Archiwum autora: jaroslawflis

Setka do odstrzału

Liczbę posłów chce zmniejszyć i PiS, i PO – tak w każdym razie zapisano w zgłoszonych ostatnio projektach konstytucji. Jedni chcą ją zmniejszych do 300, drudzy „tylko” do 360. Można oczywiście dyskutować na temat tego, ilu powinno być posłów. Tyle tylko, że jest do dyskusja akademicka. Przemawia za tym jeden argument, którego przygotowanie wymaga jednakowoż niejakiego wysiłku. Ciekawi mnie, czy autorzy obu projektów go sobie zadali. Chodzi o sporządzenie listy posłów, którzy w takiej sytuacji straciliby mandat.
Oszczędzając im nieco trudu zrobiłem takie obliczenia dla projektu PiS. 360 mandatów mieści się w obecnych okręgach (sądząc z deklaracji w komisji w sprawie kodeksu wyborczego, wszyscy poza PO najchętniej zostawiliby obecną ordynację). Najmniejsze okręgi – Częstochowa, Elbląg, Koszalin – miałyby wtedy po 6 mandatów, największy – warszawski – 16. Gdyby takie liczby mandatów były rozdzielane w okręgach w 2007 roku, partie miałyby takie oto kluby:
PO – 165 posłów (zamiast 209 – strata 44 mandatów)
PiS – 130 posłów (zamiast 166 – strata 36 mandatów)
LiD – 40 posłów (zamiast 53 – strata 13 mandatów)
PSL – 24 posłów (zamiast 31 – strata 7 mandatów)
Mniejszość Niemiecka bez zmian.

Straty są równomierne – wbrew moim intuicjom i początkowym hipotezom, zmniejszenie liczby mandatów nie musi skutkować dodatkowymi preferencjami dla większych partii i dla większych miast. Tym niemniej, strata 7 mandatów dla PSL jest na pewno boleśniejsza od straty 44 mandatów przez PO. Widać to jeszcze wyraźniej, gdy popatrzeć na listę (patrz niżej).
Tych posłów PO czy PiS, którzy straciliby mandat, może nie znać z nazwiska nawet kierownictwo klubu, o dziennikarzach nie wspominając (może za wyjątkiem posłanki Iwony Arent, w której ponoć kocha się cały klub PiS). Jednak już takie nazwiska jak Stanisław Żelichowski, Janusz Piechociński, Marek Balicki czy Izabela Jaruga-Nowacka zna każdy, kto choć trochę interesuje się polityką. Naprawdę trudno uwierzyć, by dużym partiom udało się przekonać małe, że pozbycie się swoich liderów jest konieczną ofiarą na rzecz zmniejszenia kosztów demokracji w Polsce.
Czy „duzi” mogą się dogadać między sobą? Szczerze wątpię. Czy PO zaryzykuje rozpadem względnie spokojnej koalicji, czy PiS zechce zrazić do siebie jedynego potencjalnego koalicjanta?  Też nie sądzę. Takie propozycje, poza ich teatralną wymową na potrzeby opinii publicznej, mogą służyć co najwyżej jako straszak względem małych partii: „Jeśli strzeli wam go głowy zrywać dotychczasowe koalicje (rządową bądź medialną), to my zawsze możemy tak zmienić reguły gry, by się was pozbyć.”

W zestawieniu podano numer okręgu, w którym wybrany został dany poseł, jak również powiat/miasto, któremu zawdzięczał największą część zdobytych głosów.

