Archiwum autora: jaroslawflis

Największą niespodzianką – brak niespodzianki

Barack Obama zostanie prezydentem. Oficjalny entuzjazm,prezentowany przez jego zwolenników w ostatnich dniach kampanii, okazał się bliższy rzeczywistości niż wyczuwalne obawy o prawdziwe odczucia białej większości. Jeśli porównać wyniki cząstkowe z wynikami sondaży, to „efektu Bradleya” jakoś nie widać. Obawy zwolenników były także nadziejami przeciwników. Te podnoszone były znacznie mniej otwarcie. Akcentowanie wątpliwych punktów w dalekiej przeszłości Obamy mogło być odbierane jako eufemistyczne powiedzenie „on nie jest jednym z nas”. Tym niemniej, to nie przeważyło szali. Tych słabych punktów miał Obama za mało a ich związek z dzisiejszymi problemami kraju był najwyraźniej nieprzekonujący. Że jednak były, widać z zestawienia ogółu oddanych głosów. Ciekawe będzie szczególnie porównanie tej liczby z liczbą głosów zdobytych przez kandydatów obu partii w wyborach Izby Reprezentantów. Gdy tylko będą dostępne takie dane, postaram się je tu umieścić.

Wiele wskazuje na to, że Obama nie był najlepszym kandydatemdo pokonania republikanów, lecz – po pierwsze – i tak mu się udało, po drugie –trudno nie docenić zdolności do wywoływania entuzjazmu wśród swoich zwolenników.To widać najlepiej na tle poprzedników. W porównaniu z Gorem czy Kerrym Obama tokandydat w którego można wierzyć, nie zaś tylko wybierać go jako „swojego” –tego, który akurat walczy z „ich” kandydatem. Przed czterema laty aktywiścidemokratów, z którymi rozmawiałem, przekonywali, że to najważniejsze wybory wpolitycznej historii  (sceptycy twierdzili,że oni zawsze tak mówią). Ich emocje były jednak wywołane przez niechęć doBusha i sytuację w kraju dalece bardziej, niż przez samą osobowość kandydata.Szef kampanii w Północnej Karolinie po cichu stwierdzał, że z trzymanej w ręce naklejki„Kerry/Edwards” najchętniej oderwałby pierwszą połowę… W tej kampanii już bytak pewnie nie powiedział. Zwolennicy demokratów, wskazując na Obamę wprawyborach, zagrali bardzo ryzykownie. Jak widać, opłaciło im się.

Francuska choroba demokracji

Dualizm władzy wykonawczej – fatalna choroba instytucjonalna przywleczona do nas z Francji – przeszła ze stadium przewlekłego w stan ostry. Pomimo tego wciąż słychać uspokajające głosy. Jedni zwracają uwagę, że podobne praktyki występują też w Rumunii czy Finlandii. Dla mnie to marna pociecha. Inni dostrzegają w tym źródło „równowagi władzy”. Lecz przecież, wedle klasycznych koncepcji demokracji, równoważyć miała się władza wykonawcza i ustawodawcza, nie zaś różne, niezależne od siebie, podmioty władzy wykonawczej.

Takie rozwiązanie jest modelowo wprowadzone w USA –poczynając od symbolicznej mili, dzielącej Biały Dom od Kapitolu. Najlepiej było to widać przy okazji głosowania planu Paulsona. Pomimo zaangażowania w ten projekt republikańskiego prezydenta i kandydata na jego następcę, został on przy pierwszym podejściu odrzucony przez część republikańskich kongresmanów. Oni w nadchodzących wyborach będą się musieli wytłumaczyć z wpompowania wspólnych pieniędzy w sektor finansowy przed swoimi wyborcami, nie zaś przed liderem swej partii – szefem egzekutywy.

Teleturniej „Premier-Prezydent”, jako karykatura rzeczywistej równowagi władzy, ma oczywiście swoich kibiców. Zagorzali zwolennicy każdej ze stron cieszą się ze zwycięstw swoich graczy. Na dziś dwuwładza na pewno bardziej uwiera zwolenników PO. Politycy i sympatycy PiS widzą w niej wzmocnienie swej pozycji. Warto się jednak zastanowić, jakie to będzie mogło mieć konsekwencje w przyszłości. Nie trzeba tu szczególnie wysilać wyobraźni, można rozważyć historyczną alternatywę – powiedzmy, że w 2005 roku wybory prezydenckie wygrał Donald Tusk. Jak wtedy wyglądałyby relacje z premierem Jarosławem Kaczyńskim jesienią 2006 roku? Mały eksperyment w oparciu o wywiad prezydenta dla „Rzeczpospolitej”:


Prezydent: musiałem jechać na ten szczyt

Piotr Zychowicz 15-10-2006, ostatnia aktualizacja 16-10-2006 02:10


Rz: Dlaczego premier Kaczyński tak bardzo nie chciał, żeby wziął pan udział w szczycie w Brukseli?

