Archiwum autora: jaroslawflis

Parytet złudzeń

Dziś na posiedzeniu komisji sejmowej staje sprawa parytetu. Z tej okazji pozwolę sobie tu wrzucić fragmenty ekspertyzy, którą przygotowałem dla komisji:

Oszacowanie potencjalnego wpływu parytetu na ostateczny udział kobiet w ławach sejmowych wymaga zwrócenia uwagi, że w obecnym systemie partie wystawiają kandydatów w dwukrotnym nadmiarze w stosunku do liczby mandatów. To oznacza, że ostateczni zdobywcy mandatów stanowią tylko znikomy ułamek kandydatów, nawet biorąc pod uwagę wyłącznie partie parlamentarne. Ułamek ten wynosi 1/8 przy 4 partiach biorących udział w podziale mandatów (przypadek sejmowych wyborów roku 2007), 1/12 przy 6 partiach (przypadek sejmowych wyborów roku 2005 i 2001), itd.
Przy tak niewielkim udziale zwycięskich kandydatów w ich ogólnej liczbie,konieczne jest postawienie pytania o to, co decyduje o zdobyciu mandatu przez takiego a nie innego kandydata. Najczęściej przedstawianą hipotezą jest tu zależność od miejsca na liście.
Sprawdzenie tej hipotezy przeprowadzono dzieląc ogół kandydatów na dwa rodzaje – kandydatów z „miejsc mandatowych” i kandydatów spoza takich miejsc.Przez miejsca mandatowe rozumiane tu będą wszystkie miejsca od góry listy,odpowiadające liczbie zdobytych przez daną partię mandatów w danym okręgu.Jeśli więc partia zdobyła jeden mandat w okręgu, miejscem mandatowym jest tylko pierwsze miejsce na liście. Jeśli zaś zdobyła 5 mandatów, są to miejsca 1-5.Łącznie, we wszystkich partiach, miejsc mandatowych jest więc z definicji 460.
Pierwszym krokiem było obliczenie, jaki procent mandatów został zdobytych przez kandydatów z miejsc mandatowych, jaki zaś przez pozostałych kandydatów – tych z dalszej części listy.

 

Udział kandydatów z miejsc mandatowych wśród zwycięzców wyborów.
 
Średnio co piąty mandat jest zdobywany przez kandydata z miejsca niemandatowego. Udział ten waha się jednak od 28 proc. w PSL w roku 2005 do 3proc. w PSL w roku 2007 (pomijając już skrajne przypadki Mniejszości Niemieckiej). W największych partiach jest z reguły zbliżony do średniej.
Procent mandatów, zdobywanych przez kandydatów z dalszych miejsc, odpowiada z definicji procentowi kandydatów z miejsc mandatowych, którzy nie zdobywają mandatu. Jak zatem widać, zajmowanie miejsca mandatowego nie oznacza w żadnym wypadku pewności zdobycia mandatu. Co piąty kandydat z takiego miejsca nie zdobywa mandatu. 
Wyjątkiem są tu kandydaci z miejsc, które można uznać za pewne. Są to przypadki kandydatów umieszczonych na pierwszym miejscu listy jednej z dwóch największych partii (partii, które zdobywają w każdym okręgu co najmniej dwa mandaty). Zarówno w roku 2005, jak i 2007, wszyscy kandydaci z pierwszego miejsca z list PO i PiS zdobyli mandat. Jeśli odliczyć takich kandydatów,procent przegranych kandydatów z miejsc mandatowych jest dla obu największych partii identyczny. Wynosi on 39 proc. w roku 2005 i 26 proc. w roku 2007.
To, że co piąty mandat jest zdobyty przez kandydata spoza miejsca mandatowego,wymaga jednak porównania z liczbą takich kandydatów.
 
Zdobywcy mandatów wśród kandydatów z miejsc niemandatowych.
 
Procent kandydatów z miejsc niemandatowych, którzy zdobywają mandat jest minimalny – nawet w najbardziej optymistycznych przypadkach jest to udziałem jednego z szesnastu kandydatów. Średnio zaś – jednego na czterdziestu. Procent tych, którzy mandatu nie dostają jest przytłaczający – 97-98 na stu kandydatów z miejsc niemandatowych mandatu nie zdobywa.
Rozstrzygnięcie, kto z tak licznego grona kandydatów danej partii otrzyma mandat, jest efektem skomplikowanej gry personalno-przestrzennej. Niewątpliwie zajmowanie „miejsca mandatowego” ma tu znaczenie, lecz na pewno nie samo z siebie. Widać to szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę wyłącznie kandydatki.
  
Sukces kandydatek w zależności od zajmowanegomiejsca.
 
O zdobyciu mandatu nie decyduje sam fakt umieszczenia na liście. Nie decyduje o tym także samo umieszczenie na miejscu mandatowym. O ile podstawowe znaczenie dla zajmowania miejsca mandatowego ma znacząca pozycja wewnątrzpartyjna, o tyle dla zdobycia mandatu musi jej towarzyszyć wcześniejsza znacząca pozycja publiczna. Znacząca pozycja publiczna pozwala na zdobycie mandatu nawet w przypadku zajmowania miejsca niemandatowego. Brak takiej pozycji skutkuje niepowodzeniem w staraniach o mandat nawet w przypadku zajmowania miejsca mandatowego. Ta druga sytuacja zachodzi w szczególności wtedy, gdy na miejscach niemandatowych tej samej listy znajdują się osoby o znaczącej pozycji publicznej.
Wyparcie z miejsc mandatowych, z mocy ustawy,kandydatów płci męskiej o znaczącej pozycji publicznej i zastąpienie ich kandydatkami bez takiej pozycji, najpewniej nie będzie mieć żadnego wpływu na ostateczny skład Sejmu. Kandydaci o wcześniejszej znaczącej pozycji publicznej najpewniej zdobędą więcej głosów, niż kandydatki bez takiej pozycji, umieszczone wyżej na liście i to oni obejmą mandaty.  
 