lista – okręg – poseł – powiat/miasto

PO – 1 – MIKULICZ Janusz – Legnica

PO – 1 – BRODNIAK Roman – zgorzelecki

PO – 2 – SMOLARZ Tomasz – dzierżoniowski

PO – 2 – WIELICHOWSKA Monika – kłodzki

PO – 3 – JAROS Michał – Wrocław

PO – 3 – RABA Norbert  – strzeliński

PO – 4 – ROSZAK Grzegorz  -inowrocławski

PO – 5 – WOJTKOWSKI Marek – Włocławek

PO – 5 – KARPIŃSKI Grzegorz – Toruń

PO – 6 – WILK Wojciech – kraśnicki

PO – 7 – GRAD Mariusz – tomaszowski

PO – 8 – CEBULA Marek – krośnieński

PO – 9 – ZDANOWSKA Hanna  – Łódź

PO – 10 – ZACHAREWICZ Jacek  -radomszczański

PO – 11 – DUNIN Artur Jerzy – zgierski

PO – 13 – RYSZKA Andrzej – olkuski

PO – 14 – KOCHAN Witold – gorlicki

PO – 15 – MUSIAŁ Jan – brzeski

PO – 16 – KOŹLAKIEWICZ Mirosław – ciechanowski

PO – 17 – CZECHYRA Czesław – kozienicki

PO – 18 – KOZACZYŃSKI Jacek – Siedlce

PO – 19 – ROSS Tadeusz  – Warszawa

PO – 19 – SZCZERBA Michał – Warszawa

PO – 21 – BUŁA Andrzej – kluczborski

PO – 24 – ŻALEK Jacek – Białystok

PO – 25 – GUZOWSKA Iwona – Gdańsk

PO – 25 – KULAS Jan  – tczewski

PO – 26 – NAMYŚLAK Witold  – lęborski

PO – 27 – WYKRĘT Adam – Bielsko-Biała

PO – 29 – KAŹMIERCZAK Jan  – Gliwice

PO – 30 – ZAWADZKI Ryszard  -wodzisławski

PO – 31 – PIERZCHAŁA Elżbieta – Katowice

PO – 32 – PIĘTA Jarosław – Sosnowiec

PO – 33 – OKŁA-DREWNOWICZ Marzena – skarżyski

PO – 34 – SYCZ Miron – bartoszycki

PO – 35 – CICHOŃ Janusz  – Olsztyn

PO – 35 – ORZECHOWSKI Andrzej – ełcki

PO – 36 – SITARZ Witold – Kalisz

PO – 38 – WAŚKO Piotr  -czarnkowsko-trzcianecki

PO – 39 – ZIELIŃSKI Marek – Poznań

PO – 39 – SZYDŁOWSKA Bożena – poznański

PO – 40 – KURIATA Jan – Koszalin

PO – 41 – URBAN Cezary – Szczecin

PO – 41 – OŚWIĘCIMSKI Konstanty – gryficki

PiS – 1 – WITEK Elżbieta  – jaworski

PiS – 4 – WALKOWIAK Andrzej – Bydgoszcz

PiS – 5 – DRAB Marzenna – Grudziądz

PiS – 6 – SPRAWKA Lech  – Lublin

PiS – 6 – MICHAŁKIEWICZ Krzysztof  -Lublin

PiS – 7 – ABRAMOWICZ Adam  – BiałaPodlaska

PiS – 7 – RĘBEK Jerzy – radzyński

PiS – 8 – MATERNA Jerzy – Zielona Góra

PiS – 10 – TELUS Robert – opoczyński

PiS – 11 – POLAK Piotr  – poddębicki

PiS – 12 – POLAK Marek  – wadowicki

PiS – 13 – OSUCH Jacek  olkuski

PiS – 14 – JANCZYK Wiesław  limanowski

PiS – 15 – PILCH Jacek – tarnowski

PiS – 16 – KACZANOWSKI Dariusz – żyrardowski

PiS – 18 – WARGOCKA Teresa  – miński

PiS – 19 – GÓRSKI Artur – Warszawa

PiS – 21 – RELIGA Jan – nyski

PiS – 22 – ĆWIERZ Andrzej – jarosławski

PiS – 22 – BURY Jan – przeworski

PiS – 23 – GOŁOJUCH Kazimierz  -łańcucki

PiS – 23 – BŁĄDEK Antoni – stalowowolski

PiS – 24 – KOŁAKOWSKI Lech  – Łomża

PiS – 24 – GWIAZDOWSKI Kazimierz – grajewski

PiS – 26 – STANKE Piotr Jerzy – chojnicki

PiS – 27 – PIĘTA Stanisław Jan – Bielsko-Biała

PiS – 28 – KARASIEWICZ Lucjan – lubliniecki

PiS – 29 – CHŁOPEK Aleksander – Gliwice

PiS – 30 – JANIK Grzegorz  – Rybnik

PiS – 31 – NOWAK Maria  – Chorzów

PiS – 33 – KWITEK Marek – sandomierski

PiS – 33 – WRONA Waldemar  – konecki

PiS – 35 – ARENT Iwona  – Olsztyn

PiS – 37 – DOLATA Zbigniew – gnieźnieński

PiS – 40 – GOLIŃSKI Marian  -szczecinecki

PiS – 41 – MASŁOWSKA Mirosława – Szczecin

LiD – 9 – JANOWSKA Zdzisława – Łódź

LiD – 12 – RYDZOŃ Stanisław – oświęcimski

LiD – 17 – WIKIŃSKI Marek Michał – Radom

LiD – 18 – PRZĄDKA Stanisława – garwoliński

LiD – 20 – BALICKI Marek  -pruszkowski

LiD – 22 – POMAJDA Wojciech  -Przemyśl

LiD – 24 – CZYKWIN Eugeniusz – Białystok

LiD – 26 – JARUGA-NOWACKA Izabela  -Gdynia

LiD – 32 – PISALSKI Grzegorz  -Sosnowiec

LiD – 33 – MILCARZ Henryk – kielecki

LiD – 36 – SZCZEPAŃSKI Wiesław  -Leszno

LiD – 37 – STREKER-DEMBIŃSKA Elżbieta – Konin

LiD – 38 – STEC Stanisław – obornicki

PSL – 6 – WOJTAS Edward – Lublin

PSL – 11 – OLAS Stanisław – poddębicki

PSL – 20 – PIECHOCIŃSKI Janusz – piaseczyński

PSL – 21 – RAKOCZY Stanisław – kluczborski

PSL – 23 – DEPTUŁA Leszek  – mielecki

PSL – 34 – ŻELICHOWSKI Stanisław – działdowski

PSL – 36 – RACKI Józef – kaliski

Faule i kartki

Zima trzyma i poparcie dla głównych partii też całkiem zamrożone – http://www.rp.pl/artykul/16,432246_PO_i_PiS_lekko_zyskuja__lewica_ma_duzy_klopot_.html.
Komentarze do sondaży coraz krótsze i coraz bardziej naciągane, bo też ile razy można mówić i drukować, że nic się nie zmienia, bo podziały partyjne obłożone są emocjami z przeszłości. Cóż tu dodać nowego. A jednak – dwa dni temu, gdy rozmawiałem z krakowskim dziennikarzem TVP Maciejem Jaśko, zwrócił mi on uwagę na bardzo ładną analogię:
Gdy oglądamy mecz z udziałem drużyny, której gorąco kibicujemy, zupełnie inaczej odbieramy faule każdej ze stron. Faule przeciwników oburzają nas bez porównania bardziej. Nasi faulują taktycznie, bo „taki jest futbol”, „czasem trzeba przystawić nogę, jak nie ma innego wyjścia”, itp. itd. Rywale zaś faulują, bo „chcą wygrać mecz psim swędem”, „nie potrafią uczciwie walczyć”,  są „zawzięci” i „zachowują się niesportowo”. Kibic nie zmienia przecież sympatii w rytm statystki wykroczeń przeciw regułom.
Wiadomo, że większość wyborców do kibice, których sympatii żadne faule – czy to taktyczne, czy złośliwe – nie zmienią od razu, o ile w ogóle. Jednak o wyniku decyduje nieliczna grupa wyborczych „sędziów” – takich, którzy zmieniają zdanie, w zależności od tego, jak gra która drużyna. Cóż jednak dzieje się z demokracją, jeśli ich zabraknie? Jak będzie przebiegał ten mecz, jeśli wszyscy będą kibicami, nikt zaś nie zechce zostać sędzią i wyrzucić z boiska co bardziej agresywnych graczy?
Z drugiej strony, nasze obecne „zamrożenie” jest ciągle jeszcze stosunkowo krótkie. Gdzie mu tam do kilkunastu lat rządów brytyjskich konserwatystów czy niemieckich chadeków, o szwedzkich socjaldemokratach nie wspominając. Odznak wiosny można wyczekiwać z ekscytacją, traktując każde sondażowe drgnienie jak zapowiedź nieuchronnego przełomu, można też z rozdrażnieniem, wyklinając na niesprzyjającą aurę. Jednak w takiej sytuacji wszyscy najlepiej by zrobili, gdyby spokojnie i cierpliwie szykowali się do nowego sezonu, który kiedyś na pewno przyjdzie. Nie jest bowiem wcale powiedziane, że rozmrożenie doprowadzi do nieuchronnej zamiany – ci, co są na górze pójdą na dół i odwrotnie. Trzeba ćwiczyć i myśleć, jak uniknąć fauli samemu. Bywa, że sędziowie chętniej wyciągają kartkę po przewinieniach jednej drużyny. Nikt jednak nie powinien tego traktować  jako usprawiedliwienia dla własnej marnej gry. Trzeba się tylko bardziej starać i nie wyzywać sędziego przy każdej okazji. Dyskusja z nim nie daje zwycięstwa w meczu. Może natomiast sprawić, że on sam zacznie kibicować drugiej stronie. I wtedy faktycznie może być przeszkodą w drodze do zwycięstwa.

Praktyka prawyborów

Dla PO wybór pomiędzy Komorowskim a Sikorskim (inni już chyba się nie liczą) będzie na pewno trudny. Pojawiło się już hasło rozstrzygnięcia tej rywalizacji na drodze prawyborów. To skłania do uważnego przyjrzenia się tej procedurze. Diabeł tkwi tu w szczegółach, o czym za chwilę. Najpierw jednak warto zestawić argumenty za i przeciw, które pozostają w mocy, niezależnie od konkretnych rozwiązań.

ZA:
1) Prawybory są próbą dla kandydatów – wytrwałości, komunikatywności, radzenia sobie ze stresem. To sprzyja wybraniu lepszego kandydata (choć przecież nie tego gwarantuje).
2) Opinia publiczna ma więcej czasu, by oswoić się z kandydatem, zaś kandydat ma okazję do zapewnienia sobie pozytywnej obecności medialnej – zwycięski kandydat dostaje punkty za to pierwsze zwycięstwo.
3) Im szersze jest grono decydujących, tym powszechniejsze jest przekonanie, że wyłonienie kandydata nie jest wypadkową wewnątrzpartyjnych koterii, lecz „głosem obywateli”, co pomaga w uzyskaniu zaufania społecznego.
4) Ideowy profil kandydata bardziej odpowiada oczekiwaniom partyjnej bazy, co sprzyja jej mobilizacji.