Donald Tusk: Chodzi o dwie sprawy. Po pierwsze osobiste, personalne uprzedzenia. Już przy sprawie negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej widać było, że one w działaniach  Jarosława Kaczyńskiego odgrywają monstrualną rolę. Po drugie sprawa zupełnie innego rozumienia naszej obecności w Unii Europejskiej. (…)

Czym więc się różni wizja pana prezydenta od wizji premiera Kaczyńskiego?

Ja zdaję sobie sprawę, że bierzemy udział w pewnej europejskiej grze i ja staram się wykorzystać wszelkie możliwości, jakie pojawiają się przed Polską.Przede wszystkim przez budowanie rozmaitych koalicji, które wzmacniają pozycję naszego kraju w Europie. Bo ona nie jest najlepsza. (…)

Czyli Kaczyński w Brukseli sam nie byłby w stanie zadbać o nasze interesy.

Tak. Zasadniczo nie zgadzam się z koncepcją unijnej polityki premiera. Poza tym wielu unijnych przywódców znam znacznie dłużej niż on. Mogę z nimi swobodnie porozmawiać.

Czy przed odlotem do Brukseli naprawdę nie można się było porozumieć?

Oczywiście, że było można. Ja zawsze jestem skłonny do rozmowy. Do poniedziałkowego spotkania z Jarosławem Kaczyńskim doszło przecież z mojej inicjatywy. Niestety pan premier nie wykazał chęci do porozumienia.Myślę, że to w dużej mierze jest wina minister Fotygi. (…)

Czy nie obawia się pan, że w takiej napiętej atmosferze na szczycie może dojść do konfliktu między panem a premierem? Międzynarodowej kompromitacji?

Obawiam się, ale nie mam innego wyjścia. Musiałem polecieć na ten szczyt.Jako prezydent Rzeczypospolitej – to jest wyraźnie sformułowane w artykule 126– jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo, niepodzielność i suwerenność państwa. Jestem najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej. Często się mówi,że takie czy inne działanie czy wypowiedzi są niekorzystne ze względu na reelekcję. Odrzucam takie argumenty. Jestem prezydentem dzisiaj i muszę wypełniać swoje obowiązki.

Co dalej? Jak pan prezydent wyobraża sobie teraz współpracę z rządem?

Nie wiem. Jak ostatnio wracaliśmy razem ze szczytu unijnego, byłem przekonany,że ta sprawa jest zamknięta. Że będziemy jeździć wspólnie, że nie będę zabierał głosu w sprawach, które leżą w kompetencji rządu – na przykład gospodarczych.  

Byłem przekonany, że rozstajemy się w najlepszych relacjach. Mówi się czasami, że kobieta zmienną jest (co zresztą dla wielu pań jest bardzo krzywdzące). W tym wypadku jednak to stwierdzenie najlepiej pasuje do Jarosława Kaczyńskiego. Premier zmiennym jest.

Referendum – decyzyjne czy konsultacyjne?

Prezydent zgłosił pomysł przeprowadzeniareferendum w sprawie prywatyzacji szpitali. Niestety, do dziś niewiadomo (jak przyznają przedstawiciele prezydenckiej kancelarii), jakmiałoby zostać sformułowane pytanie w takim referendum. Żebyrozstrzygnąć sens lub bezsens tego przedsięwzięcia, dobrze byłoby towiedzieć. Z braku tej kluczowej informacji wypada tylko rozważyćmożliwości.

Wszystkie referenda możnauporządkować na osi – od decyzyjnych do konsultacyjnych. Decyzyjne tote, które mają jednoznaczne konsekwencje w przypadku choć jednejodpowiedzi (np. referendum w sprawie członkostwa w UE z roku 2003). Jakpokazuje sprawa referendum konstytucyjnego we Francji i Holandii,wyników referendum decyzyjnego nie da się łatwo obejść lub podważyć,nawet jeśli cała klasa polityczna miałaby na to ochotę. Są też jednakmożliwe referenda, których praktyczne znaczenie jest dalece mniejsze.Najlepszym przykładem jest tu nasze referendum uwłaszczeniowe z 1996roku. Nikt już nawet nie pamięta, jakie padły w nim pytania ani jakieodpowiedzi. Ono mogło co najwyżej wyznaczyć pewien kierunek, dającwyobrażenie o rozkładzie opinii obywateli  w danymzagadnieniu. Czy to referendum miało jakikolwiek poważny wpływ nakierunki i skalę prywatyzacji w następnych latach? Nic na to niewskazuje. Zależało to w znacznie większym stopniu od wynikuposzczególnych wyborów parlamentarnych. To większość sejmowa decydowałao sposobie i tempie prywatyzacji.