Jest faktem, że w świetle przedstawionych danych,obecny system wyborczy trudno uznać za racjonalny – zważywszy na absurdalny nadmiar kandydatów oraz wątpliwe efekty rywalizacji wewnątrzpartyjnej.Niezależnie od tego, jak szlachetne są intencje przyświecające propozycji wprowadzenia parytetu płci na listach wyborczych, sam projekt najwyraźniej nie bierze pod uwagę jego możliwych praktycznych efektów.

Obecny system oparty jest na złudzeniach – kandydatów,wyborców i struktur partyjnych. Istotna część z każdej z tych grup łudzi się codo swoich szans wyborczych lub swojego wpływu na ostateczny skład Sejmu. Zapewnienie większego udziału kobiet w tych złudzeniach, byłoby najpewniejszym efektem wprowadzenia parytetu płci na listach.

Garść faktów z sondażu „Faktów”

Portale zaczynają przeklejać wiadomości o sondażu SMG/KRC dla Faktów TVN. Każda z informacji podawana jest oddzielnie, choć przecież są one niezwykle od siebie zależne. Zacząć wypada od najważniejszej – zdecydowanego wzrostu liczby tych, którzy deklarują chęć wzięcia udziałów w wyborach. W poprzednim sondażu, z 21.03, taką deklarację złożyło 58%. W najnowszym – aż 75%. Ten wzrost – 17% więcej – ma zasadnicze znaczenie przy zrozumieniu zmian preferencji partyjnych. Te są bowiem podawane jako procent tych którzy zadeklarowali chęć głosowania, lub chociaż powiedzieli „nie wiem” (co z resztą jest dość kontrowersyjne). Oczywiście ostateczne wyniki wyborów tak są właśnie liczone jako procent od głosów ważnych. Jeśli jednak chcieć zrozumieć, co się w społeczeństwie dzieje, trzeba koniecznie rozróżnić zmiany preferencji, od pozyskania nowych wyborców spomiędzy wcześniej niegłosujących.
Skokowy wzrost poparcia dla PiS wynika najpewniej z takiej mobilizacji. Zobaczyć to można, jeśli uwzględnimy tych, którzy deklarowali, że nie pójdą na wybory. W marcu wyglądało to tak:
  

Teraz wygląda to tak:
 
Dwie trzecie przyrostu poparcia dla PiS wynika najpewniej ze zmniejszenia się liczby tych, którzy deklarują, że nie pójdą głosować. Reszta wiąże się ze spadkiem notowań SLD i PSL. Choć spadki dla każdej z tych partii mieszczą się w granicach błędu, to już łączny ich udział spadł o prawie 5 proc.
Natomiast pytanie, czy Jarosław Kaczyński powinien kandydować na prezydenta, jest z gruntu tych, których zadawanie nie ma sensu. Większość przeciwników jego kandydowania to zwolennicy PO, PSL i SLD. Wśród zwolenników PiS dwie trzecie chce jego kandydowania. Co natomiast mogą znaczyć odpowiedzi zwolenników PO, twierdzących, że powinien kandydować, tego nie podejmuję się zinterpretować.
Wracając zaś do samych preferencji, to przed PiS staje problem utrwalenia tego efektu. Jak dotąd politycy tej partii żyli w przekonaniu, że wyższa frekwencja im szkodzi (tak to przynajmniej wynikało z ich zachowania na komisji sejmowej w obliczu różnych przedsięwzięć profrekwencyjnych). Jeśli te wyniki potwierdzą się w kolejnych sondażach, to przekonanie wypadałoby zmienić.

Kwiaty idei i nawóz interesów

Przy redakcyjnej obróbce tekstu, w którym chciałem podsumować prawybory w PO, ciut z tego, co napisałem, zostało pogubione. Zmiany minimalne, lecz dla mnie ważne – wliczając w to zmianę tytułu i wycięcie tytułowej puenty. Zdarza się. Tym niemniej, pozwalam sobie wkleić tu całość tekstu tak, jak był on pomyślany.

„Demofilia” jako wsłuchanie się w głos ludu to uboczny skutek konkurencyjnej metody doboru przywództwa – bez tej myśli włoskiego politologa Giovanniego Sartoriego nie sposób zrozumieć, jakim cudem w polskiej polityce pojawiło się coś takiego jak prawybory. Te, które przeprowadziła Platforma Obywatelska, pokazały jednak, jak trudną sztuką jest demokracja wewnątrzpartyjna.

Jeśli tak jest dobrze…

Trudno znaleźć w Polsce kogoś, kto otwarcie zaprzeczy, że demokracja to rzecz pozytywna. Deklaracje w sprawie demokracji wewnątrzpartyjnej są jednak ostrożniejsze. Wynika to z faktu, że znacznie łatwiej ją zepsuć złymi procedurami niż demokrację powszechną. Przez konflikty o władzę kraje rozpadają się znacznie rzadziej niż partie.

Po destrukcyjnych doświadczeniach wewnętrznych wojen z lat 90. w dwóch największych partiach – PO i PiS – panuje „partyjny absolutyzm”.Dominuje przekonanie, że „tylko szef z boskiego namaszczenia jestw stanie rozsądzić spory nas, maluczkich – inaczej byśmy sobie skoczyli wszyscy do gardeł”. Pod względem ideowo-organizacyjnym partie te są na poziomie, na którym europejskie państwa były na początku XVIII w.