PRZECIW:
I) Kandydaci mogą wyjść z prawyborów nieźle poobijani. Konkurenci w wyborach powszechnych nie muszą się trudzić z wyszukiwaniem na nich haków – koledzy z własnej partii załatwiają to skuteczniej (jako ilustrację polecam film „Barwy kampanii” z Travoltą grającym Clintona – swoją drogą polski tytuł nie ma szansy na oddanie subtelności angielskiego tytułu „Primary Colors”, oznaczającego jednocześnie „barwy prawyborów” i „czyste/podstawowe barwy”).
II) Kandydaci muszę zużyć wiele sił i środków na pokonanie wewnątrzpartyjnego przeciwnika, co w większości wypadków oznacza docieranie do najwierniejszych wyborców swojej partii – ludzi, którzy i tak w wyborach powszechnych zagłosują na kandydata wystawionego przez tę partię, niezależnie od tego, kim by nie był. Tych środków może potem zabraknąć w decydującym starciu.
III) Partia może wyjść z takiej rywalizacji głęboko podzielona, ze szczerą niechęcią części własnych szeregów do zwycięskiego kandydata. Zmiana frontu z dnia na dzień nie zawsze się udaje a zawsze jest niezwykle trudna.
IV) Nie jest wykluczone, że w prawyborach wygra kandydat, który ma potem mniejsze szanse na zwycięstwo w wyborach powszechnych, bo jego profil ideowy odpowiada najtwardszemu elektoratowi partii, lecz zupełnie rozmija się z oczekiwaniami wahającego się wyborcy, który może przesądzić o wyniku.

Do tego dochodzi kilka „szczegółów”, o których warto pamiętać:
A) W USA prawybory organizowane są najczęściej przez aparat państwa, nie zaś aparat partyjny. To pozwala nadać im prawdziwie masowy charakter i ogranicza możliwość manipulacji regułami celem wpływania na wynik. Zmniejsza też obawy, co do uczciwości.
B) Nie każde wybory nadają się do poprzedzenia ich prawyborami. W Polsce na postrzeganiu prawyborów przez klasę polityczną zaciążyło doświadczenie PO z roku 2001. Była to próba tyleż naiwnie pomyślana, co zupełnie nieadekwatna do problemu, jakim jest ustalanie kolejności na listach w warunkach wyborów proporcjonalnych z głosem preferencyjnym. To, że PO się wtedy nie posypała w drzazgi, jest doprawdy zadziwiające. Jednak wybór kandydata w wyborach prezydenckich jest decyzją całkowicie jednoznaczną i nadającą się do zaangażowania większego grona osób.
C) Nie jest wcale oczywiste, kogo zaangażować w taką decyzję. Czy tylko formalnych członków partii (jak, zdaje się, było w przypadku prawyborów we Francuskiej Partii Socjalistycznej), czy rejestrujących się wcześniej sympatyków (jak w większości amerykańskich stanów), czy wreszcie do ogółu wyborców (jak jest np. w Kalifornii). Każde z tych rozwiązań ma także swoje plusy i minusy, o czym przy innej okazji.
D) Absolutnie kluczowe  znaczenie ma wybór formuły wyborczej – zwykła większość, większość bezwzględna, dogrywka instant (głosowanie alternatywne) czy np. większość 40% z dogrywką na życzenie drugiego kandydata, stosowana w prawyborach Północnej Karoliny. Może się zdarzyć, że przy identycznych preferencjach głosujących, każda z tych metod da zwycięstwo innemu kandydatowi. Każde z rozwiązań ma swoje ograniczenia organizacyjne i inne wymagania względem zaangażowania głosującego.

Gdyby naprawdę chcieć to zrobić tak, by nie skończyło się to takim niesmakiem, jak w 2001 roku, rzecz wymaga bardzo dokładnego przemyślenia. O tyle trudnego, że znając już nazwiska kandydatów, nie sposób abstrahować od faktu, że każda decyzja co do formuły jednemu z nich jest na rękę, zaś drugiemu wbrew. Dlatego ciężko mi uwierzyć, że do tego dojdzie, choć druga taka okazja, by przełamać centralizm polskich partii, może się szybko nie powtórzyć.

PiS takiego dylematu jeśli idzie o prezydenta państwa najwyraźniej nie ma, choć w USA, na poziomie parlamentu, zdarzały się wypadki, gdy ktoś wewnątrz partii rzucał rękawicę urzędującemu kongresmanowi i wygrywał. Tym niemniej, gdyby faktycznie doszło do prawyborów w PO, nie ma wątpliwości, że pozostałe partie będą to obserwować z niezwykłą uwagą. Niezależnie od wszystkiego, każdą partię poza PO, na pewno czeka wybór kandydata na prezydenta przed kolejną próbą w 2015.  Dla PO oczywiście też nie jest to nieprawdopodobne.

Zmiana planów – obawy i nadzieje

Ewentualna zmiana planów Tuska – rezygnacja z kandydowania w wyborach prezydenckich – w ciekawy sposób ujawnia nadzieje i obawy publicystów zaangażowanych w polityczne spory po którejś ze stron. Oczywiście inaczej na to patrzy Paradowska, a inaczej Lisicki.
Warto może zrobić mały przegląd argumentów za wystawieniem przez PO innego niż Tusk kandydata (z punktu widzenia samego Tuska i jego wizji PO):
* Wbrew temu, co twierdzi Lisicki, to premier ma realną władzę w kraju. Gdyby było inaczej, po stronie PiS w wyborach prezydenckich zobaczyć powinniśmy Jarosława Kaczyńskiego.
* 5 lat płatnych wakacji i bezstresowego brylowania były najpewniej marzeniem Tuska w 2005 roku. Wtedy jednak można było pomyśleć o pozostawieniu rządowej aktywności Platformy w rękach Schetyny i Rokity z opcją wygrywania ich rywalizacji. Dziś ten wariant jest coś jakby nieaktualny. PO’2010 jest dziełem życia Tuska i jego najlepszej godziny w 2007. Przyglądanie się z prezydenckiego pałacu, jak idzie w rozsypkę, nie jest dobrym pomysłem nawet na wcześniejszą emeryturę. 
* Jest oczywiste, że wybór Tuska na prezydenta stawia przed PO poważny problem sukcesji na stanowisku premiera – zaś jeszcze bardziej, na warszawskiej „jedynce” w wyborach sejmowych 2011. Ta „jedynka” będzie musiała debatować z Jarosławem Kaczyńskim w TV przy najwyższej oglądalności. Tu znacznie trudniej znaleźć zmiennika, niż w wyborach prezydenckich.
* Sytuacja, gdy w rękach PO jest i urząd premiera, i prezydenta, nieuchronnie prowadzi do dwuwładzy i niebezpieczeństwa „szorstkiej przyjaźni” w rodzaju Miller-Kwaśniewski, czy Marcinkiewicz-Kaczyński. Wiele jednak wskazuje na to, że większe pokusy „urwania się ze sznurka” ma premier, niż prezydent. Pierwszy wariant ćwiczyliśmy już dwa razy. Co prawda za każdym razem prezydentowi udawało się postawić na swoim i doprowadzić do dymisji usamodzielniającego się premiera, lecz w obu przypadkach skończyło się to porażką nowego (współgrającego z prezydentem) premiera w następnych wyborach.
* Za startem Tuska przemawiał dotąd brak kandydata o porównywalnej sile. Teraz jednak widać, że ta siła zmalała, zaś siła ewentualnych zmienników aż tak bardzo to już nie. Stąd argument 'Tusku musisz!” (bo nikt inny nie da rady) już stracił swą moc.
* Kandydat inny niż Tusk osłabia logikę wyborów prezydenckich jako sądu nad rządem. Zwiększa tym samym znacznie sądu nad prezydentem. To przy dzisiejszych kłopotach PO nie jest do pogardzenia. W każdym razie wzruszający plakat Krzysztofa Leskiego staje się taki jakby nieużyteczny.

