzie inaczej, niż to sobie wymarzył. Później zaś się dziwi, jak PiS w sprawie blokowania, że wszystko poszło na odwrót. Polecam swoje usługi w wyszukiwaniu „dziur w całym” – w sprawie blokowania ostrzegałem.

Jeden mandat, jeden głos, jeden argument

Znów wrócił temat JOW, tym razem w konwencji buntowniczo-celebryckiej. Do apelu Pawła Kukiza wypada mi się jakoś odnieść – na gorąco nie mogłem, bo nie po to człowiek wyjeżdża do ciepłych krajów, by się przejmować krajową polityczną gorączką.  Lecz i do niej w końcu się wraca.
Temat był tu wałkowany na różne sposoby. Dziś tylko jedno uzupełnienie – po części także do tekstu o znaczeniu osobowości w wyborach do Senatu. W przywołanej tam analizie pokazano, że wynik kandydata do Senatu w ostatnich wyborach, był w 90% pochodną wyniku popierającej go partii, uzyskanego w wyborach sejmowych. Te zaś są pochodną głębokich i trwałych podziałów historycznych. To wyznacza pole manewru w rywalizacji w systemie FPTP (jeden okręg, jeden mandat, jeden głos, jedna tura). Taka obserwacja ma niebanalne konsekwencje. Sympatie wyborców w danym okręgu są generalnie przewidywalne. Można na nie oczywiście wpływać. Lecz takie samo przesunięcie poparcia w jednym miejscu prowadzi do zmiany wyniku wyborów, bo wyjściowa różnica jest niewielka, w innym zaś miejscu przewaga dominującej partii jest tak duża, że takie samo przesunięcie nie zmienia realnie nic. Dlatego we wszystkich krajach, które stosują FPTP, sporządzane są przed wyborami listy realnych celów. Tak to na przykład wyglądało w przypadku brytyjskich konserwatystów w 2010 roku – według BBC. Te 118 okręgów „na celowniku” to raptem kilkanaście procent wszystkich, w których odbywają się wybory. Jak rzecz by wyglądała w naszych warunkach?
Za punkt wyjścia przyjąłem wyniki ostatnich wyborów sejmowych, przeliczonych dla okręgów senackich. Sama mapa zwycięzców wygląda tu tak (wszystkie mapy to przeróbki mapy senackiej z Wikipedii):
  Kolory na takiej mapie układają się w prosty wzór. Ta prostota zaciera jednak wielkość różnicy pomiędzy partiami. Dla wyniku w FPTP nie ma to w zasadzie znaczenia – jak mówią Anglosasi, nieważne, czy chybiłeś o milę, czy o cal. Ma jednak znaczenie dla planowania przyszłej kampanii. Gdyby wziąć te wyniki i założyć, że sympatie na linii PO-PiS przesuną się o jakieś 8% na rzecz PiS (czyli dojdzie do wyrównania średniego  poparcia), to można wskazać okręgi, o które będzie się toczyć zasadnicze starcie, czyli różnica pomiędzy dwoma głównymi partiami będzie mniejsza niż 10%. To wszystkie te okręgi, w których dziś różnica poparcia waha się od +18% na rzecz PO do +1% na rzecz PiS (plus okręg pińczowski, gdzie dochodzi jeszcze PSL). Lepiej to zobaczyć na mapie:
 