MarekMigalski, powołując się na przykład Czech, które bez referendum sięobchodzą (choć jeszcze bardziej widać to w Niemczech), krytykuje samątę instytucję. Nie, żeby jego argumentacja była mi obca, lecz mimowszystko widzę dla referendum miejsce w demokracji. To narzędzie, tuzgoda – odśrodkowe, wyostrzające stanowiska i nie zostawiające miejscana kompromis – nadaje się do decyzji o takim właśnie charakterze. Jeśliopinia publiczna jest wyraźnie podzielona i to podzielona po równo,jeśli problem da się przedstawić jako prostą alternatywę bez rozwiązańpołowicznych, wtedy referendum może być ostatecznym rozstrzygnięciemsporu i legitymizacją jakiegoś rozwiązania. Taką decyzją byłoby np.przyjęcie euro, gdyby dzieliło ono wyraźnie opinię publiczną (jak np. wDanii).

Jak z tego wynika, widzę sens tylkow referendach decyzyjnych. Referendum konsultacyjne jest wyciąganiemarmaty na muchę. To narzędzie czystego politycznego PR, bardzo przy tymkosztowne – przede wszystkim społecznie. Jego rezultaty możnainterpretować na dowolny sposób i zdeterminowana siła polityczna może itak zrobić co zechce, jeśli tylko ma większość w parlamencie. Pokampanii referendalnej, z konieczności odwołującej się do emocji, jesttylko trudniej osiągnąć kompromis.

Wyborcydobrze czują różnice w charakterze referendum. Nie przez przypadekfrekwencja w polskich referendach zależała od tego, na ile wiążącemogły być ich rezultaty – od 32% w referendum uwałszczeniowym 1996,przez 43% w konstytucyjnym 1997, do prawie 60% w referendum europejskim2003. Nie widząc sensu w takim głosowaniu, ani jednoznacznychkonsekwencji uzyskanego wyniku, można się tylko zrazić do demokracji.

Czyw sprawie prywatyzacji szpitali da się przeprowadzić referendumdecyzyjne? Niby tak – można poddać pod ocenę ogółu konkretnerozwiązanie. Tak się to robi w USA w referendach stanowych – np.propozycja nr 61 w Kaliforni, poddana pod referendum przy okazjiwyborów w 2004, zakładała wypuszczenie obligacji wartości 750 milionówUSD na granty wspierające rozwój szpitali dziecięcych. Czy jednak w takzłożonej sprawie, jak przekształcenia szpitali, da się zapytać o coś,co jest jednoznaczne? Czy likwidacja szpitala kolejowego w Krakowie, wktórym mało kto chciał się leczyć, da się sprowadzić do wspólnegomianownika z traktowaniem przez lekarzy państwowego szpitala jakoagencji handlowej zdobywającej klientów dla ich prywatnej praktyki,prowadzonej oczywiście po godzinach i w samodzielnym lokalu? Dlategodopóki nie zobaczę konkretnego pytania o ważkich prawnychkonsekwencjach i jednoznacznej treści, do referendum nie dam sięprzekonać. W tej sprawie znacznie łatwiej jest sięgać po szkodliweemocje i lęki – jak choćby pamiętny spot z numerem karty kredytowejkoniecznym do wezwania pogotowia. Obrazowość przekazu może wszak czynićkonkretne szkody – po emisji tego spotu, na łamach krakowskiego„Dziennika Polskiego” (którego nawet Jarosław Kaczyński nie zaliczyłbychyba do „szerokiego frontu”) ukazał się apel dyrektorów dwóchkrakowskich prywatnych szpitali. Prosili oni by nie straszyć impacjentów, bo oni mają normalne umowy z NFI i leczą tak samobezpłatnie, jak pozostałe szpitale. Gdyby zaś proponowane referendumbyło tylko konsultacyjne, bez konkretów, przyniosłoby tylko szkody.Wtedy kampania, siłą rzeczy, kręcić by się musiała jedynie wokółemocji.

Sens samej inicjatywy widziałbymtylko jeden – gdyby faktycznie, z tym problemem na głowie, rządbardziej zaangażował się w publiczną debatę nad proponowanymi przezsiebie zmianami. Jednak nawet to nie jest wcale jednoznaczne. Mająctaką gratkę, jak spór prezydenta z obozem rządzącym o referendum wsprawie szpitali, media będą mieć pokusę, by relacjami z tego sporu„odfajkować” problem służby zdrowia, miast bliżej się przyglądaćkonkretom. Wcale nie będzie się łatwiej do nich przebić, nawet gdybyktoś chciał.