Rezygnacja Donalda Tuska z ubiegania się o prezydenturę oraz wystawienie dwóch kandydatów o podobnym bilansie wad i zalet postawiło Platformę przed nieprzemyślanym wcześniej wyborem. Za sięgnięciem po porzucony, zakurzony już instrument prawyborów przemawiało szereg argumentów, jednak żaden z nich nienadający się do publicznego przytoczenia – wahanie Tuska, pewność Komorowskiego (co do swej przewagi wewnątrz partii), nadzieje Sikorskiego i jego zwolenników (że tą metodą ma się jakieś szanse na rozstrzygnięcie, które członkom kierownictwa do głowy nie przyjdzie) czy wreszcie potrzeba odzyskania inicjatywy w mediach. Oficjalnie można było tylko głosić chwałę demokracji. Jak wiadomo, hipokryzja jest hołdem składanym cnocie przez cynizm.

Nic jednak dziwnego, że po fatalnych próbach przeprowadzenia prawyborów w roku 2001 PO do problemu podchodziła z ewidentną ostrożnością.Ograniczono możliwość zgłaszania kolejnych kandydatów i surowo zakazano atakowania się wzajemnie. Na hucznie zapowiedzianej uczcie demokracji dania zaserwowano w skromnym wyborze i na zimno.

Najlepszym przykładem, jak trudna jest wewnętrzna demokracja, była prawyborcza debata. To, że była drętwa do bólu, nie było przypadkiem.Nie wypada też z niej wyciągnąć wniosku, że marszałek Sejmu i szef MSZ mają zdolności komunikacyjne, które byłyby zawstydzające u dyrektora podstawówki przygotowującego szkolną akademię. Rzecz wynika z kompletnie nowej roli, w jakiej dyskutanci się znaleźli.Międzypartyjne debaty to walki bokserskie, gdzie ciosy na odlew są najchętniej stosowanym zagraniem. Tu walczący musieli spróbować swoich sił w zapasach, próbując powalić przeciwnika bez efektownego rozkwaszenia mu nosa. W tej nowej sytuacji obaj wystąpili spięci. W dość żałosny sposób próbowali się tylko podszczypywać w czułe miejsca. Chwytów w takiej walce, i to nie tych poniżej pasa, polscy politycy będą się musieli jeszcze nauczyć.

Sama debata była jednak ważną przesłanką przy ocenie, czy wynik wyborów był z góry przesądzony. Nawet jeśli Bronisław Komorowski był pewny zwycięstwa, to zupełnie nie dał tego po sobie poznać. Sądząc po zachowaniu zawodników, emocje nie były udawane – może więc i wybór podobnie.

A zwycięzcą jest…

Podstawowym atutem Komorowskiego była słabość konkurenta. Sikorski znalazł się w sytuacji człowieka, który „przestał się dobrze zapowiadać”. Nie okazał się czarnym koniem, w jego zachowaniu trudno było dostrzec zmyślny strategiczny plan czy zniewalający osobisty urok. Jednak z drugiej strony, może cieszyć się, „że się również przestał zapowiadać źle”. Wszelkie dywagacje, że nieuchronnie zostanie wyautowany z PO, wypada teraz odłożyć na półkę. Trudno sobie wyobrazić wypchnięcie poza partię kogoś, kto może liczyć na poparcie prawie co trzeciego jej członka. W wystąpieniu przy okazji ogłoszenia wyników Tusk udzielił mu potężnego wsparcia, niedwuznacznie sugerując objęcie w przyszłości jakiegoś wyższego stanowiska. On sam zaś zachował się nie tylko wzorcowo względem zwycięzcy, którego jednoznacznie wsparł –pierwsze podziękowania i deklaracje wierności złożył nie Komorowskiemu, lecz Tuskowi.

Tak czy owak, dziś bezapelacyjnym wygranym jest Komorowski, który dzięki prawyborom jest faworytem prezydenckiego wyścigu.Niejednoznaczne jest tylko to, że w decydującej kampanii zapewne powtórzy swoją strategię z prawyborów – żadnych formalnych fajerwerków i żadnych treści wartych dyskutowania. Przewidywalność, by nie powiedzieć: sztampa.

To – przy obecnej sondażowej przewadze PO i jego samego – może okazać się zupełnie wystarczające, jeśli nikt z przeciwników nie podejmie jakiejś porywającej inicjatywy. Gdyby jednak, co nie jest zupełnie nieprawdopodobne, Lech Kaczyński zrezygnował z kandydowania i PiS w wyborach wystawił Zbigniewa Ziobrę, brak dynamiki i umiarkowany entuzjazm zwolenników Komorowskiego może rzucać się w oczy jako słabość.

Premier może czuć satysfakcję. Kandydaci, choć trochę się poszturchali,nie wywołali gorszącej awantury. I, choć wniosek to dość dla Donalda Tuska dwuznaczny, przebieg kampanii pokazał, że nawet ta najbardziej wyróżniająca się dwójka nie stanowi dla niego rzeczywistego zagrożenia.Ich wystąpienia – czy to w debacie, czy na ogłoszeniu wyników – były o klasę słabsze od jego podsumowania. Pod każdym względem – czy to swobody, czy adekwatności strategicznego zamiaru.

W odpowiedzi na wunderwaffe

Politycy opozycji zarzucają prawybo­rom fasadowość. Jednak zarzuty, że coś jest „pijarowską sztuczką”, są we współczesnej polityce de facto komplementem – przyznaniem się do własnej bezsiły i braku pomysłu na skuteczną odpowiedź. Jeśli prawybory bez dyskusji o ważnych problemach miały taką siłę przyciągania uwagi, to przecież najlepszą odpowiedzią jest zorganizowanie prawyborów, w których spór będzie się toczył o coś naprawdę ważnego.

Opozycja, namiętnie wytykając PO słabości zastosowanej procedury,odwołuje się z reguły do jej idealnych wyobrażeń. Wyobrażeń, których sama na razie nie wciela w życie w minimalnym choćby stopniu. Naraża się na naturalną w tej sytuacji ripostę – „jeśli wiecie, jak to zrobić lepiej, to zróbcie sami”.