Spodziewany front walki o zwycięstwo wyborcze obejmuje zatem łatwą do zlokalizowania 1/4 kraju. W najbardziej optymistycznej wersji. W pozostałej części wyborcy mogą się co najwyżej łudzić, że mają na coś wpływ. Chyba, że – tak jak w USA – ich dotychczasowi posłowie będą tam zbierać datki i mobilizować wolontariuszy na rzecz walki w kluczowych punktach. Sympatyk PO na Zamojszczyźnie czy PiS-u na Wolinie, nie zobaczy na żywo żadnego lidera swojej partii. Nie zobaczy też nawet lidera oponentów – ich czas także jest na to zbyt cenny. Liderzy będą objeżdżać pas Ełk-Grudziądz-Włocławek-Kalisz-Częstochowa-Cieszyn, plus tych kilka wysepek – przedmieścia Warszawy, Krakowa i Łodzi, Białystok, Lublin i Lubin. Tam będą wydawane pieniądze na kampanię, tam przecinane wstęgi nowych inwestycji. W pozostałej części kraju 10% w te, czy we wte, i tak nie będzie robiło różnicy.
Ktoś może wierzyć, że w takim systemie można wygrać wszędzie i z każdym, bo to taki polityczny „Mam Talent”. Ani doświadczenia innych krajów, ani nasze zeszłoroczne, nie dają do takiej wiary podstaw. Moim zdaniem, lokalna przewidywalność wyników – z wszystkimi tego konsekwencjami – to kluczowa słabość systemu FPTP. Wybieranie posłów bez aż takiej pułapki da się zrobić, choć wcale łatwe to nie jest. No i oczywiście – rozwiązanie, które jest obecnie w Polsce stosowane, jest beznadziejnie idiotyczne. To jednak jeszcze nie znaczy, że warto je zmieniać na coś, co ma tak istotną wadę. Choć zatem wypada mi się cieszyć, że ktoś coś chce tu zmienić, to przecież nie mogę się zgodzić ze szczegółowymi rozwiązaniami czy przytaczaną argumentacją. Wypada mieć nadzieję, że od marzeń przejdzie się do realiów, nie zaś do mrzonek.

PS. Jakie mechanizmy działania narzuca partiom system FPTP, można wyczytać między wierszami w opisach problemów, jakie miały nowozelandzkie partie po zmianie systemu na spersonalizowaną ordynację proporcjonalną – np. tu

Obyczajowa kalkulacja

Jak wygląda projekt nowej regulacji obyczajowej – instytucji dla par, które nie chcą lub nie mogą zawrzeć małżeństwa – gdy spróbować na to spojrzeć na chłodno i skalkulować uboczne skutki, piszę w tekście opublikowanym dziś w Magazynie Świątecznym GW. Zachęcam do lektury, choć tekst w sieci jest płatny (na papierze oczywiście też). Spróbowałem w nim zestawić garść argumentów przeciw tej regulacji, które nie są pro domo sua, nie służą tylko przekonaniu przekonanych. Pewnie i tak oberwę jako „homofob” czy inny „talib”, lecz zawszeć to korzyść, że medium tak zaangażowane w propagowanie tego rozwiązania, publikuje tekst o przeciwnej wymowie.
Pod tym względem logika mediów pełna jest sprzeczności. Z jednej strony, przeciwne głosy są atrakcyjne medialnie, lecz przecież władza selekcjonera informacji rodzi pokusy, by wyciąć wszystko, co się kłóci z własnym poglądem.
W logice ujednolicenia są też inne wyłomy. Tekst ten dostarcza tu jeszcze jednego przykładu. Nie było moją intencją eksponowanie określenia „małżeństwo śmieciowe”, choć samo określenie uważam za ważne zrównoważenie nieadekwatnego emocjonalnego charakteru nazwy „związki partnerskie”. Generalnym nastawieniem tego tekstu jest jednak skierowane dyskusji na tory inne, niż emocjonalna konfrontacja. Wypada jednak przyjąć hipotezę, że „małżeństwa śmieciowe” są na tyle atrakcyjne medialnie, że redakcja ubarwiła nimi tytuł, dodając do oryginalnego „przestawiania drogowskazów”. 
Może i cała argumentacja też dzięki temu zyska na zainteresowaniu. Do tej zachęty dodaję i ten wpis – choć z poradą: „czytać na chłodno”.

Komu nie leży euroordynacja?