I tu dochodzimy do zasadniczego problemu. Kto? Sposób myślenia Paradowskiej naprowadza na wniosek, że z punktu widzenia lewicy kandydatura Komorowskiego byłaby najlepszą. Uzależnia PO od lewicy i jej elektoratu na dwa sposoby – były polityk UW ma mniejsze szanse na pozyskanie elektoratu PiS czy PSL, do tego jeszcze ewidentnie bliżej mu do koncepcji „porozumienia ponad podziałami”. Swoją pozycję w partii może budować najłatwiej  jako łącznik z lewicą. Oznacza wzmocnienie lewego skrzydła w PO i większą szansę na przyszłe dopuszczenie lewicy do rządu.
Ponieważ redaktor Lisicki, z całym szacunkiem do niego, także nie był dotąd znany ze szczerej troski o polityczną przyszłość Donalda Tuska, jego argumentacja może być inspiracją do innego wniosku. Największym zagrożeniem dla PiS byłaby w tej chwili kandydatura Sikorskiego. Niedawno wyprzedził on w rankingach zaufania samego Tuska, co sprawia, że jego szanse wyborcze nie są znacząco mniejsze, niż premiera. Dodatkowo, jego start nieuchronnie przesuwa środek ciężkości kampanii w stronę spraw zagranicznych, co sprawia, że strategia „troskliwy prezydent kontra chwiejący się premier” coś jakby mija się z celem. Jego droga do serca elektoratu PiS jest na pewno łatwiejsza niż w przypadku Tuska, o Komorowskim nie wspominając. Z drugiej strony, dla elektoratu antypisowskiego też taki zły nie jest. W końcu Tusk może przemycać przekaz, że swoje siły oszczędza na „Dużego Kaczora”, zaś „dorżnięcie watahy” w pałacu prezydenckim powierza swojemu najlepszemu cynglowi-afgańcowi.
Sikorski może wygrać te wybory nawet bez wsparcia lewicy (o które nie będzie mu tak łatwo, jak Komorowskiemu czy Tuskowi), co dla PO jest wygodne, zaś z perspektywy PiS zmniejsza pulę argumentów na przyszłość. To w końcu on jest dziś w sojuszu z Sojuszem. Sama lewica najwyraźniej nie wyjdzie ze swojej „smuty” przed wyborami, więc można ją jeszcze odpuścić jako poważnego przeciwnika.
Spektakularna klęska PiS w wyborach nie była może na rękę PO jeszcze rok temu, gdy wydawało się, że „grillowanie” PiS jest najlepszym pomysłem na dowiezienie swego poparcia do kolejnej sejmowej batalii. Dziś PO potrzebuje potwierdzenia pozycji „samca alfa” polskiej polityki bardziej, niż czegokolwiek innego.
Do tego Sikorski w pałacu prezydenckim jest mniejszym zagrożeniem dla realnej pozycji Tuska niż ktokolwiek inny. Nic dotąd nie wskazuje, by miał on choć elementarną zdolność budowania własnego zaplecza politycznego. Złośliwi twierdzą, że brylowanie, w tym na światowych salonach, ma dla niego wartość samoistną. To dla Tuska jest chyba łatwiejsze do przecierpienia, niż ktoś, kto marzy o realnej władzy. Można go kusić perspektywą szefa NATO i tą metodą utrzymać w lojalności, by dalej wiązał z PO swe losy. W końcu przez minione dwa lata nie dał najmniejszego sygnału braku lojalności względem Tuska, czego o Komorowskim powiedzieć nie można.
Nie bez znaczenia jest także to, że osobiście działa na Lecha Kaczyńskiego jeszcze gorzej niż Tusk, z którym prezydent już się chyba oswoił, no i raz już wygrał. Jak wiadomo, swobodna ekspresja swych emocji jest największą słabością Lecha Kaczyńskiego i głównym źródłem jego kłopotów z opinią publiczną. Sikorski to zatem kolejny kłopot PiS.
Są oczywiście także argumenty przeciw. Dla aparatu PO jest to jednak ktoś chyba nie całkiem „swój” a na pewno nie naturalny lider. W kuluarach dobrego słowa o nim się nie usłyszy – traktowany jest jako zło konieczne. Brakuje mu choćby trochę prezydenckiego dostojeństwa. Dziadka w Wehrmachcie nie miał, lecz ma zagraniczną żonę. To jednak w sumie szczegóły. Jest tylko jedna poważna przeszkoda. Wycieczki wyobraźni Tuska, że to jednak on mógłby zająć to miejsce i być tak przez wszystkich serdecznie witany.
Wycofanie się Tuska może być odbierane i przedstawiane jako przejaw tchórzostwa. Choć przecież do tej pory prezydenckie plany premiera były krytykowane przez jego przeciwników jako objaw ucieczki od odpowiedzialności, co jest w niejakiej sprzeczności. Spodziewam się , że w najbliższym czasie to politycy PiS będą starali się Tuska podpuszczać i skłonić, by jednak kandydował. Trudno ich nie zrozumieć.

Pułapka na Ziobrę?

Byłoby złośliwością względem PiS, gdyby ktoś sugerował, że zgłaszany projekt konstytucji jest napisany pod Lecha Kaczyńskiego – przyjmuje za oczywistość, że to on zajmuje ten urząd i to jego problemy ma konstytucja rozwiązywać. Koncepcja prezydenta-superrecenzenta rządu, na pewno antycypuje też ewentualność, że w tegorocznych wyborach zwycięży jednak Donald Tusk, Bronisław Komorowski lub Włodzimierz Cimoszewicz. Z takiej perspektywy danie prezydentowi możliwości zablokowania kandydata na premiera lub ministra „z ważnych powodów”, to nie tylko narzędzie zablokowania Radosława Sikorskiego przez Lecha Kaczyńskiego. Oznacza to także, że prezydent Donald Tusk miałby prawo weta w stosunku do Zbigniewa Ziobry, jako kandydata na ministra sprawiedliwości w przypadku zwycięstwa PiS w wyborach sejmowych 2011. Wszak wyrok sądowy w sprawie „doktora G.” byłby to wystarczającym uzasadnieniem.
Ciekawi mnie bardzo, czy politycy PiS tak właśnie sobie wyobrażają równowagę władzy w Polsce i chcieliby takich uprawnień dla prezydenta z PO? Czy może postawili już krzyżyk na Ziobrze? Być może już za niecały rok będziemy się mogli przekonać, jak to z tymi uprawnieniami jest. W każdym wypadku, jeśli jednak obecny prezydent wybory przegra, warto będzie uważnie obserwować stanowisko PiS w sprawie uprawnień prezydenta. Podobnie jak to, czy PO będzie się wtedy dalej upierać przy osłabieniu prezydenckiego weta.

Odpuszczona ćwiartka?