Ogólnokrajowe identyfikacje polityczne są w każdym nowoczesnym społeczeństwie, przy wyborach w masowej skali, jednym z kluczowych zasobów politycznych – zasobem niejako zastanym. Wybieranie kandydata takiej partii, to ustalenie reguł dostępu do tego zasobu. W polskich warunkach pokazywanie, że taką decyzję oddaje się w ręce ogółu, jest traktowane jako coś oczywiście pozytywnego, daje satysfakcję i nadzieję na zmianę. Coś, co dziś można odbierać jako „PR-owy pic”, jutro może stać się standardem i rewolucją niechcianą przez dziś kontrolujących sytuację.

Bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast były u źródeł sposobem pacyfikacji przez kierownictwo SLD niepokojów partyjnych dołów zawiedzionych mniejszymi niż oczekiwano dostawami rządowych konfitur po zwycięstwie 2001 r. Kto o tym dziś pamięta? Trudno jednak im teraz odmówić roli w przełamywaniu hegemonii partyjnych central. Trudno też sobie wyobrazić, by ktokolwiek otwarcie zakwestionował to obywatelskie uprawnienie i by obywatele dopuścili do rezygnacji z niego.

Wyścig zbrojeń

Medialny sukces prawyborów, wyjątkowo wygodny dla kierownictwa wynik,brak większych wpadek i bezsilnie zaciśnięte zęby opozycji najwyraźniej zachęciły PO do deklaracji o rozszerzeniu procedury na kolejne przypadki. Teraz wiele zależeć będzie od wyniku jesiennych wyborów. Jeśli Komorowski wygra, prawybory jako narzędzie politycznego marketingu najpewniej wejdą na stałe do arsenału naszej demokracji. Czy będziemy świadkami prawyborów już wcześniej – przed wyborami samorządowymi? Nie jest to wykluczone. W wielu miastach już zostały zapowiedziane. Oczywiście nie z czystej miłości do demokracji.

Prawybory mogą być sposobem na obronę przez regionalnych liderów swojej niezależności wobec partyjnej centrali. Jednak wezwanie ogółu członków partii jako sojuszników w takiej rozgrywce może skończyć się tak, jak zwołanie Stanów Generalnych przez króla Ludwika XVI.

Najbardziej frapującą informacją jest jednak niska frekwencja w prawyborach. PO nie ma tu żadnego sensownego wyjaśnienia. Najbardziej prawdopodobne jest, że te milczące 20 tysięcy członków to „martwe dusze” – narzędzia w dotychczasowym kształcie wewnętrznej demokracji. Można się domyśleć, że wielu działaczy „pompowało” swe koła, by zwiększyć własną siłę i mieć więcej delegatów na partyjnych zjazdach. Uświadomienie skali takiego „wyścigu zbrojeń” między działaczami powinno być dla wszystkich liderów partyjnych przestrogą. Jeśli nie dopuści się do realnego głosu członków partii, trzeba się liczyć ze wzrostem znaczenia członków fikcyjnych.

***

Ziarno demokracji wewnątrz­partyjnej trafiło na razie na szczęśliwe okoliczności. Bo kwiaty idei rosną na nawozie interesów. Szczególny układ personalny w PO, możliwość narzucenia ograniczeń zabezpieczających przez nieczystą rozgrywką czy wreszcie patronat głównego rozgrywającego, Donalda Tuska – to rzeczy, które dały szansę na zasadniczą zmianę oblicza polskiej polityki. Jednak dalszy rozwój idei obywatelskiego zaangażowania zależy od niego samego. Jeśli rzeczywiście szeregowi członkowie partii zasmakują w tym nowym uprawnieniu, nie tylko nie będzie można go im odebrać, lecz trzeba im będzie go serwować w coraz większej ilości. Wtedy uczta demokracji może stać się naprawdę treściwa i gorąca.

Demokracja górą – szczegóły kretowiskami

„Człowiek potyka się o kretowiska, nie o góry” – o tej złotej myśli Konfucjusza wypada pamiętać pochylając się nad problemem demokracji wewnątrzpartyjnej. Wyniki ankiety przeprowadzonej na Salonie 24 są tu dobrym przykładem (choć liczba odpowiadających nie była imponująca i za daleko idących wniosków wysuwać z nich nie można).
W ankiecie były trzy odpowiedzi wskazujące władze partii, jako decydujące o wysunięciu kandydata partii w wyborach samorządowych oraz cztery odpowiadające różnym wariantom konwencji czy prawyborów. Te ostatnie podzielone były według dwóch kryteriów – głosowania otwartego na sympatyków partii lub zamkniętego w obrębie jej formalnych członków oraz możliwości limitowania udziału konkretnych osób jako kandydatów przez władze partii lub jej braku.
Rozkład odpowiedzi pomiędzy te 7 opcji wyglądał tak:
 
Jak widać, zwolennicy bezpośredniej demokracji wewnętrznej są górą – liczebnością przewyższają trzykrotnie zwolenników powierzenia wyboru kandydatom wyłącznie władzom partii. Jednak ich szczegółowe preferencje nie są już takie oczywiste.
Jeśli pogrupować wyniki tylko ze względu na dylemat „otwarte-zamknięte”, odpowiedzi rozkładają się tak:
 
Nawet wśród zwolenników demokracji bezpośredniej lekką przewagę mają tu zwolennicy ograniczenia procedury do członków partii. Ponieważ można się spodziewać, że ci, którzy by zostawili takie decyzje w rękach władz, też byliby za takim rozwiązaniem, zwolennicy otwartych prawyborów są raczej w mniejszości.
Jeśli zaś chodzi o prawo weta władz w stosunku do zgłaszanych kandydatów, to odpowiedzi są już bardziej zdecydowane:
 