Wydaje się, że nowy szefkancelarii zawiódł tu jako logistyk prezydenckiego obozu. Ewidentniepodoba mu się wymiana medialnych ciosów z politykami PO. W sprawiereferendum rzecz nie sprowadza się tylko do orędzia – chyba żefaktycznie z referendum chodzi tylko o to, by króliczka gonić…

RBN bez cdn

Ludwik Dorn na łamach „Rzeczpospolitej”proponuje wykorzystanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego do „zapewnienia minimum koordynacji między rządem a prezydentem”. Pomysł ciekawy i godny przedyskutowania. Popieram całym sercem i na serio – koordynacja pomiędzy obydwoma ośrodkami jest naprawdę potrzebna, a Rada jest miejscem do tego stworzonym. Jednak dla osoby mniej zainteresowanej sprawami międzynarodowymi, lecz polityką krajową, równie ciekawy jest sposób argumentacji. Ludwik Dorn jest przecież człowiekiem, którego inteligencji nie podważają nawet jego przeciwnicy.

Nie ma wątpliwości, co do tego, że prezydent i premier ze sobą wojują. Przypadki związane z podpisaniem umowy w sprawie tarczy były tu sytuacją tyleż żenującą, co jednoznaczną. Dorn, przedstawiając swoją propozycję, dobiera argumenty w ten sposób, jakby podstawowym odbiorcami jego tekstu byli politycy PiS, na czele z prezydentem. To, jak propozycja ta zostanie przyjęta przez polityków PO, wydaje się nie zaprzątać choćby ułamka uwagi autora. Trudno przecież, by nie podpisali się pod diagnozą, wedle której rząd „został sprywatyzowany przez swego szefa w celu prowadzenia wyborczej wojny totalnej przeciw temuż prezydentowi.” Na pewno będą też otwarci na działania, służące „skutecznej ich pacyfikacji” (nawet jeśli Dorn użył tego słowa w jego pierwotnym znaczeniu, nie mógł przecież nie wiedzieć, jakie ma inne konotacje).

W tekście nie brakuje też tonujących środków językowych – „konieczne minimum koordynacji politycznej polega na tym, by zderzyć Donalda Tuska i jego popleczników z państwem jako >>rozumem uosobionym<<”. Pod jakże sympatycznym i merytorycznym określeniem „poplecznik”należy rozumieć urzędującego ministra obrony i spraw zagranicznych.

Tekst kończy się wezwaniem, którego adresat nie pozostawia już wątpliwości: „Wydaje się jednak, że warto. Przede wszystkim dla Rzeczypospolitej, ale także dla prezydentury.” Brzmi bardzo przekonująco –szczególnie w świetle diagnozy, że druga strona konfliktu (w odróżnieniu od prezydenta) podporządkowuje wszystko wyborczej walce. Wygląda na to, że ostatnim(a może jedynym zrozumiałym) argumentem na rzecz odtworzenia stref, „które tradycyjnie uważano za wyłączone z konfliktu politycznego lub też za obszary minimalizowanego konfliktu” jest to, że w ten sposób można w tym konflikcie zwyciężyć. Dorn powołuje się na Clausewitza nie mając chyba świadomości, że jego argumentacja jest świetnym przykładem opisywanego przez tegoż autora procesu eskalacji konfliktu w stronę wojny totalnej. Wojny, na którą sam Dorn tak pomstuje.

No, ale politykom własnego obozu tekst ten musi się podobać.Gdyby Dorn napisał to językiem zjadliwym dla drugiej strony konfliktu zostałby pewnie przez swoich uznany za zdrajcę. Nie jest to oczywiście cecha jednej tylko strony tego sporu.  Tak, czy owak –myśl o RBN przednia, lecz nie spodziewam się wcielenia jej w życie.  Na dziś to, co zachęca jedną stroną – zniechęca drugą.  Obie strony ciągle wierzą, że w tej totalnej wojnie wygrają.

Abnegaci i aspiranci

Patrząc na prezydencki sondaż „Rzepy”, poza tym,co pojawiło się już w komentarzach, warto zwrócić uwagę na dwa zjawiska. Popierwsze, Lech Kaczyński zrównał się w liczbie pierwszych wskazań zWłodzimierzem Cimoszewiczem. Zmiany są oczywiście w granicach błędustatystycznego, lecz ten trend warto obserwować. Obaj ci politycy mają wspólnącechę – sprzyjające im media pieszczą się z nimi znacznie bardziej, niż onipieszczą się z mediami. Media im nieprzychylne mają natomiast ułatwione zadania– każdy z nich jest wdzięcznym obiektem, jeśli chodzi o przypinanie łatek. Obaj mająwielkie kłopoty ze spełnianiem nadziei, jakie są w nich pokładane przez ichzwolenników. Czasami czymś błysną, by chwilę później wzbudzić ogólne zażenowanie. Jednak w obu opozycyjnych obozach nie bardzo widać dla nich powszechnieakceptowalną alternatywę.  