Raport CBOS o daje bardzo ciekawy obraz elektoratów głównych partii politycznych. Potwierdza konkluzje, które pozwoliłem sobie przedstawić w jednym z rozdziałów książki wydanej przez OMP. Pozwala też zobrazować problemy z identyfikacją polskich partii na osi lewica-prawica. O tym w najnowszym numerze TP – tu zajawka. Tutaj zaś, nie mając ograniczeń w długości tekstu i prostocie grafiki, można pokusić się o pogłębienie jednego z kluczowych wątków.
Wcześniejsze raporty CBOS (z lat 2005 i 2007) pozwalają prześledzić drogę „punktów ciężkości” elektoratów poszczególnych partii. Na wykresie pełne kropki to dzisiejsze punkty ciężkości, bledsze – te z 2007 roku, najbledsze – z 2005 roku. Dla dopełnienia pokazano położenie elektoratów LPR i Samoobrony w 2005 roku. Strzałki pokazują zmiany w kolejnych badaniach. Wygląda to tak:
   
Obrazek ten nasuwa kilka refleksji:
1) widać, jak pomiędzy 2005 a 2007 zbliżyły się stanowiska elektoratu PO i PSL;
2) rzuca się w oczy „zwrot od rynku” pomiędzy 2007 a 2009 w elektoratach wszystkich partii, choć stosunkowo najmniejszy w PO;
3) imponująca jest droga od SLD późnego Millera do SLD Napieralskiego.

Najciekawszy jest jednak problem prawej górnej ćwiartki – tu ukłony dla wszystkich „sierot po POPiS-ie”. Widać, jak rozchodzą się drogi tych dwóch partii. Każda wyruszyła na nowe łowiska – jedna wypierając SLD z lewej górnej ćwiartki, druga pochałaniając elektorat LPR w prawej dolnej. Na moment zagląda do tej ćwiartki PSL, by za chwilę wrócić na z góry upatrzone pozycje.
I tu pojawia się pytanie – czy ta ćwiartka jest odpuszczona, czy też właśnie o nią toczy się najgorętszy bój w polskiej polityce. Jeśli prawdziwa byłaby ta pierwsza teza, to właśnie w prawym górym narożniku możliwe jest pęknięcie, przez które ktoś nowy dałby radę się wcisnąć. Mógłby on odwołać się do tego właśnie poczucia opuszczenia.
Jeśli jednak jest tak, że PO i PiS, nie mając już wrogów za plecami, swój główny przekaz skierują do wyborców z tej właśnie ćwiartki, to oni stają się nie tyle odepchniętymi na margines zalotnikami, ile obiektem nieustannej kokieterii partyjnych strategów obu głównych partii. Staną się najważniejszymi sędziami – tymi, którzy rozstrzygną, kto wygra następne wybory. Który z tych scenariuszy przeważy – to kluczowe pytanie dla najbliższego roku w polityce.

O większy udział kobiet we frustracji

Inicjatorkom wprowadzenia parytetu na listach wyborczych udało się zebrać wymaganą liczbę podpisów. Jestem przekonany, że odniosą one sukces polegający na przegłosowaniu przez Sejm takich zmian.  Dlaczego – o tym za chwilę. Jeśli zaś idzie o znaczący wzrost udziału kobiet to jestem się skłonny założyć, że uda im się osiągnąć to tylko w jednej dziedzinie – liczby kobiet, które PRZEGRAJĄ wybory i NIE DOSTANĄ MANDATU.
Pisałem już o tym na blogu i w tygodniku, tym niemniej w skrócie przypomnę argumenty:
1. Nasza ordynacja zakłada, że kandydatów wystawia się w dramatycznym nadmiarze – cztery partie, które w ostatnich wyborach dostały się do sejmu, wystawiły łącznie 8 razy tyle kandydatów, ile jest mandatów.
2. W efekcie mandatu NIE ZDOBYŁO 87,5% KANDYDATÓW. 
3. W żadnym okręgu i na żadnej liście mandatu nie zdobyło więcej niż 35% kandydatów.
4. Dobór tych szczęśliwych (poza przypadkiem zajmowania pierwszego miejsca na liście partii zdobywającej co najmniej dwa mandaty w okręgu) zależy od skomplikowanego układu okoliczności.
5. Warunkiem koniecznym, lecz nie wystarczającym, dostania się do Sejmu, jest jakiś wyróżnik (sama płeć też nim jest, lecz dotyczy to tylko pierwszej od góry kobiety na liście) – najczęściej zajmowanie wcześniej jakiejś pozycji publicznej, od wójta po dyrektora szkoły czy znanego lekarza.
6. Partie coraz lepiej radzą sobie z kontrolowaniem tego układu – w efekcie w coraz większym stopniu panują nad tym, kto konkretnie z listy dostanie mandat – służy temu: zagęszczanie lub rozgęszczanie kandydatów w poszczególnych powiatach czy miastach, obecność w centralnie finansowanej reklamie, kontrola dostępu do mediów, ustalanie limitów wydatków i wreszcie strategie liderów, wspierających w trakcie kampanii członków swoich orszaków lub też zwalczających ich najgroźniejszych konkurentów.
W takich okolicznościach zwiększenie na liście liczby kobiet, których nikt z obecnych liderów nie będzie wspierał, którym nikt nie da pieniędzy na kampanię (itd.), nie będzie mieć wpływu na ostateczny skład Sejmu.
Dlatego obecni posłowie mogą spać spokojnie. Po chwili namysłu nie powinna im zadrżeć ręka przy głosowaniu za takim projektem. Wydaje się, że wręcz powitają go z radością. Dostaną dzięki niemu jeszcze jedno narzędzie do pozbywania się potencjalnych konkurentów na własnej liście. Na listach będzie teraz o jedną trzecią mniej miejsc dla potencjalnych konkurentów płci męskiej z poważnym dorobkiem. Ponieważ zaś, co same inicjatorki przyznają, kobiety mają ciężej i o taki dorobek im trudno, w sumie konkurencja wewnętrzna dla obecnych posłów osłabnie. Dlaczego zatem mieliby być przeciwko?
Co do frustracji – nawet jeśli liczba posłanek zwiększy się o połowę (w co nie wierzę, ale załóżmy) – z 20% do 30% składu Sejmu – to oznacza, że będzie ich 138, wobec 1840 kandydatek, które PO, PiS, SLD i PSL będą musiały wystawić na listach zgodnie z projektem. Jak łatwo wyliczyć, 92,5% kobiet, które trafią na listy, dozna osobistej porażki. Wśród mężczyzn będzie to „tylko” 82,5%. Jeśli zaś wszystko zostanie po staremu (a tak podpowiada przykład Belgii), wielkości te będą wynosić odpowiednio 95% przegranych wśród kobiet i 80% wśród mężczyzn.
Czy inicjatorkom tej ustawy naprawdę chodzi o taki kobiecy „sukces”?

A propos proporcjonalności

Po paru miesiącach przerwy czas wrócić do blogowania. Miesiące te spędziłem na intensywnych studiach nad wyborami w Polsce – wszystko w ramach przygotowywania się do pracy w nadzwyczajnej komisji sejmowej ds.kodeksu wyborczego. Komisja, po uporządkowaniu pilnych spraw związanych z wyborami samorządowymi i prezydenckimi, właśnie zaczyna dochodzić do dyskusji o poważnych rozstrzygnięciach. O jednej z kluczowych kontrowersji mówiłem wzeszłym tygodniu dla Rzepy.W tekście pojawiła się jednak nieścisłość. Pytanie mojej rozmówczyni, dotyczące zarzutów profesora Winczorka o niekonstytucyjności spersonalizowanej ordynacji proporcjonalnej, zostało podane jako moja wypowiedź. Nie zmienia to jakoś sensu całości, lecz jest może dobrym pretekstem by do problemu proporcjonalności ordynacji wrócić. Krzysztof Leski bardzo obrazowo odpowiedział na zarzuty profesora. Co nie przeszkadza jednak w dorzuceniu garści poważniejszych argumentów.