Tym niemniej, ponieważ zwolennicy odpowiedzi „niebieskich” musząc wybrać pomiędzy prawyborami nielimitowanymi a limitowanymi, zapewne wybiorą te pierwsze, to przewaga zwolenników procedur bez weta władz nie jest już  tak wyraźna – 56:44. Są jednak oni górą.
Uwzględniając taki rozkład głosów, wygląda na to, że najbardziej prawdopodobnym kompromisem byłyby prawybory (bądź konwencje) zamknięte lecz nielimitowane – coś na kształt tego, co jest stosowane w Niemczech. Jednak tuż za nimi czają się rozwiązania zamknięte i limitowane – minimum tego, co wykracza poza pełną kontrolę władz partii. Zwolennicy prawyborów w amerykańskim stylu są tylko trochę liczniejsi od zwolenników tradycyjnie rozumianej roli partii. Co jednak i tak jest znaczące. Podobnie jak to, że obecny stan prawny, w którym procedura zgłaszania kandydatów jest całkowicie scentralizowana, popiera tylko 10% tych, którzy wzięli udział w ankiecie.

PS. Niestety, z powodów rodzinnych nie mogę wziąć udziału w jutrzejsze sesji poświęconej prawu obywateli do wyboru reprezentantów, organizowanej w ramach Kongresu Praw Obywatelskich. Mam jednak nadzieję, że będzie jeszcze okazja, by o tego typu sprawach rozmawiać nie tylko na blogu.

Kto wie lepiej? – ankieta i uściślenia

Chciałbym bardzo podziękować redakcji Salonu24, która umieściła na stronie głównej ankietę w sprawie demokracji wewnątrzpartyjnej (tu). Na dziś, na godzinę 8.00 odpowiedzi rozkładają się tak:
   
Jak widać, póki co, zwolennicy bezpośredniej demokracji wewnątrzpartyjnej mają nad zwolennikami prymatu władz przewagę liczebną 3:1. Większość (choć już nie aż tak dużą) mają zwolennicy braku ograniczeń ze strony władz partii w zgłaszaniu kandydatów. Jedna trzecia jest zwolennikami prawyborów otwartych – nie ograniczonych wyłącznie do członków partii.
Po zadaniu w poprzedniej notce pytania, co warto nazywać „prawyborami”, chyba najwyższy czas, by przedstawić własną propozycję w tej sprawie. Chciałbym zaproponować takie rozumienie pojęć:
Selekcja kandydatów przez partię polityczną może mieć trzy generalne formy:

  1. Decyzja statutowych władz partii.
  2. Konwencja wyborcza.
  3. Prawybory.

Przez konwencję wyborczą rozumiem wszystkie sposoby wyłaniania kandydatów, które rozgrywają się w jednym miejscu i czasie (spotkania, wiece itp.) i opierają się na gremialnym głosowaniu uczestników takiego wydarzenia.
Przez prawybory rozumiem wszystkie takie sposoby wyłaniania kandydatów, w których głosowanie jest rozciągnięte w czasie i przestrzeni – co zatem idzie, decyzja głosującego może być podejmowana w samotności, bez bezpośredniej presji grupy.
Zarówno konwencje, jak i prawybory, mają dwie kluczowe cechy – mogą być otwarte lub zamknięte, oraz limitowane lub nie.
Zamknięte to takie, w których brać mogą udział tylko członkowie partii – czyli takie, w których czynne prawo wyborcze można odebrać.
Otwarte to takie, w których może wziąć udział każdy, kto chce.
Limitowane to takie, w których statutowe władze partii mogą zablokować zgłoszenie jakiejś kandydatury.  Nielimitowane – w których kandydować może każdy, kto chce. Są oczywiście jeszcze dwie inne cechy – tajność głosowania i ostateczność głosowania (czy wynik wymaga zatwierdzenia przez władze partii). Pozwolę sobie je jednak dziś pominąć, choć oczywiście mają one istotne znacznie. Nie tu jednak toczy się główny spór.

Przy takim ujęciu, mamy zatem cztery podstawowe warianty prawyborów (podobnie z resztą, jak konwencji):

  • zamknięte limitowane
  • zamknięte nielimitowane
  • otwarte limitowane
  • otwarte nielimitowane

Rozumiem, że nikt nie ma wątpliwości, że ostatni z tych wariantów (praktykowany generalnie, choć nie bez wyjątków, w USA), zasługuje na miano prawyborów. Pojawia się natomiast kontrowersja, dotycząca pozostałych rodzajów. W szczególności zaś pierwszego, zastosowanego właśnie przez PO.  Rozumiem tych, którzy uważają, że to nie są prawybory, że tylko ostatni rodzaj zasługuje na taką nazwę. Wierzę, że taki pogląd wynika z głębokiego przemyślenia, nie zaś z faktu, że akurat taką procedurę zastosowali polityczni przeciwnicy a nazwa prawybory dobrze się kojarzy większości, w związku z tym użycie jej w tym kontekście byłoby przyznawaniem punktów przeciwnikom, do czego nie można dopuścić. Niestety, moja wiara nie jest szczególnie umacniana argumentacją zwolenników takiego poglądu – tym niemniej przy niej zostanę. Bardzo by pomogło w jej utwierdzeniu zadeklarowanie się zwolenników takiego ujęcia w sprawie dwóch pozostałych rodzajów procedury – zamkniętej nielimitowanej i otwartej limitowanej.
Pisałem o tym już w komentarzach, lecz przypomnę raz jeszcze – mój pogląd ma uzasadnienie w dotychczasowej praktyce językowej – np. w relacjonowaniu wydarzeń sprzed trzech lat we Francuskiej Partii Socjalistycznej (tu). Nie jest więc, jak to ktoś sugerował, „zaśmiecaniem semantyki”. Jest próbą jej uporządkowania.
Nie mam wątpliwości, że otwarte, nielimitowane prawybory byłyby zasadniczą zmianą jakościową. Pisałem o tym przed laty i w Gazecie Wyborczej, i we Wprost. Co wyjdzie z tego, co dziś obserwujemy, nie wiadomo. Bardzo bym jednak chciał, by nikt nie próbował stawiać mnie przed alternatywą – albo potępienie, albo zachwyt.  W takim wyborze nie biorę udziału. Dla mnie to, co robi PO, to zamknięte, limitowane prawybory. Aż tyle i tylko tyle.