Skąd się biorą pomysły zmiany ordynacji do europarlamentu? Choć najwięcej uwagi przyciągają tu relacje pomiędzy partiami – przynajmniej sądząc z publikacji – to jednak, wedle mej skromnej wiedzy, naciski wcale nie tam się rodzą. Obecna ordynacja uwiera, bo wprowadza absurdalną mieszkankę pewności i niepewności z perspektywy polityków drugiego szeregu – europosłów i liderów regionalnych.    
Najlepiej to widać na liczbach. Zrobiłem sobie symulację wyników wyborów do PE na podstawie głosowania sejmowego 2011. Już w zeszłej notce podawałem generalne wyniki:  PO – 22 mandaty, PiS – 16, RPl – 5 a PSL i SLD po 4. Jednak które konkretnie z 13 okręgów dostałyby te mandaty? Jak bardzo partia w danym okręgu musiałaby się starać, by dostać coś więcej? Jak bliskie jest zagrożenie, że dostanie jednak mniej?
Dla każdej z 4 stabilnych partii zrobiłem odpowiednie zestawienie (PRl pominąłem, bo nie jestem pewien, czy przeżyje te dwa lata, nie ma europosłów ani liczących się władz regionalnych a na dodatek nie mieścił się w tabelce 😉 ).
Dla każdego z okręgów policzyłem, ile będzie miał mandatów przy takim wyniku. Przeliczyłem też dla takiego okręgu poparcie w procentach. Na koniec wreszcie policzyłem najważniejsze dla sprawy wielkości – jak bardzo musiałoby wzrosnąć poparcie w danym okręgu, by partia dostała tam jeden mandat więcej, oraz jak bardzo musiałoby spaść, by jeden mandat straciła. Wszystkie zyski i straty na rzecz innych okręgów, nie zaś na rzecz innych partii, bo to jest bardziej prawdopodobne w większości przypadków. Są tu pewne uproszczenia, lecz nie takie, by zaburzyć generalny obraz. Kolorowym tłem wyróżniłem najbardziej prawdopodobne zyski/straty.
Mamy tu kilka  przypadków, gdy niewielka zmiana może prowadzić do zysków lub strat. W PO Dolny Śląsk jest całkiem niedaleko od odebrania trzeciego mandatu Warszawie. Do wyobrażenia jest też zysk Krakowa a strata okręgu zachodniopomorsko-lubuskiego. Podobnie w PiS okręg małopolsko-świętokrzyski może być zagrożeniem dla stolicy. Z drugiej jednak strony są też okręgi, dla których inny niż dzisiaj wyliczony przydział mandatów to sprawa naprawdę dużej wyobraźni. PO w Lublinie czy Rzeszowie może liczyć na drugi mandat po przekroczeniu 55 proc. , co dziś się nie udaje nawet na Pomorzu. Lecz jeden jedyny mandat można tam stracić dopiero po zejściu do poziomu 15 proc. (przy poparciu w skali kraju w granicach 40). W Lublinie nieomal identyczne są widełki dla PiS. W okręgu 13 dodatkowy mandat dla PiS wymagałby podwojenia dzisiejszego poparcia, zagrożenie stratą pojawia się dopiero po zredukowaniu go o połowę.
Zatem teoretyczne przesunięcia mandatów są dla jednych nadzieją/zagrożeniem całkiem realnym, lecz dla innych kompletnie abstrakcyjnym. Tak, czy inaczej, zawsze walka w obrębie listy jest oczywiście ważniejsza. Natomiast dla niektórych – ważniejsza praktycznie nieskończenie. 
W małych partiach rzecz jest o tyle prostsza, że dostają one po jednym mandacie i to tylko w części okręgów. Dostanie drugiego jest w praktyce poza zasięgiem kogokolwiek. Natomiast ten jeden jedyny jest u wyjściowych szczęśliwców taki jakby niezbyt pewny. Zdobycie mandatu zależy jednak w pierwszej kolejności od wielkości okręgu, nie zaś od procentowego poparcia dla partii. Dlatego mandat dla PSL na Śląsku jest bardziej prawdopodobny niż w Kujawsko-Pomorskiem. SLD ma mandat w Krakowie, choć procentowe poparcie ma wyższe w 8 okręgach bez mandatu.
Nic zatem dziwnego, że system prowadzi do frustracji posłów i działaczy. Jedni się boją, bo zagrożenie przychodzi nie wiadomo skąd, inni uważają, że są skrzywdzeni, bo trafiło im się żyć w małym okręgu, jeszcze inni są całkowicie zdemotywowani do jakichś starań, itd..
Samo rozwiązania przypomina mi zaś zasłyszaną refleksję:
Są zwolennicy umieszczania spisu treści na końcu książki. Są zwolennicy umieszczania go na początku. Nie jest dobrym kompromisem umieszczanie go w połowie.
CDN. 