Jak zwraca uwagę prof. Jacek Raciborski, konstytucyjny zapis o proporcjonalności wyborów może dotyczyć albo samej formuły albo całego systemu– nie jest to w samej konstytucji określone. Czołowi konstytucjonaliści opowiadają się za pierwszą interpretacją, co ich zdaniem wyklucza rozwiązania inne niż obecne. Formuła proporcjonalna to w największym skrócie odwołanie się do samej wielkości poparcia wyborców, formuła większościowa – do uszeregowania rozmiaru takiego poparcia w porównaniu z innymi. Jednak, jak trafnie zauważył dr Marek Jarentowski z UKSW w artykule w „Ruchu Prawniczym, Ekonomicznym i Socjologicznym”, jeśli przyjąć, że konstytucyjny zapis dotyczy formuły a nie systemu, to dzisiejsza ordynacja jest niekonstytucyjna. Nie ogranicza się bowiem tylko do takiej formuły. Przy podziale mandatów w obrębie list stosuje formułę opartą nie na proporcji poparcia, lecz na kolejności.


Nawiasem mówiąc, problem nie jest teoretyczny, prowadzi bowiem do skrajnych nierówności jeśli idzie o przestrzenną reprezentację. Np. pięć obrzeżnych powiatów województwa podlaskiego – siemiatycki, zambrowski, sejneński, sokólski i moniecki – choć ze względu na liczbę ludności przypadać na nie powinno trzech posłów, nie ma żadnego reprezentanta. Maksymalny udział w wyborze jakiegokolwiek posła wynosi w tych powiatach 10%. To znaczy, że żaden z posłów nie zawdzięcza jednemu z tych powiatów więcej niż jednego z 10 zdobytych głosów. W tym czasie trzy inne powiaty – augustowski, wysokomazowiecki i grajewski – mają każdy po jednym pośle. Każdy z tej trójki w przytłaczającym stopniu zawdzięcza swój wybór jednemu z tych właśnie powiatów.  Choć według proporcji ludności należy im się tylko 2 reprezentantów. Powiat, który mapo trzech mocnych kandydatów na każdej z list zdobywających mandaty nie dostanie żadnego na żadnej z nich. Powiat, który będzie miał po jednym takim kandydacie na każdej z list, dostanie tyle mandatów, ile jest tych list. Nawet wtedy, gdy każda z nich dostanie w tym powiecie o połowę mniej głosów, niż w tym pierwszym.  


Gdyby w konstytucyjnym zapisie chodziło o samą formułę, to za proporcjonalną można byłoby uznać ordynację chilijską – d’Hondt w okręgach dwumandatowych. Jaki to miałoby wpływ na skład Sejmu – łatwo przewidzieć. Interpretacja,że chodzi o samą formułę, najwyraźniej nie oddaje ducha, który przyświecał temu zapisowi.


Lecz jeszcze gorzej wygląda dzisiejsza ordynacja jako system proporcjonalny, czyli układ wszystkich elementów, oceniany przez pryzmat tego,co jest na wyjściu, nie zaś tego, co jest tam w środku. Tym razem wystarczy spojrzeć tylko na proporcje głosów i mandatów zdobywanych przez partie. Przy średniej wielkości okręgów wynoszącej 11 mandatów, nieuchronne odchylenia od tak rozumianej proporcjonalności są w wypadku wszystkich dotychczasowych wyborów wyższe, niż gdyby te same wyniki przeliczyć spersonalizowaną ordynacją proporcjonalną – nawet tą niemiecką, ze wszystkimi jej dyskusyjnymi rozwiązaniami (mandaty nadwyżkowe i rozdział mandatów pomiędzy landy z uwzględnieniem frekwencji).

  

Podsumowując – jeśli obecna ordynacja jest konstytucyjna, to każda rozsądna spersonalizowana ordynacja proporcjonalna jest konstytucyjna tym bardziej. Dodanie okręgów z jednym kandydatem do ordynacji proporcjonalnej nie zmienia jej w jakąś ordynację „mieszaną”, jeśli stosować odpowiedni sposób obliczania ostatecznego podziału mandatów. Pozostaje ona proporcjonalną jako system. Profesor Winczorek argumentuje, że Jeżeli coś ma dwa koła, to nie jest już samochodem, lecz motocyklem albo rowerem„. Brzmi niby ładnie, ale czy to oznacza, że jak się rowerek dziecięcy zaopatrzy w dwa podpierające kółka, to on się staje pojazdem wielośladowym?

PS. Inną rzeczą jest w ogóle to, czy taki zapis konstytucyjny ma w ogóle sens. Na polu matematycznej teorii Baliński i Youngudowodnili, że nie ma takiego sposobu podziału mandatów, który były odporny nawszystkie możliwe anomalie. W ramach obecnego systemu jest przecież możliwe, żejednym głosem można wybrać 19 posłów. Jak? Gdyby w wyborach wystartowały 20 partii, z których 18 zdobyłoby po 4,99% głosów a dwie po 5,1%, to te dwie zdobędą wszystkie 460 mandatów, bo pozostałe zostaną wykluczone przez próg wyborczy.Jeśli jedna z nich nie zarejestrowała listy w okręgu warszawskim, a na drugąpadnie tylko 1 głos, to i tak ze względu na brak konkurencji, zdobędzie onawszystkie 19 mandatów należnych w tym okręgu. Mandaty te przydziela się kandydatom według kolejności głosów i nigdzie nie jest napisane, że nie może mandatu dostać kandydat, na którego nikt nie zagłosował. Jeśli jego partii należy się odpowiednia liczba mandatów, w majestacie prawa zasiądzie w Sejmie.

Parytet – parę faktów

W sprawie parytetu przytaczano już szereg argumentów ideowych, niewiele natomiast praktycznych.

Koniecznie trzeba zauważyć, że parytet zupełnie inaczej wygląda, gdy stosuje się go w systemie list zamkniętych (jak choćby w Norwegii),zupełnie zaś inaczej, gdy wyborca wskazuje kandydata na liście.

Warto jednak zacząć od analizy tego, jak obecnie wygląda sytuacja kobiet w wyborach do Sejmu.

 

Najpierw rzut oka na same listy. Udział kobiet wyglądał nanich następująco (wszystkie dane za PKW):

kandydaci                    kobiety                      mężczyźni                 procent kobiet

wszystkie listy             1428                           4759                           23,1%

PO                                 192                             718                             21,1%

PiS                                 176                             742                             19,2%

LiD                                 197                             692                             22,2%

PSL                                167                             753                             18,2%

 

Jak widać, jest tu olbrzymie podobieństwo w składzie list,zwłaszcza w przypadku dużych partii. Na listach LiD było tych kobiet więcej o30 w stosunku do PSL, lecz to nawet nie jest jedna kandydatka więcej na okręg.Generalnie jedna kobieta przypada na czterech mężczyzn. Jak to jednak określa szanse wyborcze? Wśród zdobytych mandatów proporcje były następujące:

posłowie                      kobiety                      mężczyźni                 procent kobiet

wszystkie listy             94                               366                             20,4%

PO                                 48                               161                             23,0%

PiS                                 34                               132                             20,5%

LiD                                 11                               42                               20,8%

PSL                                1                                 30                               3,2%

 