Co do alternatywy – drugim ciekawym zjawiskiem jestzrównanie się w procencie pierwszych wskazań Sikorskiego i Ziobry. Obu teżłączą wspólne cechy. Ich pozycja wewnątrz partii jest w zasadzie całkowiciezależna od ich „wodzów”. Są politycznymi samotnikami, nie mają swoich frakcji wskali ogólnopolskiej. Są jednak ważnym kapitałem swych ugrupowań – w odróżnieniuod prezydenta i Cimoszewicza przykładają ogromną wagę do obecności w mediach isą w stanie wiele dla niej zrobić. W mediach wypracowali swoją pozycję, któraich poniekąd zabezpiecza, lecz jednocześnie przysparza im wrogów we własnychobozach. Obu zarzuca się przy okazji rozbuchane ego.

Na swoje słupki poparcia w takich sondażach patrzą pewnie zambiwalencją – to cieszy ale i niepokoi: „czy to już nie jest ten moment, gdyspotka mnie los Marcinkiewicza?”. Stabilna druga pozycja tego ostatniegopokazuje, jak niewiele znaczy czysta społeczna sympatia, jeśli ją oderwać od konteksturywalizacji partyjnej. Jak wiadomo, drugi jest pierwszym przegranym. Zarówno w walce pomiędzy partiami, jak i wewnątrz nich.

Wakacje z polityką

Kto nie cieszy się z letniej flauty w polityce, może sobie zapewnić wyborcze emocje we własnym zakresie – w gronie przyjaciół, w cieniu drzew nad jeziorem lub w górskim schronisku.
Trzymając się wakacyjnych klimatów, pozwoliłem sobie na łamach TP zostawić na chwilę politykę i zarekomendować swój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu – gry planszowe. Zainteresowanym polityką chciałbym zwrócić uwagę na dwie gry przynależne do tej rodziny, choć na pewno nie do jej najbardziej popularnego nurtu. To dwie gry o wyborach. Jedna o wyborach konkretnych – „1960: The Making of the President” – czyli o historycznym pojedynku Kennedy-Nixon. Druga gra to „Die Macher” – jak się łatwo domyśleć, oparta na mechanizmach niemieckiej polityki. Swoją drogą, jej nazwa brzmi u nas wyjątkowo smakowicie…
Nie są to gry proste – reguły liczą wiele stron. „1960” jest krótszy i wymaga tylko dwóch graczy. Pierwsza partia „Machera” zajmuje ponoć pięć godzin a potrzebnych jest do niej 3 do 5 osób. Jednak ci, którzy się na to zdecydują, nie mogą się ponoć doczekać kolejnej partii.
„1960” ma świetną szatę graficzną:
  
„Macher” jest, łagodnie mówiąc, siermiężny:
  
Nie mogę się jeszcze podzielić swoimi wrażeniami z gry. „Machera” już kupiłem, teraz muszę jeszcze zebrać odpowiednio zdeterminowane grono. Na razie lektura reguł jest bardzo obiecująca. Na rozgrywkę w „1960” mam zaproszenie od przyjaciela, który już ją nabył i przetestował. Gorąco ją rekomenduje. Obie gry pozwalają ponoć świetnie wyczuć kluczowe dylematy kampanii wyborczej. W obu przypadkach chciałbym sprawdzić, czy będzie można je wykorzystać w pracy ze studentami – jednym słowem, zamierzam spędzić czas przyjemnie i pożytecznie.
Bardziej zainteresowani i władający językiem angielskim, mogą sobie oglądnąć w sieci recenzję i omówienie „Machera”. „1960” doczekała się już recenzji po polsku, choć z dość „fanowskiej” perspektywy graczy w gry wojenne.
W grach tych jest oczywiście wiele uproszczeń. Jedno je odróżnia od realnej polityki (w każdym razie na pewno tej w rodzimym wydaniu) – mają wyraźnie sprecyzowane reguły. Nie jest łatwo się w nich połapać, lecz na pewno nikt ich nie nagnie, by sobie zapewnić zwycięstwo. Kto wie, może kiedyś doczekamy się, że takie polityczne gry – bez brudnych sztuczek – będą nie tylko wakacyjną rozrywką?

Cisi zwycięzcy i głośni wspólnicy

Nie ma wątpliwości,kto odniesie największą korzyść z bojkotu TVN ogłoszonego przez PiS.Taki bojkot to prezent dla lewicy. Pojawił się akurat w momencie, gdybył najbardziej potrzebny. Po walce o przywództwo w partii, którązłaknione newsa media uczyniły fundamentalnym dla kraju wydarzeniem,oraz po kilku radykalnych, antyklerykalnych deklaracjach, notowania SLDdrgnęły i osiągnęły 10%. Na tym jednak wyczerpała się inwencja nowegokierownictwa. Awantury o Wałęsę, Maleszkę i traktat znów zepchnęłalewicę z czołówek gazet a notowania spadły. Bojkot TVN przez PiS dajeszansę SLD na ustawienie się w roli głównej partii opozycyjnej. Mająracje ci, którzy mówią, że brak starć na wizji jest dla telewizjinieznośny. Nie znaczy to jednak, że TVN musi przeprosić się z partiąJarosława Kaczyńskiego. PiS w roli antagonisty PO da się zastąpićlewicą. Rozumiem, że jednym z pomysłów jej nowego kierownictwa jestwyraźniejsze odróżnienie się od rządzących. Gdy jednak siada się wstudio ramię w ramię z politykami PiS, trudno to wcielać w życie. Gdysię jest sam na sam z kimś z PO, na pewno jest łatwiej.