Kwadratura euro-okręgu

Wrócił temat ordynacji europejskiej – na razie na łamy prasy (Rzepa i GW). Nieco ponad 4 lata temu próbowałem rzecz wyjaśnić w tekście we Wprost. Pozwolę sobie przytoczyć tu ówczesne kluczowe tezy, bo wiele z nich nie straciło ni grama aktualności:
Poseł może występować w dwóch rolach – „franciszkańskiej” i „dominikańskiej”. Franciszkanie – zakon kontemplacyjny – przypominają Bogu o ludziach. Dominikanie – zakon kaznodziejski – przypominają ludziom o Bogu. Europoseł może uznawać za swój priorytet zabieganie o sprawy Polski w strasburskich komisjach i kuluarach. Może jednak uznać za ważniejsze przybliżanie europejskich problemów swoim wyborcom. Wtedy więcej czasu musi poświęcić na organizowanie w kraju spotkań, debat czy udział w telewizyjnych programach. Jak wykazały badania aktywności polskich europosłów, dziś są pomiędzy nimi zarówno „dominikanie”, jak i „franciszkanie”. Są też tacy, którzy próbują te role pożenić. Nie brakuje jednak posłów, którzy nie odgrywają żadnej z nich – w eurokorytarze można wsiąknąć, nie zostawiając po sobie żadnego istotnego śladu, poza rozliczeniami podróży służbowych.
Z punktu widzenia interesów wyborcy dobrze byłoby zachować wyrównane proporcje pomiędzy oboma rodzajami posłów. Partie powinny być płaszczyzną współdziałania „franciszkanów” i „dominikanów”, którzy wspierają się wzajemnie ku obopólnej korzyści. (…)
Dla dzisiejszych, wodzowskich partii proporcje pomiędzy poszczególnymi rodzajami aktywności nie są już jednak tak oczywiste. Poseł, który swą pozycję zawdzięcza częstym samodzielnym kontaktom z wyborcami, nie zaś wsłuchiwaniu się w dyrektywy centrali, jest mniej sterowny. Może się skupiać wyłącznie na lobbowaniu w interesie swojego regionu, a nie całego kraju. Może wreszcie swoją popularność „sprzedać” innej partii, zmieniając barwy klubowe.
Główny problem z jedną listą jest taki:  jeśli zostanie zamknięta, to po jej ogłoszeniu – jak to ujął podobno jeden z hiszpańskich europosłów, gdzie taka lista obowiązuje – można już jechać na wakacje. Jeśli zostanie otwartą, będzie jeszcze gorzej niż jest teraz – walka wewnątrz partii będzie rozpaczliwa a jej efekty całkowicie nieprzewidywalne. Rozwiązania łatwego tu nie ma – rzecz wyjaśniałem zainteresowanym posłom w trakcie prac nad Kodeksem Wyborczym nie raz i nie dwa. Obecne rozwiązanie jest naprawdę bardzo głupie. Dlaczego – można sobie szerzej poczytać w moim artykule w tej książce. Są jednak rozwiązanie jeszcze głupsze. Jedna lista im przewodzi.  Choć i w jej wypadku można byłoby coś pokombinować.
Pisałem o tym przed 4 laty na blogu, w charakterze intelektualnej zabawy. Pozwolę sobie to przypomnieć, bo dziś brzmi to dalej abstrakcyjnie, lecz już tak trochę mniej. Z kilkoma uzupełnieniami wygląda to tak:
Wybory odbywają się tak, jak to sobie wymarzyli partyjni liderzy – jest jeden okręg wyborczy i jedna sztywna lista. Tyle tylko, że dwa tygodnie wcześniej odbywają się oficjalne prawybory, organizowane przez PKW. Prawybory odbywają się w tych samych komisjach, co zwykle, na podstawie normalnych list wyborców.
Prawybory odbywają się w 41 okręgach, odpowiadających okręgom wyborczym w wyborach do Sejmu (takie okręgi są podstawowymi jednostkami życia politycznego kraju). W każdym okręgu, każda partia musi zgłosić minimum 2 kandydatów na kandydata. Każdy wyborca ma jeden głos (zupełnie jak dziś) i może wskazać nim jedną osobę z jednej wybranej partii. W każdej partii na jej ostateczne listy trafia jeden z takich kandydatów.
Na podstawie procentu głosów zdobytych przez partię w prawyborach w danym okręgu, ustala się kolejność na liście każdej z partii w wyborach ostatecznych. Jednak nie dokładnie – ponieważ mandatów jest 51, centrala partyjna może do listy dołożyć swoich 10 kandydatów. Mogą to być jacyś cenni, choć mniej znani eksperci, mogą też być to „twarze” ogólnopolskiej kampanii, których czas jest zbyt wartościowy, by zmuszać ich do walki w jakimś pojedynczym okręgu. Kandydaci centrali mogą zostać ustawieni na dowolnych miejscach – na początku, na końcu lub w środku listy. Jednak pozostałe 41 miejsc jest twardo określonych przez wynik głosowania w prawyborach.
Co daje taki mechanizm?
1) Partie dostają 82 kandydatów, z których każdy prowadzi okręgową kampanię wyborczą na własny rachunek, plus 10 kandydatów „ogólnopolskich” do kampanii w centralnych mediach. Liczba kandydatów, którzy mają realne szanse na mandat jest znacznie większa, niż w jakimkolwiek innym rozwiązaniu. Jednocześnie zmniejsza się liczba kandydatów, którzy w ogóle nie muszą się zajmować prowadzeniem kampanii wyborczej.
2) Walka wewnątrz partii jest ściśle uregulowana i nie polega na znalezieniu sobie swojej niszy, bądź liczeniu na to, że pierwsze miejsce na liście rozwiąże problem. Każdy z dwójki kandydatów w prawyborach ma interes w dotarciu do całego okręgu, nie zaś wyłącznie do upatrzonej części.
3) Obydwaj kandydaci partii w okręgu są zainteresowani wzrostem frekwencji w prawyborach – zniechęcanie wyborców konkurenta jest docelowo stratą zwycięzcy – obniża jego miejsce na końcowej liście.
4) Aktywni obywatele mają szansę włączyć się w życie wewnętrzne partii na innej zasadzie, niż dotychczasowy „turniej miast”.