Generalnie procent posłanek jest zbliżony do procentu kandydatek, lecz nieco niższy. Jednak już w przypadku PO i PiS jest nieznacznie wyższy. W przypadku LiD, który miał najwyższy procent kobiet na listach (z omawianej czwórki partii), procent ten nieco zmalał. Prawdziwa rewolucja ma miejsce w przypadku PSL – choć procent kandydatek na listach był tam bardzo zbliżony do większych partii, mandat dostała tylko jedna z nich. To każe sprawdzić, z jakich miejsc kandydowały te kobiety, które zdobyły mandat:

miejsce                         1                2                3                4                5        dalsze

wszystkie listy             20             28             16             9                6                15

PO                                 5                15             8                6                3                11

PiS                                 9                9                7                3                2                4

LiD                                 5                4                1                                  1               

PSL                                1                                                                                       

 

Najwięcej przypadków to mandaty zdobyte z drugiego miejsca,choć różnice nie są tu szczególnie wyraźne. Ponieważ w przypadku PO i PiS wszyscy kandydaci z pierwszego miejsca zdobyli mandaty, podane liczby mandatów zdobytych przez kobiety-jedynki są też generalną liczbą takich kandydatur. W przypadku LiD jeszcze jedna kandydatka startowała z pierwszego miejsca, lecz w okręgu tym partia ta nie zdobyła mandatu (Tarnów), w przypadku PSL były trzy podobne przypadki. Warto zaznaczyć, że wszystkie przypadki gdy lista otwierana przez kobietę nie zdobyła mandatu w danym okręgu dotyczą takich miejsc, gdzie dana partia nie zdobyła mandatów także w 2005 roku.

W sumie liczba kobiet na jedynce wyglądała następująco: PO –5, PiS – 9, LiD – 6, PSL – 4. Wyraźnie większa jest liczba takich przypadków w PiS. Procent „jedynek” dla kobiet jest tu wyższy niż ogólnie kobiet na liście.Trzeba mieć świadomość, że większość z tych kandydatek została jako„spadochroniarki” umieszczona na pierwszych miejscach list, nawet jeśli ich związki z okręgiem były słabe, lub zgoła żadne (Zyta Gilowska, Grażyna Gęsicka, Joanna Kluzik-Rostkowska, Elżbieta Kruk, Lena Dąbkowska-Cichocka, Barbara Marianowska, Elżbieta Jakubiak). Żadna z wymienionych kandydatek nie jest liderem partii w danym okręgu i bez wsparcia z centrali nie miałaby szans na pierwsze miejsce na liście.

Ponad połowa posłanek, które zdobyły mandat startując z drugiego miejsca, to kandydatki PO. Drugie miejsce nie było już, nawet w przypadku PO i PiS, gwarancją dostania mandatu, chociaż obie te partie zdobyły przynajmniej 2 mandaty w każdym z okręgów. Trójka kandydatów PO z drugiego miejsca nie zdobyła mandatów, w tym jedna kobieta. W PiS było 5 takich przypadków, z czego 2 dotyczyły kobiet. Nie są to oczywiście liczby, które nadają się do porównań ilościowych. Tym niemniej widać wyraźnie, że nawet drugie miejsce, przyznane kandydatowi bez pozycji politycznej i jakiegoś matecznika w okręgu (jak np. prof. Stanisława Okularczyk na drugim miejscu listy PO w Nowym Sączu), nie daje szans na zdobycie mandatu. Na siłę można przepchnąć kandydata tylko z pierwszego miejsca i tylko w takiej partii, która zdobywa więcej niż jeden mandat.

 

Co z tego wszystkiego wynika? Jak kilkukrotnie starałem sięwykazywać w publikacjach naukowych i medialnych, obecny system (lista partyjnaz głosem prefernecyjnym) uruchamia niebanalną grę w trójkącie: władze partii –kandydaci – wyborcy. Takie wzajemne podchody i próby zapanowania nad wynikiem. Najcześciejzakończone cząstkowym sukcesem, nigdy całkowitą kontrolą. Fakt mniejszej liczbykobiet na listach jest niepodważalny, jednak nie sposób powiedzieć, by przyokazji samych wyborów kobiety były dyskryminowane, ani też nie jest tak, bybyły szczególnie cenione przez wyborców tylko z tego powodu, że są kobietami.Wyborcy nie odmawiają im poparcia, „bo to baby”, ani też nie wyłyskują ich zlist jak jakichś ukrytych klejnotów. Przypadek PSL wydaje się być wyjaśnianytym, że partia ta zdobywa mało mandatów w ogóle – mandat zdobyło raptem 3,4%wszystkich kandydatów wystawionych przez tę partię. Procent ten w przypadkupozostałych partii wynosił: LiD – 5,8%, PiS – 18,1% i wreszcie PO – 22,7%. Jeśliod trzech czwartych do ponad 9/10 kandydatów z wygrywających list i tak niedostaje mandatu, to to, jakie na tych listach są proporcje kobiet i mężczyznwydaje się być problemem trzeciorzędnym. W każdym razie jest to co najwyżejjeszcze jedna zmienna w grze we wspomnianym powyżej trójkącie. Teza, żepodniesie to liczbę kobiet „na wyjściu” całego procesu jest bardzo wątpliwa. Napewno natomiast podniesie się liczba kobiet, które dadzą się wciągnąć w tą gręjako polityczne „słupy”, nie zdobywając nic poza frustracją z powodu osobistegoniepowodzenia. Niezależnie, czy się popiera pomysł ustawowego zwiększania liczbykobiet zaangażowanych w politykę, czy nie, to „surowy” parytet na listach nie jestkrokiem, który przyniesie tu znaczący skutek. Znacznie bardziej prawdopodobnesą negatywne efekty uboczne.

Powiatowe wyskoki i zeskoki

W cieniu wielkiej polityki w polskich powiatach toczy się walka o wpływy. W skali ogólnej łatwa do zgubienia – w skali lokalnej wyglądająca na trzęsienie ziemi.Dziś przegląd największych skoków i spadków poparcia dla czterech głównych sił w wyborach do PE. Dla każdej partii po 5 powiatów lub miast z największym wzrostem i po pięć z największym spadkiem. W kolejności ogólnopolskiego poparcia. W każdej tabeli, poza nazwą powiatu i województwem, podano poparcie dla omawianej partii, następnie zmiany poparcia dla parlamentarnej czwórki, zaś na koniec poparcie dla dwóch nowych list – Prawicy Rzeczpospolitej i Przymierza dla Przyszłości. Libertas pozwoliłem sobie pominąć, bo niewielu tu wnosi. Unię Pracy wyciąłem z nazwy listy lewicy, bo mi się tabele rozjeżdżały.

 

Wzrosty PO

                    wynik         zmiana                                                                   

                    PO               PO            PiS                SLD            PSL             

cieszyński   62,6             18,9           -8,7               -7,4              -5,1 

Piekary Śl. 61,1             18,6           -21,5             0,3               -1,8

lubliniecki 58,9             16,4           -14,8             -3,4              -0,9

leski            51,1             16,2          -10,8             -5,2              -2,0

polkowicki 47,0             15,7           -10,2             -7,9              -2,2

 

Największe wzrosty PO to Śląsk. To jednak nie tylko zasługa Buzka – to także wkład Olbrychta (cieszyński) oraz brak na listach PiS Jerzego Polaczka (Piekary) i Lucjana Karasiewicza (lubliniecki). Wzrost o połowę poparcia w powiecie leskim (matecznik Łukacijewskiej) i Piotr Borys w Polkowicach. Co ciekawe – w przypadku Cieszyna, Leska i Polkowic, wzrostowi PO towarzyszy równy lub porównywalny spadek i PiS, i SLD-UP.