Pytania „otępiałego żółwika”

Marek Migalski na swoim blogu raczył był mnie nazwać „otępiałym żółwikiem” (tu). Oczywiście nie imiennie mnie – wszystkich, którzy procedurę wyłaniania kandydata PO na prezydenta nazywają prawyborami. Ja zaś ją tak nazwałem i to kilkukrotnie. Moje zainteresowanie problemem nie jest przy tym gorliwością neofity – o przeprowadzanie w Polsce prawyborów apeluję od lat, co można sprawdzić na przykład tu. Tam też można się przekonać, że amerykańskie prawybory znam nie tylko z polskiej telewizji, więc może nie jest tak, że „nie mam na ich temat bladego pojęcia”. Pozostaje mi uznać, że jestem „posłusznym i pożytecznym narzędziem w rękach Platformy”. To, trzeba przyznać, dalece niebanalny sposób zabiegania o nowych sympatyków ;).

Zostawiając jednak na boku Twoją niezwykłą uprzejmość Marku, chciałbym Ci zadać parę pytań, gdyż mam zupełnie inny problem z Twoim wpisem – nie do końca można odczytać z niego Twoje stanowisko:

  • Czy gdyby PiS faktycznie zdecydował się na taką procedurę, jaką opisałeś, to nazwanie jej „prawyborami” traktowałbyś jako nadużycie i posądzał tych, co tak robią, o niekompetencję lub służalczość względem PiS?
  • Jeśli tak, do dlaczego drwisz z tych, którzy robiliby dokładnie to, co Ty robisz w swoim wpisie?

I wreszcie pytanie najważniejsze:

  • Jak Ty wyobrażasz sobie optymalną procedurę wyłaniania kandydata Twojej partii? Przecież ma ona przed sobą parę takich decyzji w najbliższych miesiącach (o czym piszą tu). Konkretnie zaś – 

Kto powinien decydować o tym, kogo wystawi partia w wyborach prezydenta miasta:

  1. Centralne władze partii
  2. Regionalne władze partii
  3. Lokalne władze partii
  4. Członkowie partii w mieście z wetem władz
  5. Członkowie partii w mieście bez weta
  6. Sympatycy partii w mieście z wetem władz
  7. Sympatycy partii w mieście bez weta

Opcję „z wetem” należy rozumieć jako ustalenie listy potencjalnych kandydatów przez władze partii, opcję „bez weta” – jako prawybory otwarte dla wszystkich chętnych. Przez członków partii rozumiem wszystkich tych, których z partii można wykluczyć. Przez sympatyków  wszystkich tych, którzy się tak publicznie zadeklarują, bez możliwości zablokowania im takiego akcesu (tak, jak w przypadku standardowej procedury amerykańskich prawyborów).

Oczywiście, do odpowiedzi na to ostatnie pytanie zachęcam wszystkich.

I wreszcie na koniec:

  • Od którego punktu, Twoim zdaniem, można mówić o prawyborach?

Prawyborczych pokus ciąg dalszy

Po ostatnich dniach można dopisać kolejne pozycje do listy pokus, jakie stają przed kandydatami walczącymi w prawyborach – listy zaczętej w zeszłym tygodniu:
3) Wciągnie w wilcze doły (a tym razem konkretnie lisie ;))
Rzucenie wyzwania do debaty, bez wcześniejszego dyskretnego uzgodnienia jej warunków, robi zawsze wrażenie zarzucania tchórzostwa. Jeśli dodatkowo debata ma się odbyć na wybranym przez jedną stronę gruncie, druga strona ma prawo czuć się niekomfortowo. W walce pomiędzy partiami to narzędzie jest stosowanie bez litości (patrz ostatnie eurowybory – pisałem o tym tu) – pognębienie przeciwnika jest celem samym w sobie i żadne jego poczucie niesprawiedliwości bezpośrednich konsekwencji nie ma. W prawyborach poczucie jednej ze stron wewnętrznej walki, że druga chce ją wymanewrować, mogą pozostawić po sobie znacznie więcej złych emocji, niż sama przegrana. To zaś może szkodzić mobilizacji wszystkich sił w wyborach właściwych.
4) Zarzucanie gry nie fair
Odpowiedzią może być publiczne zarzucenie drugiej stronie, że nie gra fair. Trudno tego nie zrozumieć, co oczywiście nie znaczy, że to nie jest szkodliwe. Po pierwsze, może pozostawić wrażenie, że zwycięstwo jest niezasłużone. To ma takie same skutki, jak opisane powyżej. Jest też zarzutem zrozumiałym przez wyborcę ostatecznego i obciążającym zwycięskiego kandydata przed decydującym starciem. Po trzecie wreszcie, tak długo, jak długo reguły nie są dla wszystkich oczywiste, tak długo będzie pokusa, by naciągać taką argumentację:  Jak ty mi coś zarzucasz, to to jest niedopuszczalna osobista wycieczka, jak ja ci coś zarzucam, to to jest merytoryczna debata. Wejście na taką ścieżkę grozi też eskalacją konfliktu.
5) Zarzucanie próżności
Chwyt za ego jest także chwytem poniżej pasa. Nawet jeśli coś jest na rzeczy, to przecież taki zarzut można postawić każdemu politykowi i zawsze. Jest nieweryfikowalny. Oczywiście, zaatakowany w ten sposób może odpowiedzieć – skromność to wspaniała zaleta, ja ją posiadam i nigdy się tym nie chwalę. Może też odpowiedzieć cytatem z Churchilla – To bardzo skromny człowiek i trzeba przyznać, że ma ku temu powody. Tak, czy owak, zarzut potrzeby brylowania w mediach ze strony kogoś, kto z tych mediów sam nie wychodzi, moc ma małą, zaś podważa samą ideę (możliwie) otwartych prawyborów.