Dwa tygodnie odstępu powinny pozwolić na utrzymanie zainteresowania mediów i wyborców. Te dwa tygodnie byłyby czasem na czystą międzypartyjną rywalizację, prowadzoną przez kandydatów, którzy stali się dla wyborców mniej anonimowi. System brutalnie, ale szczerze, zmuszałby szefów partii do pokazania ich rzeczywistej centralizacji. Czy 10 „miejsc eksperckich” umieści się na początku listy, na końcu, czy na przemian z „prawyborczymi”, byłoby sygnałem bardzo czytelnym.
Dla oswojenia puntu wyjścia – symulacja na podstawie wyborów sejmowych 2011. Pokazuje w których okręgach kandydaci poszczególnych partii mieliby najmocniejszy punkt wyjścia. Przy tamtych wynikach PO ma generalnie 22 mandaty, PiS – 16, RPl -5 a PSL i SLD po 4. Dla każdej partii osobne posortowanie po jej wynikach w okręgach.
  

Ordynację w eurowyborach uważam za najgłupszą, lecz nie najbardziej szkodliwą z tego, co jest w Polsce stosowane. Jeśli miałbym się angażować w jej zmianę, to głównie w ramach eksperymentu pod tytułem – „jak przebiega zmiana ordynacji” . Nabieranie doświadczeń i propagowanie racjonalnego podejścia do problemu może tu być największym zyskiem. Jak rzecz się będzie rozwijać, to może przedstawię tu jeszcze inne alternatywy.