Drugimprezentem dla lewicy są działania PO w sprawie ustawy medialnej. Nie mawątpliwości, że to politycy SLD są źródłem przecieków o ofercie,otrzymywanej od PO. To przecież pomaga prowadzić licytację z PiS. DlaSLD pozycja „cichego wspólnika” jest największym strategicznymzagrożeniem. Co prawda, trochę by sobie teraz mogli poużywać. Jednak dowyborów prezydenckich już tylko dwa lata. Jednoznaczne zwycięstwo POmoże wtedy pozbawić lewicę dzisiejszej pozycji negocjacyjnej. Półka zkonfiturami może się znacząco oddalić.

Co do ustawy medialnej sytuacja była jasna od wielu miesięcy. Jeszcze w marcu pisałem o tym w TP (całość tutaj):

Lewicyi Demokratom opłaca się więc gra z PO i doprowadzenie do zszarganiareputacji rządzących poprzez jednoznaczną próbę opanowania mediówpublicznych, w dodatku próbę nieudaną. Podbić stawkę jak najwyżeji uzyskać jak najwięcej obietnic ze strony Platformy, a następnie teobietnice ujawnić mediom, które chętnie tego typu sygnały podchwycą.Samemu zaś w ostatniej chwili odmówić poparcia zmian i tym samymsprowokować obalenie ustawy przez prezydenckie weto. Oczywiście,argumentując to wszystko troską o pozycję mediów publicznych i obawamio zawłaszczenie ich przez PO.

W polskiejpolityce, gdy nie ma się samemu pomysłu na cokolwiek, zawsze możnazaczekać na jakiś prezent od konkurencji. PO może jeszcze tylko liczyćna to samo – że na lewicy wygra antypisowski odruch. W takim odruchusprowadzi się ona do roli, jaką za czasów Kwiatkowskiego odgrywała wmediach Unia Wolności – żyranta własnych dusicieli.

Czy takie musi być życie?

Wygląda na to, że zapowiadana przez PO zmiana stylu politycznego działanianapotyka na znane z przeszłości przeszkody. Raz za razem potwierdzają siętezy, które pozwoliłem sobie przedstawić jakiś czas temu w „Rzepie”: nacisk na obsadzanie stanowisk „swoimi ludźmi” jest efektem tego, że takie działania są najskuteczniejszym sposobem awansowania w wewnątrzpartyjnej rywalizacji. Partie, choć podkreśla się ich „wodzostwo”, są tak naprawdę spółdzielniami funkcjonariuszy publicznych i kandydatów na takowych. Brakuje im jasnych kryteriów awansu, stąd zasada „rączka rączkę myje” jest wszystkim, co im pozostaje – „ja załatwię pracę dla kogoś z twojego koła partyjnego, to ty mnie później poprzesz w walce o miejsce na liście wyborczej” . Niezależnie, jak bardzo by się to nie podobało „wodzom”. Dla nich to obciążenie – dla członków ich orszaków to jedyna aktywność, do której nie trzeba ich zachęcać. „Gazeta Krakowska” o kolejnej takiej sytuacji (tu całość):

Krakowska posłanka PO Katarzyna Matusik-Lipiec nie ukrywa, że odprzedstawiciela rządu w Małopolsce oczekuje „lojalności politycznej”.Na czym miałaby polegać? – Podczas konkursów powinny być premiowane osoby,które mają poparcie PO. Oczywiście nie może to być decydujący argument, alejeżeli ktoś spełnia wymogi formalne i merytoryczne, to należy wziąć pod uwagę,że posiada rekomendację partyjną – mówi Matusik-Lipiec. 

 

Dla przypomnienia rozmowa sprzed 16 miesięcy z klasykiem gatunku: 

7.03.2007 Dziennik Bałtycki

Miejsce nie dla filharmoników
Z posłem PiS Jackiem Kurskim rozmawia Michał Lewandowski