Ponieważ wszystko wskazuje na to, że prawybory mają szansę na stanie się najmodniejszym narzędziem marketingu politycznego w następnych latach, warto się uważnie przyglądać wszystkim okolicznościom ich stosowania. Są bowiem jak broń palna w średniowieczu a napalm w czasach współczesnych. Pomstowanie na jego użycie przez przeciwników jest tylko wstępem do użycia go samemu.

Prawyborcze pokusy

Prawybory nie potoczą się tak gładko, jak to się początkowo wydawało.  Tym niemniej ich obserwacja pozwala sporządzać na bieżąco listę pokus, które na kandydatów (i ich zwolenników) czyhają.
1) Licytacja w radykalizmie
„Mało dyplomatyczne” ataki szefa MSZ na obecnego prezydenta miały mu zapewne pomóc w pozyskaniu twardego antykaczystowskiego elektoratu. Elektorat ten może przesądzić o wyniku prawyborów, lecz w ostatecznych wyborach jego rola nie musi być decydująca. Owszem, jego mobilizacja składa się na sukces, lecz równie ważne jest przekonanie wahających się. Ten rodzaj argumentów Sikorskiemu jest i będzie wypominany. Jednak jest tu wyraźna pokusa, by nie przejmować się tym, co będzie po prawyborach.  
2) Wypychanie na margines
Atak Palikota na Sikorskiego i całe konserwatywne skrzydło w PO, na czele z jawnym twierdzeniem, że tak naprawdę nie jest on kandydatem PO, ma przynieść zdobycie poparcia głównego nurtu Platformy. Straszenie grożącym ze strony konkurentów rozłamem ma wszystkie cechy samospełniającego się proroctwa. W przypadku zwycięstwa Komorowskiego będzie im zdecydowanie trudniej stanąć za nim murem. Zwłaszcza, że sam dziś usprawiedliwia Palikota. To też jest wpychanie wahającego się wyborcy w ramiona konkurenta w wyborach ostatecznych.

Przy okazji warto przypomnieć sobie, jak wyglądał główny billboard PO w 2007 roku. Jakże to dziś wymowne – starcie skrzydłowych.

   

Bardzo jest interesujące, co PO zrobi z Palikotem. Na mój gust pozbawią go stanowiska wiceprzewodniczącego klubu. Jeśli go wyrzucą z partii, będę miło zaskoczony. Swoją drogą – po co mu to było?

Swoją drogą, to jego argumentację w sprawie Sikorskiego można bardzo łatwo odwrócić i zastosować przeciw Komorowskiemu (zmieniając tylko kilka nazw i nazwisk):

Otóż choć obaj są formalnie kandydatami Platformy, to  w sensie merytorycznym i politycznym jest to wybór pomiędzy kandydatem PO(Radek Sikorski) i kandydatem UD (Bronisław Komorowski), a może nawet LiD-u. (…)
To jest środowisko „III RP”, które nie jest daleko od Kwaśniewskiego, a nawet Millera.
Skutki tego wyboru są więc zasadnicze dla przyszłości sceny politycznej. I łatwo sobie wyobrazić, błyskawiczną konsolidację „LiD-u” wokół urzędu prezydenta gdy będzie nim Komorowski. To z tego powodu z taką wściekłością politycy SLD atakują Marszałka Sejmu. Wiedzą, że jego zwycięstwo w tych wyborach to jest powstanie prawdziwej alternatywy dla SLD po lewej stronie sceny politycznej.
Powstaje jednak pytanie jakie skutki dla PO – skutki wewnętrzne -będzie miało takie umocnienie tej grupy polityków. W mojej ocenie to niechybnie prowadzi do silnego rozbicia w partii. Martwiłbym się też ojakość współpracy pomiędzy rządem, a prezydentem. Bo jest oczywiste, że budowanie samodzielnej pozycji politycznej musi oznaczać konflikty i napięcia pomiędzy urzędami. Dlatego właśnie tak iluzoryczne jest założenie, że mamy do wyboru dwu kandydatów Platformy. Kandydat PO jest tylko jeden. To jest Radek Sikorski.

Nie ma wątpliwości – każda taka wypowiedź jest eskalacją wewnętrznego konfliktu. Poniekąd oczywista prawda, że w dniu rozstrzygnięcia prawyborów świat się nie kończy, łatwo znika z oczu.