Radykalne słowa, radykalne zmiany

Z daleka podobny do Gregory Pecka, a z bliska do wujka Zdziska. Polski system partyjny, bo o nim tu mowa, z jednej strony układa się w całkiem zgrabną logikę. Przy pięciu partiach o wyraźnych pozycjach na mapie ideowej, powinien mieć zdolność do oddawania zmian społecznych nastrojów i napędzania konkurencją sprawności rządów. Cztery z tych partii są dobrze już znane, piąta pokazuje, że coś nowego może się zdarzyć. W czym zatem problem? Można go zobrazować pytaniem – co by się musiało stać, żeby OBIE partie rządzące wraz z WSZYSTKIMI ich politykami, znalazły się poza następnym rządem.
Dobrą okazją do takich rozważań jest seria publikacji GW powstała po ciekawym eksperymencie. Zestawienie ośmiu sondaży – czterech z jesieni i czterech z wiosny – pozwoliło zobaczyć zmiany z większą dokładnością (generalnie, komentarz, PO i PiS).
Przy całym wysiłku na zgłębienie szczegółów i niepodważalnej ogólnej konkluzji, takie badanie pozwala zobrazować skalę zmian. Na początek w układzie tradycyjnym – porównujemy deklaracje partyjne tych, którzy chcą głosować. Wygląda to tak (wewnętrzny pierścień to jesień, zewnętrzny wiosna, TP – trudno powiedzieć):
 
Mamy tu ewidentny spadek poparcia dla partii rządzących – o prawie 1/3 – i minimalne wzrosty trzech sił opozycyjnych, przy rozszczepieniu PiS na główny nurt i Solidarną Polskę. Jednak takie zestawienie nie uwzględnia jednego zjawiska, które jest obecne w rozmowie z Michałem Kotnarowskim, lecz zwykle nie jest pokazywane na obrazkach – zmiany deklaracji o głosowaniu (NG – nie głosują). W odniesieniu do wszystkich respondentów rzecz wygląda tak:
 
Od jesieni nastąpił nie tylko dwukrotny wzrost liczby niezdecydowanych, lecz także jeszcze większy wzrost liczby tych, którzy nie chcą głosować. Ponieważ jednak nie ma się co spodziewać, że wszyscy ci, którzy nie chcą głosować, kiedykolwiek się na to zdecydują, najpełniejszy obraz – moim zdaniem – można uzyskać, biorąc za punkt wyjścia tych, którzy jeszcze jesienią chcieli głosować. Ich na pewno warto uwzględnić w kalkulacji możliwych scenariuszy. Po takim zawężeniu zmiany nastrojów wyglądają tak.
 