16 miesięcy po wygranej PiS żaden działacz czy zwolennik naszej partii,który wykrwawiał się w naszych kampaniach wyborczych, nie może cierpieć głodu iniedostatku. Ci ludzie muszą w satysfakcjonujący sposób przejąć władzę w częścisektora podlegającemu rządowi – to pańskie słowa z niedzielnego zjazdu PiS wGdańsku…
Będę bronił tych stwierdzeń. Nie powiedziałem przecież, że członkowiepartii, którzy wykrwawiali się przy kampanii wyborczej mają opływać w zbytki,nawet jeśli nie mają kompetencji. Ale z drugiej strony nie może być też tak, żeludzie tylko dlatego, że są związani z PiS tracą zawodowo i materialnie.
Jakieś przykłady?
Są takie przypadki. Chociażby geodeta wojewódzki Krystian Kaczmarek, który tużpo tym jak został radnym Gdańska z ramienia PiS stracił fotel dyrektoradepartamentu w Urzędzie Marszałkowskim rządzonym przez PO. Ucierpiał też RomanDambek w Kwidzynie.
Kiedy SLD „przejmowało” spółki podnosiliście alarm. Teraz gdyrobicie to samo, nie ma już problemu.
Polityka kadrowa firmy zależy od jej zarządu. Trudno się dziwić, że nowyzarząd ma prawo dobierać sobie nowych ludzi. I trudno podejrzewać, że marzy owspółpracy z nominantami SLD. A tych trzeba kimś zastąpić. Kim? Filharmonikamiwiedeńskimi, a może działaczami PO?
Czyli wszystko jest w porządku?
Nie mówię, że to jest szczególnie chwalebna zasada, ale takie jest życie.
Jest pan przekonany, że wszystkie osoby trafiające do spółek z partyjnąrekomendacją są kompetentne?
Myślę, że w zdecydowanej większości to ludzie kompetentni, choć mogązdarzyć się bardzo nieliczne wyjątki.

Życie takie być nie musi. Najwyższy czas, by szefowie partii pomyśleli o sformalizowanych kryteriach oceny i awansu swoich aktywistów. Bez tego zawsze merytoryczna ocena dokonań jakiegokolwiek wojewody, ministra czy starosty będzie mniej ważna od tego, ilu „naszych” był w stanie zatrudnić.

Argumentum ad propagandum

Prawo Godwina mówi, że w każdej przedłużającej się dyskusjiinternetowej prawdopodobieństwo porównania czegoś lub kogoś do nazizmu lub Hitlera dąży do 1. Czyli prędzej czy później musi paść argumentum ad Hitlerum.

W ostatnim sobotnio-niedzienym wydaniu GW felieton Marka Beylina przyciąga lidem „Od tygodni mową publiczną i mediami rządzi PiS”. W poniedziałkowej „Rzepie” tekst Joanny Lichockiej przyciąga lidem „Zarówno prezydent ze swoim otoczeniem, jak i PiS są zupełnie bezradniwobec narzucania przez machinę propagandową Platformy tematów i sposobuich interpretacji”. Można chyba zaryzykować sformułowanie następującego prawa:

W każdej dyskusji politycznej prawdopodobieństwo zarzucenia drugiej stronie, że posługuje się propagandą dąży do 1.

„To czysty PR”, „żyjemy w matriksie”, „dorabianie nam gęby” – różne są oczywiście wersje tego zarzutu. Nie chcę przez to powiedzieć, że w polityce nie ma nieuczciwych komunikacyjnych zabiegów. Są i będą. Rzecz tylko w tym, czy „demaskowanie” ich nie stało się już tak zrutynizowane, że nie robi na nikim założonego wrażenia. Wiem, że pod tym wpisem pojawią się zarzuty, że nie dostrzegam „propagandy” – zazwyczaj oczywiście propagandy przeciwników osoby komentującej. Nie braknie też oczywiście zarzutów, że sam jestem propagandystą jednej ze stron. Czy coś się da z tym zrobić?
Podejście twarde, na użytek własny – wiele grup dyskusyjnych Usenetu uznaje, że strona, która użyła argumentum ad Hitlerum „przegrała” dyskusję. Jeśli zatem ktoś używa argumentum ad propagandum, to należy domniemywać, że nie ma innych argumentów. W nieco złagodzonej wersji można to traktować jako gol samobójczy – nie musi oznaczać przegrania meczu, lecz na pewno to utrudnia.
Podejście miękkie, na użytek publiczny – można rozpoczynać każdą dyskusję od rytualnego powitania – „Zaraz obnażę niecną propagandę mojego oponenta”.  Druga strona odpowiada tym samym i już możemy przenieść się bliżej faktów.

