Archiwum autora: jaroslawflis

PSL – nagroda pocieszenia

PSL – którego elektorat raz jeszcze potwierdził, że nie kocha swojej partii aż tak, by głosować na jej kandydatów w wyborach prezydenckich – dostał nagrodę pocieszenia. W wyborach uzupełniających do senatu w okręgu Płock kandydat ludowców zdobył 43 proc. głosów i pokonał kandydata PiS, który zdobył 2 proc. głosów mniej. W ostatnich wyborach parlamentarnych (które, jak to pisałem przy okazji wyborów uzupełniających na Podkarpaciu w 2008 roku, są lepszym wskaźnikiem głosowania w wyborach uzupełniających do senatu, niż standardowe wybory senackie) PiS dostał w tym okręgu 36 proc., PO – 30, PSL – 20 a LiD – 11 proc. Warto jednak zwrócić uwagę, że na ten sukces złożyły się trzy czynniki:
1) Brak kandydata PO.
2) Brak kandydata SLD.
3) Kandydat Polski Plus, który zdobył 16 proc. głosów.
Głosów nieważnych było 6 procent. Stąd ciekawe, co stało się z wyborcami tych dwóch partii, które nie wystawiły kandydatów. Wynik kandydata PSL można zinterpretować w ten sposób, że pozyskał on wszystkich wyborców SLD oraz co trzeciego wyborcę PO. Natomiast głosy dla kandydata Polski Plus to najpewniej reszta głosów wyborców PO, których część najpewniej oddała też puste kartki. Tak, czy owak, PSL potwierdził swoją pozycję obrotowego, który może wygrać z każdym, jeśli mu na to pozwolą strategie pozostałych partii. Ciekawe szczególnie w kontekście trwałości koalicji PO-PSL oraz propozycji wprowadzenia jednomandatowych okręgów w wyborach do senatu. Jak widać na obrazowej lekcji, takie rozwiązanie otwiera drogą do strategicznej wymiany poparcia pomiędzy partiami – „my wam odpuszczamy ten okręg, w którym i tak sami nie wygramy, wy zaś nam odpuście tamten”. Niezależnie zatem od marnego wyniku Pawlaka, pogłoski o śmierci PSL należy uznać za mocno przesadzone.

Pojedynek na błędy

Kilka razy dziennie różni ludzie – od profesorów po monterów – zadają mi pytanie „Kto wygra wybory?”.  Generalnie odpowiadam, że gdybym wiedział, to bym robił zakłady u bukmacherów a wszystkim opowiadał, że będzie odwrotnie. Gdy mam jednak trochę więcej czasu, rzecz przedstawiam tak:
Gdyby w tej kampanii ścierały się zdolności, które są przewidywalne i ograniczone, można byłoby jakoś prognozować wynik starcia. Rzecz jednak w tym, że to pojedynek na głupotę, którą jest nieprzewidywalna i nieograniczona.
Jarosław Kaczyński przystąpił do wyścigu z poważnym bagażem błędów strategicznych i komunikacyjnych popełnionych w minionych pięciu latach. Wydawało się, że nie ma szans. Jednak Bronisław Komorowski (wspierany przez swój sztab) ruszył w dramatyczny pościg. Nieomal każdego dnia odnosił na tym polu nowe sukcesy. Głosy zaczął odbierać mu nawet Grzegorz Napieralski, choć kolegom z SLD wydawało się, że nie jest do tego zdolny.
Szczytowym momentem tego pojedynku była sprawa prywatyzacji w służbie zdrowia. Trudno ustalić, jak się ma podniesienie tej sprawy w ostatnią kampanijną niedzielę przez Jarosława Kaczyńskiego do jego wcześniejszej strategii. Przecież było jasne, że na taką właśnie okazję czeka sztab Komorowskiego od początku kampanii. Sprawa nie byłaby jednak dla PO taką okazją, gdyby sam PiS nie postanowił jej podgrzać. Zamiast potraktować ją jako najlepszy dowód na przemianę prezesa i na czepialstwo konkurentów, podjęto walkę  na polu wyznaczonym przez konkurentów. Tak, jakby sprawa prywatyzacji szpitali była bardziej jednoznaczna od przemiany prezesa. Być może z kalkulacji wyszło, że trzeba pójść na zwarcie, lecz wybór akurat takiego pola, na którym raz się już przejechało, trudny jest do zrozumienia. Wygląda na to, że na ostatniej prostej PiS nie pozwolił się zdystansować Komorowskiemu w liczbie błędów.
Druga tura w tej dyscyplinie zapowiada się bardzo wyrównanie.