Porównując z jesienią, obóz rządzący stracił nawet więcej, niż co trzeciego wyborcę. Pomimo tak sprzyjających okoliczności nikt z opozycji nie posunął się nawet o krok do przodu. Co więcej – dwie największe siły w opozycji nawet się minimalnie cofnęły. Sprawdza się dokładnie to, o czym pisałem pół roku temu – walka o dominację na prawo i na lewo od koalicji PO-PSL osłabia zagrożenie dla rządu Tuska. Pomimo tego słabości, błędy i bolesne decyzje odebrały mu istotną część poparcia.  Towarzyszy temu jednak generalna niepewność i  zniechęcenie – odczuwane także przez opozycję.
Co do jednego tylko pewność mieć można – ci, którzy się zniechęcają, to nie są osoby o zdecydowanych poglądach czy tożsamościach. W średnim wieku, ze średnim wykształceniem, w średniej sytuacji materialnej i z kłopotami z umiejscowieniem się na osi prawica-lewica. Czy takie osoby można przekonać radykalnymi postulatami obyczajowymi czy też radykalnymi oskarżeniami rządzących – od razu o grzechy śmiertelne? Śmiem wątpić.
Tymczasem arytmetyka jest nieubłagana. Ponieważ nie sposób sobie wyobrazić koalicji PiS z lewicą, radykalna zamiana u władzy (przy zachowaniu stabilności całego systemu) wymagałaby zdobycia przez JEDNĄ ze stron opozycji CAŁEJ puli dzisiejszych zniechęconych i niezdecydowanych. Nie jest to niemożliwe, wymaga tylko innej strategii, niż walka o dominację w obrębie swojej ćwiartki – tych już niechętnych rządzącym.
Na chłodno, to PiS i SLD mają tu najmocniejsze pozycje startowe. Mogłyby na przykład rozpocząć pokazywanie, że potrafią rządzić sprawnie a wcielanie w życie patriotyzmu/postępu i wrażliwości społecznej jest możliwe. Wystarczy wszak pokazać, że ludzie z tych ugrupowań, rządzący np. w Radomiu czy Nowym Sączu (PiS) bądź w Częstochowie czy Zielonej Górze (SLD), świetnie sobie radzą. Potrafią tak przygotować inwestycje drogowe, że nigdy nie ulegają opóźnieniom a kosztują mniej niż w tych miastach, gdzie rządzą zdemoralizowani przedstawiciele partii rządzących. Zarządzają budżetem oświaty kierując się dobrem dzieci, nie zaś urzędników bądź nauczycieli. W efekcie dzieci stają się bardziej patriotyczne (Radom i Nowy Sącz) ewentualnie bardziej postępowe (Częstochowa i Zielona Góra). Wybrani przez nich dyrektorzy szpitali potrafią zoptymalizować zatrudnienie i wycisnąć z pracowników to, co najlepsze, nie zaś tylko zadłużać placówki, itp.itd.
Rozumiem, że to może nie interesuje wszystkich, lecz kogoś chyba jednak tak. Czymś wszak ci niezdecydowani będą się kierować, gdy za trzy lata znów staną przed lokalem wyborczym. Wiem, wiem – medialna papka, emocje i cytowalność. To przeróbcie to na przekazy dnia i wstrzymajcie się z jakimikolwiek wypowiedziami, które pozwalają mediom mówić to, co do tej pory. O czymś przecież dziennikarze będą musieli pisać. 
W każdym razie ja mogę zadeklarować jedno. Jeśli którakolwiek z partii opozycyjnych dostarczy mi danych o jej rządach na szczeblu lokalnym, które pozwolą porównać sprawność i ideowe efekty ukierunkowania, z tymi będącymi udziałem partii rządzących, to na pewno to tu omówię. Będę też to sączył do ucha wszystkim dziennikarzom, którzy się ze mną kontaktują z prośbą o komentarz do politycznej bieżączki. Dlaczego tego sam nie opracuję? Bo zajmuję się inną rzeczą – szukaniem odpowiedzi na pytanie, dlaczego tego dotąd sami nie zrobili. Hipotezy mogę im przedstawić już dziś i bardzo chętnie posłucham, co o tym sądzą. Moim zdaniem, odpowiedzialne są za to chore relacje wewnątrz ugrupowań. Nawet gdyby ludzie z tych partii lokalnie rządzili genialnie, to przecież promowanie ich zagrażałoby obecnym posłom z tych samych okręgów. Oni zaś mają tu wystarczająco siły, by się o siebie zatroszczyć. Z tego samego powodu partie rządzące mają problem ze ścieżkami kariery, co najpewniej ma swój udział w sprawności ich rządów, która nie satysfakcjonuje nawet ich najszczerszych zwolenników. Demoralizacja słabością opozycji dokłada się do pokus czyhających na partie władzy.
Stabilność na polskiej scenie politycznej jest efektem słabości wszystkich graczy.  Daje to jakie-takie uporządkowanie, lecz ani nie daje oczekiwanej sprawności, ani nadziei na rzeczywistą zmianę. Na „osłodę” pozostaje walka radykalnych oskarżeń z oskarżeniami o radykalizm. To wujek Zdzisek umie najlepiej.