Podkarpackie podsumowanie

Radosne okrzyki polityków PiS na wieść o zwycięstwie w wyborachuzupełniających są jak najbardziej zrozumiałe. Zagrożenie, jakim mogłabyć dla partii porażka w tych wyborach, zostało zażegnane. Co więcej -patrząc na słupki procentowe, poparcie dla PiS wzrosło, zaś dla PO -zmalało. To musi budzić nadzieję w partii Jarosława Kaczyńskiego.
Tymniemniej, interpretacja, że jest to jakaś „żółta kartka” dla rząduTuska jest  wątpliwa. Nawet porównując same procenty, PiS urósł z 44,2do 48,4. PO spadła z 29,3 do 26,5. Zmiany minimalne – na nokaut, októrym pisały media, to zupełnie nie wygląda. Choć na pewno taki wyniknie potwierdza sondażowej dominacji Platformy. Tak jak pisałem przedwyborami – gdyby przełożyć to 2:1 w sondażach nawet na okręgkrośnieński, PO powinna wygrać.
Cały ten obrazek traci jednak naostrości, jeśli wziąć pod uwagę frekwencję, czyli porównać liczbęzdobytych głosów, nie zaś procenty. W wyborach wzięło udziałczterokrotnie mniej wyborców, niż w październiku 2007. Stanisław Zajączdobył 41 tys. głosów wobec 146 tys. zdobytych przez PiS jesienią.Maciej Lewicki – 22,5 tys. głosów, wobec 97 tys. zdobytych przez PO.Jest to odpowiednio 28% i 23% wcześniejszego poparcia. Wynik ten mówicoś o zdolności do mobilizacji swych zwolenników przez obie partiewalczące o zwycięstwo – PiS jest tu lepszy (co widać i na salonie),choć różnicą jakościową to nie jest.
Jakościową różnicę widaćnatomiast w porównaniu z lewicą. Wacław Posadzki – kandydat SLD -dostał 2703 głosy, a jest to tylko 9% głosów oddanych na LiD jesienią.Jan Kułaj, wystawiony przez PD, pozwala doliczyć do tego jeszcze 6%.Nawet jeśli to dodać, jest to prawie dwukrotnie mniejsza mobilizacja,niż w przypadku PiS. Widać, że brak wiary w zwycięstwo podcina skrzydłai zniechęca do pójścia do wyborów. Swoją drogą – w regularnych wyborachdo senatu kandydaci LiD zdobywali z reguły istotnie więcej, niż ichlista w wyborach do sejmu. Lecz to sprawa skomplikowana i na innąokazję.
Od kandydata SLD lepszy był już Andrzej Lepper z prawie3,5 tys. głosów – dostał on prawie 60% głosów oddanych na Samoobronę wzeszłym roku. To oczywiście nie ma wielkiego znaczenia. Jeśli dojdziedo wyborów parlamentarnych, Lepper nie wystartuje w każdym z okręgów.Jego gwiazda gaśnie definitywnie. Choć i tak warta jest minimum uwagi,czego nie sposób powiedzieć o Mirosławie Orzechowskim. 308 głosów – tonaprawdę jest zadziwiające, że media traktują go jako polityka wartegocytowania. Już znacznie lepszy był kandydat „Nowej Lewicy”, choćpoparcie na poziomie 1,17% może oznaczać tylko dalsze rozdrobnienie polewej stronie.
Pozostają jednak dwa nieszablonowe zjawiska – MarekJurek i PSL. 13% Jurka to ponad dwukrotnie więcej głosów, niż LPRdostał w tym okręgu jesienią. Gdyby nie Jurek, być może PiS dostałby wtych wyborach ponad 60% głosów. Lecz gdyby lista Marka Jurka odbiłapodobną część głosów PiS w ostatnich wyborach do sejmu, przekroczyłabypróg wyborczy (jedna piąta z 32% to ponad 6%). Te 13% to jest znaczniewięcej, niż 20% w Piotrkowie jesienią. To są głosy na pewno odebranePiS, nie zaś podarowane przez logikę głosowania blokowego, o czympisałem w poprzedniej notce.
Pozostaje jeszcze tylko pytanie, co sięstało z wyborcami PSL. Nie wystawił on swojego kandydata, lecz poparłkandydata PO. Tego poparcia jakoś nie widać (niestety nie ma jeszczeszczegółowych danych o głosowaniu np. na poziomie powiatów).Prawdopodobnie jednak elektorat się nie sumuje, co powinno zniechęcićPSL do wystawiania wspólnej listy z PO w wyborach europejskich. Byćmoże sympatycy ludowców po prostu zostali w domu? Być może rozdzielilisię po równo na rzecz trzech najsilniejszych kandydatów? Tak, czy owak,brak kandydata PSL raczej nie zaszkodził bezpośrednio PiS, zaś mógłzaszkodzić samemu PSL-owi. Możliwe, że pomógł też Markowi Jurkowi, codla PiS jest niebezpieczne w dłuższej perspektywie. Prawdopodobieństwowystawienia przez Marka Jurka listy w wyborach do PE na mój gustznacząco wzrosło.
Na koniec jeszcze o frekwencji. To, że była onaponad trzykrotnie wyższa, niż przed rokiem w wyborach uzupełniających wElblągu, świadczyć może o jednym – zaangażowaniu obywateli służybliskość przedstawicieli władzy. Ech, gdyby nasi politycy – czy torządzący, czy opozycyjni – z takim zapałem ruszali się z Warszawy jak wostatnich tygodniach…