 

Spadki PO

                    wynik              zmiana                                                                   

                    PO                    PO               PiS           SLD             PSL

konecki        19,3                  -9,1              -7,5          15,8             -1,1

dąbrowski    17,2                  -9,3              0,1            -0,2              3,6

Bydgoszcz   39,8                  -10,2            -5,3          12,9             0,9

sulęciński    39,2                  -12,6            1,4            6,7               -0,1

Leszno         39,8                  -14,2            -2,5          13,3             -1,9


 Największe spadki PO dotyczą całkiem wysokich koni – w Bydgoszczy czy Lesznie Platforma miała ponad 50% poparcia – ale też i z całkiem niewielkich, choć poparcie w rolniczych powiatach Małopolski czy Świętokrzyskiego sięgające ponad 25% to nie jest oczywistość. Widać, że w niektórych miejscach wynik w 2007 roku został wywindowany przez mocnych kandydatów, których dwa lata później już nie stało.Generalnie zyskuje na tym SLD-UP, choć w Dąbrowie zyski rozkładają się pomiędzy PSL i partię Marka Jurka.

 

Wzrosty PiS

                        wynik         zmiana  

                        PiS             PO            PiS           SLD              PSL 

bielski             48,2             -4,0          8,7           -9,4               1,9

gorlicki           52,6             -2,2          7,7           -2,2               -5,6

suski               52,7             -1,9          6,3           -0,5               -6,6

rawski             46,8             -0,3          5,7           0,2                -10,7

wschowski      34,4             -1,1          5,1           -1,1               -4,5


Zmiany w powiecie bielskim to w pierwszej kolejności efekt braku Eugeniusza Czykwina na liście lewicy. W suskim i gorlickim Ziobro zyskuje głównie kosztem PSL, lecz nie bez znaczenie jest tu także brak na liście PO kandydatów dorównujących znaczeniem dwóm starostom, którzy kandydowali z jej list w 2007. Rawa to wymierna korzyść z Wojciechowskiego. Choć ubocznym skutkiem może być dobry wynik Prawicy Rzeczpospolitej. I wreszcie Wschowa – efekt umieszczenia na drugim miejscu na liście Marka Asta.  W obu przypadkach też kosztem PSL.

 

Spadki PiS

                         wynik             zmiana                                                                   

                         PiS                  PO            PiS                SLD            PSL

Ruda Śl.           21,9                 13,1          -15,0             -0,2              -1,3

rybnicki            26,9                 12,5          -15,4             0,4               0,0

lipnowski         17,9                 0,6            -15,8             -2,0              15,4

Piekary Śl.       21,2                 18,6          -21,5             0,3               -1,8

kolbuszowski   38,9                 4,0            -24,9             -0,6              -1,2

Największy spadek w najgłębszym mateczniku – w tym powiecie Podkarpacia, gdzie PiS zdobył najwyższe poparcie w 2007. I to nie jest bynajmniej sukces najbardziej znanego kolbuszowianina – Mariana Krzaklewskiego. To Mieczysław Maziarz, były senator LPR i były wicedyrektor miejscowego szpitala, kandydując z listy Marka Jurka,okazał się wielokrotnie większym zagrożeniem, zdobywając 22.8 procent poparcia. Znane już obrazki ze Śląska ale też przepychanka z PSL w powiecie lipnowskim. Tym razem górą PSL, nie jest to jednak typowy obrazek.

 

Wzrosty SLD-UP

                    wynik         zmiana

                    SLD-UP      PO               PiS           SLD             PSL

konecki       29,5             -9,1              -7,5           15,8             -1,1

Leszno        33,4             -14,2            -2,5           13,3             -1,9

Bydgoszcz 31,5             -10,2             -5,3           12,9             0,9

Konin          29,6             -5,0              -7,8           11,2             -4,0

nakielski     28,7             -7,4              -5,6           8,6               2,8


Tu na pierwsze miejsce wybija się wielki przegrany tych wyborów – Andrzej Szejna.Swoją drogą, wzrostowi lewicy towarzyszy spadek poparcia i dla PO, i dla PiS.Podobnie rzecz się ma w Koninie i Nakle. Urokliwa jest ta nasza polityczna grapo okręgu. W Lesznie i Bydgoszczy wspomniany już dwucyfrowy spadek PO, lecz tutakże lewica wciska się pomiędzy dwie partie prawicowe.

 

Spadki SLD-UP

 

                      wynik         zmiana

                      SLD-UP      PO           PiS            SLD               PSL

bielski           17,3             -4,0          8,7             -9,4                 1,9

wągrowiecki 18,5            2,8             -2,5           -10,1              3,77

wolsztyński 15,5             4,6             -0,4           -10,3               -2,8

łęczyński      4,9               7,4            -9,9           -10,3               1,1

hajnowski     28,7             9,5             2,8             -11,7               -7,4

Poza wspomnianym już przypadkiem Bielska Podlaskiego, w największych spadkach ma tu udział nowa inicjatywa lewicowa, choć wzrost PO jest w trzech wypadkach i tak większy. W każdym razie w Łęcznej PdP wyprzedziło SLD-UP, co w skali kraju pozostało odległym marzeniem.

 

Wzrosty PSL

krapkowicki   20,3            0,6            -1,6               0,5               17,7

lipnowski       32,6            0,6           -15,8             -2,0              15,4

ostrzeszowski 43,5            -5,7           -11,6             -2,5              1,5

opolski           18,7            5,8           -1,7               -0,8              14,0

strzelecki        17,3            6,9           -2,5               -0,9              14,0

 

Tu sprawa jest prosta. Króluje (a może bardziej Krolluje…;) sojusz z Mniejszością Niemiecką (o tym było tu). Przedsięwzięcie chyba jednak jednorazowe – w każdym razie do sejmu MN pewnie wystartuje samodzielnie. Do tego na osłodę sukces Andrzeja Grzyba w jego mateczniku.

 

Spadki PSL

                      wynik         zmiana

                      PSL             PO         PiS            SLD              PSL

gołdapski      9,7               0,7          0,0             5,6                -10,7

tomaszowski 15,0            3,4           2,7             -2,8              -10,8

zwoleński     20,9             1,8           -0,4            4,6                -11,8

opatowski     28,1             1,1           2,1             5,3                -12,7

kętrzyński     6,9               7,1          -0,9            3,9                -14,6

 

Tu już bywa różnie – obrotowa pozycja PSL oznacza, że tracić może on na rzecz każdego. Nie mam już czasu sprawdzać, lecz chyba wszystkie te przypadki to wynik braku silnych lokalnych kandydatów.

 Ta diagnoza, jak łatwo sprawdzić, powtarza się tu najczęściej. Na potrzebę głosowania na „swojaka” można wybrzydzać – niektórzy chcieli ją nawet okiełznać, likwidując wskazywanie kandydata. To jednak droga donikąd. Trzeba zrozumieć, skąd się ta potrzeba bierze. Ano stąd, że ci „faceci z całkiem innej wsi”, to na drugi dzień po wyborach znikną w parlamentarnych kuluarach i przypomną sobie o wyborcy dopiero pod koniec kadencji. A „swojak” to przynajmniej tu wpadnie by doglądać swoich spraw. Takie zachowania wyborców ma całkiem spory skumulowany efekt. Lecz o tym, to już innym razem – pewnie po wakacjach.

Dziś możnapooglądać piękną wakacyjną karuzelę – SLD podgryza PO, PO podgryza PiS, PiSpodgryza PSL a PSL próbuje złapać SLD (na pociechę mając jeszcze Mniejszość Niemiecką).