Czeski błąd, czeski film

Głupota jest bez porównania bardziej zaraźliwa od rozsądku. Także w sprawie zmian ustrojowych. W Czechach powoli rozkręca się kampania przed pierwszymi bezpośrednimi wyborami prezydenta. Rozumiem, jak kłopotliwy jest wybór prezydenta w rozdrobnionym parlamencie, gdzie niby są dwa wyraźne bloki, lecz i tak bardzo wiele zależy od „niedotykalnych” komunistów. Nie bardzo jednak rozumiem, na czym opierało się przekonanie, że wybory powszechne będą bardziej czytelne.
Przypuszczam, że dwie największe partie wyobrażały to sobie tak, że na ich kandydatach  skupi się uwaga opinii publicznej. To zaś ponownie doprowadzi  do polaryzacji , która uległa takiemu rozwodnieniu w ostatnich wyborach – dwie główne partie miały razem 67% głosów w 2006, lecz już tylko 42% w 2010.
Nawet lektura prasowych doniesień pokazuje, że jak dotąd nie idzie to zgodnie z planem. Pomysł z prawyborami w głównych partiach jest jak najbardziej miły mojemu sercu. Jednak diabeł tkwi w szczegółach. Wybory prezydenta – nominalnej głowy państwa bez odpowiedzialności za codziennie sprawy i możliwości rządzenia – mają zupełnie inną logikę od wyborów prezydenta USA. Z kilku powodów:
1. Najwyraźniej nie mają w nich ochoty startować liderzy dwóch głównych obozów – pewnie wiedzą, że nawet w przypadku zwycięstwa oznacza to konieczność oddania kierownicy i zajęcia miejsca koło kierowcy – prestiżowego, lecz o wpływie na dalszą jazdę sprowadzającym się do słownych sugestii. Natomiast przegrana to olbrzymie ryzyko politycznego zgonu.
2. Małe partie nie mają natomiast innego wyjścia, jak wystawianie swoich liderów. Od nich nikt nie oczekuje zwycięstwa, natomiast jest to okazja do podbicia notowań swojej partii. Starcie wielkich ryb z małych stawów i małych ryb z większych stawów nie jest już tak jednostronne.
3. Czynnikiem nie do zlekceważenia są nastroje antypartyjne i wyobrażenia o prezydencie jako o mediatorze pomiędzy zwaśnionymi stronami. Ich siłę w czeskim przypadku pokazuje prowadzenie w sondażach Jana Fischera. Trzeba tylko pamiętać o skali tego prowadzenia, o czym relacja w GW już nie wspomina. To jest czasami 33%, lecz czasami mniej niż 25. Gra toczy się więc w trójkącie –  dwa główne elektoraty partyjne (na dziś podzielone wewnętrznie) oraz kandydat ucieleśniający antypartyjne nastroje. Jednak do nieuchronnej w takim wypadku drugiej tury wejdzie tylko dwóch kandydatów. Kto to będzie, jest zupełnie nieprzewidywalną wypadkową osobistych ambicji drugiego szeregu czeskiej polityki. Jeśli elektoraty partyjne ostatecznie się jednak skupią, mogą wypchnąć „mediatora” z ostatecznej rozgrywki. Podobnie jak pojawienie się następnego kandydata grającego na antypartyjną nutę. Jeśli nie – mediator ma rzeczywiście największe szanse. Ktokolwiek będzie jego przeciwnikiem w drugiej turze, kandydat antypartyjny zapewni sobie głosy elektoratu tej partii, której kandydat odpadł.
4. Taka konstatacja sprawia, że pokonanie antypartyjnego kandydata najłatwiejsze jest z zastosowaniem jego broni. Połączenie cichego poparcia dużej partii z formalną bezpartyjnością byłoby tu wunderwaffe. Tak jak w polskich samorządach. Byłoby, lecz jest w sprzeczności z szerszymi celami partii. Nici wtedy z umacniania się przed rzeczywistą walką w władzę w wyborach parlamentarnych. To jednak nie musi interesować kandydatów o realnych szansach. Stąd Jan Szwejnar nie pali się – sądząc z doniesień – do startu w prawyborach u socjaldemokratów. To zaś otwiera drogę dla byłego premiera Milosza Zemana, itd. itp.
Jednym słowem – czeski film. Zwycięstwo będzie dalekie od naiwnego przekonania, że „wyborcy wskażą najlepszego”. Technicznie zawsze da się to tak przedstawić, lecz zależność wyniku od pozornie drugorzędnych rozstrzygnięć jest w przypadku drugorzędnych wyborów przemożna. Idiotyczna komedia może się zamienić w dramat, gdy takie wybory do reszty zdestabilizują scenę polityczną przed rzeczywistymi wyborami późną wiosną 2014. Warto to obserwować jako przestrogę – odbędzie się to na samym początku naszego wielkiego politycznego pięcioboju.