Tanie kpiny i szlachetna rywalizacja

Na swoim blogu Marek Migalski bezlitośnie skrytykował prawybory w PO (tu). Niektórzy komentujący wykpiwali go z tego powodu, pisząc np. W PiS prawybory już były? Na kogo Pan głosował? 
Jest faktem, że takie zarzuty nie brzmią szczególnie logicznie w wykonaniu przedstawiciela partii, w której kandydatów na szefów okręgów może wskazywać tylko prezes, zaś w oficjalnej relacji z ostatniego kongresu można przeczytać (tu): Jarosław Kaczyński dodał, że w ocenie parlamentarzystów będzieuwzględniana ich współpraca z mediami. „Chodzi o to, żeby przekazywaćto, co jest linią PiS, a nie pomysły własne, szczególnie jeśli są oboktego, co proponuje PiS” – powiedział.
Tym niemniej, przecież na tym kongresie zostały wprowadzone bardziej demokratyczne zasady wyboru władz – ale na poziomie podstawowym. Kandydatów w podstawowych organizacjach można już wskazywać oddolnie.
Marku – jeśli mógłbym coś doradzić – najskuteczniejszą formą krytyki byłoby pokazanie, że PiS potrafi pójść jeszcze dalej. Sam prezydent w liście do premiera przyznaje, że prawybory są skutecznym sposobem przyciągania uwagi opinii publicznej i spychają na plan dalszy sprawy istotne. Jeśli tak, to może trzeba je zrobić samemu, wykorzystując je do debatowania nad sprawami naprawdę ważnymi.
Oczywiście, nie chodzi tu o wybory ogólnokrajowe. Wewnątrzpartyjne wyzwanie rzucone urzędującemu politykowi zdarza się bardzo rzadko nawet w USA, zaś na poziomie prezydenta to i tam możliwość czysto teoretyczna. Jednak zbliżają się wybory samorządowe i to jest pole do popisu dla PiS.
Po odwołaniu Kropiwnickiego w żadnym z największych miast nie rządzi prezydent należący do PiS. To wyśmienita okazja, by wprowadzić prawybory takie, o jakich – sądząc z wpisu na blogu – marzysz. Może w nich nie być tak, że (lider partii) wyznaczył dwóch kandydatów i do tego ograniczył „swobodny” wybór. Zróbcie to tak, jak piszesz – by było można krytykować kandydatów a nikt za to nie wyleci na zbity pysk z partii. Niech wyrazić swoją wolę będzie można inaczej, niż zachwalając pretendentów. Walka pomiędzy nimi niech będzie taka, jak opisujesz to, co się działo pomiędzy Obamą a Clinton – ostra, zacięta i swobodna.
Kandydaci PiS, ścierając się w takich prawyborach, mieliby zdecydowanie łatwiejszy dostęp do mediów i – tym samym – do serc wyborców. Zaś szlachetna rywalizacja miałaby miejsce nie tylko pomiędzy nimi. Także pomiędzy polskimi partiami politycznymi. To jest coś, na co bardzo liczę. Już za tydzień przedwyborczy kongres PiS. Po Twoim wpisie, Marku, wierzę, że będziesz na nim walczył o prawdziwe prawybory.

Prawybory – przełom czy przestroga?

Gdy przed dwoma tygodniami pisałem o prawyborach (tu), robiłem to bez przekonania, że może jednak do nich dojść. Pisałem, bo sprawą interesuję się od dawna i już 8 lat temu przekonywałem, że prawybory są czymś, co mogłoby być dla polskiej polityki ożywcze (tamten wywiad jest niestety w płatnym archiwum, niemniej jeśli ktoś chciałby wydać 3,66PLN, to znajdzie go tu).
Satysfakcję mogę mieć jeszcze z jednego powodu. Cała sprawa jest pięknym zobrazowaniem tytułu tego bloga. Wszystkie oficjalne, ideowe uzasadnienia dla tej decyzji są tylko częścią opisu sytuacji. Łódź dobra wspólnego ładnie wczoraj pohalsowała pod wiatr interesów partykularnych. To nie jest tak, że Donald Tusk zawsze marzył o „powrocie do korzeni”, tylko nie było okazji. Prawybory to dla Donalda Tuska całkiem zgrabna metoda ucieczki od odpowiedzialności za ewentualną porażkę kandydata PO w wyborach prezydenckich. Widać też już wyraźnie, która frakcja opowiedziała sięza którym kandydatem. Rozstrzygnięcie tego sporu i wskazanie przez Tuska kandydata na zasadzie osobistego wyboru, narażało go na całkiem spore napięcia. Pozostawienie tego wewnętrznej demokracji było po prostu bezpieczne i wygodne.
Tym niemniej, wszyscy zatroskani narastającą centralizacją polskich partii dostali przy okazji prezent. Nie jest to jakiś ewenement. Amerykańskie prawybory też zostały wprowadzone po części z pobudek ideowych – jako sposób na zaangażowanie aktywnych obywateli w życie polityczne, po części zaś z powodów całkowicie przyziemnych i interesownych – jako niezwykle skuteczne zabezpieczenie interesów każdego ze stanów z osobna przed zagrożeniem ze strony waszyngtońskiego centralizmu.
Teraz bardzo wiele zależeć będzie od rzeczywistego przebiegu tej przełomowej procedury. Jeśli akcja zakończy się powszechnym niesmakiem – tak jak to się stało w 2001 – będzie to ostateczna przestroga dla wszystkich, by w takie rozwiązania nigdy już nie wchodzić.
I tu warto uważnie przyglądać się omawianym w poprzedniej notce szczegółom. Na razie jedna wiadomość jest całkiem optymistyczna. Można mieć wątpliwość w sprawie ograniczenia liczby kandydatów do powszechnie znanej dwójki, lecz taka decyzja ma jeden niezwykły atut. Całkowicie uodparnia wynik prawyborów na wszelkie sztuczki związane z taką a nie inną ich formułą. Sam dylemat formuły odpada, bo wybór jednego z dwóch kandydatów da się rozwiązać tylko na jeden sposób. Odpadają też jakiekolwiek pokusy głosowania taktycznego, atakowania za pomocą „klonów” (np. zgłoszenie się jakiegoś trzeciego – młodego i dynamicznego – kandydata, na pewno zaszkodziłoby Sikorskiemu przy formule „zwycięzcą jest pierwszy na mecie”) itp.
Niezależnie od politycznych sympatii, ze strategicznego, obywatelskiego punktu widzenia, warto trzymać kciuki, by tym razem „Oferma Obywatelska” tego nie zepsuła.