Dzień Świstaka

23 sierpnia 2005 roku – w trakcie kampanii prezydenckiej, lecz jeszcze przed jej rozstrzygnięciem – przesłałem do redakcji pewnego kwartalnika tekst podsumowujący polskie struktury polityczne. Wróciłem sobie do niego ostatnio, zaś wczorajsza debata popchnęła mnie do jego przypomnienia. Mam takie wrażenie, jak w „Dniu Świstaka” – jesteśmy po tych pięciu latach w nieomal tym samym miejscu.

Prezydent
Przegląd polskich instytucji władzy zakończyć wypada prezydentem. To bardzo żałosna hybryda – trudno powiedzieć, czy ponosi odpowiedzialność za to, co się dzieje w kraju, czy nie. W USA wiadomo, że prezydent rządzi. W Niemczech wiadomo, że nie. Niemiecki prezydent, niczym monarcha we współczesnej demokracji, jest ostatnią deską ratunku, gdy pojawiają się głębokie konflikty i zwykłe procedury parlamentarno-rządowe zawodzą. Przeniesienie na nasz grunt francuskiego wzorca prezydenta-półfiguranta prowadzi do tak samo schizofrenicznej sytuacji, jaka ma miejsce nad Sekwaną. Prezydent jest uwikłany w nieustające podchody z premierem. Stosunkowo najprościej rzecz wygląda, gdy premier i prezydent są z przeciwnych obozów. Po prostu podstawiają sobie nogi przy każdej okazji, gdy tylko da się to jakoś usprawiedliwić przed opinią publiczną. Każdy jest naturalnym liderem swojego ugrupowania i walcząc ze swym głównym przeciwnikiem może liczyć na wsparcie „współplemieńców”. Gdy obaj należą formalnie do tego samego obozu, rzecz ma się znacznie gorzej. Pokazowej życzliwości jest więcej, lecz gra nie staje się przez to bardziej czystą. Każdy musi walczyć na dwa fronty. Do fundamentalnego dla demokracji starcia różnych koncepcji dobra wspólnego, dochodzi rywalizacja o przywództwo w obrębie rządzącego stronnictwa. Sama w sobie też naturalna. Tyle, że obie rywalizacje toczą się w tym cały czasie i trudno uznać ich reguły za służące wspólnemu dobru. Prezydent – czy to francuski, czy polski – z reguły ucieka od kłopotliwych bieżących kwestii. Ewentualnie wbija rządowi mizerykordię, gdy jakiś konieczny, acz kontrowersyjny projekt wydaje się zbyt naruszać obowiązujący konsensus. Przychodzi na gotowe, gdy trzeba skonsumować jakiś sukces. Nic nie zmusza go do pojechania pod siedzibę rządu i spotkania się z protestującymi górnikami – niezależnie, czy chciałby ich postulaty popierać, czy potępiać. Może poczekać kilka dni i w miłym otoczeniu telewizyjnych kamer odegrać spektakl „Ojciec narodu rozważa, kto ma rację”.
I znów – skądinąd takie zachowania wydają się logiczne i można je usprawiedliwiać kolejnym „to tak już jest…” i (lub) „gdyby prezydentem był ktoś inny…”. Jednak kilka reguł gry dramatycznie pogłębia problem. Po pierwsze, prezydent pochodzący z bezpośrednich wyborów powszechnych ma bardzo silną legitymację – znacznie silniejszą od zadań, jakie formalnie przed nim postawiono. Daje to lepszą od premiera pozycję względem opinii publicznej i mediów. Pozycję niewspółmierną do bezpośredniego wpływu i zakresu odpowiedzialności. Co więcej – nawet gdy rząd działa najlepiej, jak można sobie wyobrazić, nic nie zwalnia prezydenta z potrzeby konsumowania tej pozycji. Przecież nie został wybrany w wielkich ogólnonarodowych igrzyskach po to, bo raz na rok poklepywać premiera po plecach i mówić „dobra robota!”. Powinien znaleźć sposób na stałe przypominanie wszystkim o swojej doniosłej roli. Stąd permanentna gra prezydenckim wetem-cepem – narzędziem mało subtelnym, ale jakże spektakularnym w użyciu. 
Potrzeba ciągłego przypominania o swojej pozycji i wpychania się przed premiera, to jednak przede wszystkim efekt konieczności zabiegania o reelekcję w kolejnych wyborach. Wypełnianie przez prezydenta tej skromnej roli, jaką przewidzieli dlań ustawodawcy, nie daje mu szans utrzymania się na stanowisku. Sprawy nie osłabia nawet dwukadencyjny limit – czyż napięcia Kwaśniewski-Miller nie były potęgowane przez fakt, że dla tego pierwszego wizja Millera jako swojego następcy w prezydenckim pałacu była trudna do zniesienia?
Napięcia wywoływane przez tak źle skrojoną instytucję, jaką jest obecny prezydent, nie są równoważone przez wątpliwe korzyści, jakie w polityce zagranicznej daje jego pozycja „jokera” – w wybranych sprawach dublującego tandem premier-minister spraw zagranicznych. Przecież szef MSZ i tak jest z reguły zwolniony z uczestnictwa w bieżących rozgrywkach na krajowej scenie. Zaś taki ober-MSZ prowadzi tylko do żenujących spektakli, jak choćby wspólne wciąganie flagi na uroczystościach w Dublinie.

Prezydencka kampania
Ostatnia kampania pokazała, jak niszczący jest bezpośredni wybór prezydenta-półfiguranta dla innych elementów życia politycznego. Nieczytelna, spersonalizowana  rywalizacja zdominowała inne debaty, choć sama w znaczącej części była traktowana instrumentalnie. Przy okazji obsady drugorzędnego jednak ośrodka władzy, załatwiane były najprzeróżniejsze interesy. Najczytelniejszym okazała się konieczność wystawienia kandydata na prezydenta jako nieuchronnego zabiegu politycznego marketingu poszczególnych partii walczących o większość parlamentarną.
Wielopartyjna wojna wszystkich ze wszystkimi skazywała liderów ugrupowań na diabelskie alternatywy: Jeśli ja nie wystartuję, straci moja partia (bo nikt się nie będzie nią interesował, jeśli nie będzie mieć kandydata) i może się zdarzyć, że ja sam stracę przywództwo w swoim środowisku, jeśli ktoś inny skutecznie przyciągnie jego nadzieje.  Jeśli jednak wystartuję to przecież przegram, więc i tak podkopię swoją pozycję przywódcy. Tak, czy inaczej, szanse kandydata na zdobycie stanowiska nie były w takiej kalkulacji szczególnie ważnym elementem.
Marginalizacja pomniejszych ugrupowań była może i korzyścią z całej tej awantury, gdyby nie to, że dwie tury wyborów nie są żadnym czynnikiem integrującym scenę polityczną poprzez zachęcenie do szerszej współpracy. Wręcz przeciwnie – przecież wyborcy małych partii lewicy i tak nie zagłosują na kandydata prawicy w drugiej turze, nie ma po co wysyłać do tych środowisk jakiejkolwiek oferty. Udział w walce o prezydenturę jest w tych warunkach elementem rozgrywki pomiędzy partiami wewnątrz poszczególnych większych obozów, pogłębiającym tylko wynaturzenia wielopartyjnych wyborów parlamentarnych. Żałosny los małych środowisk jest w takich warunkach pseudo-integracją, pogłębiającą i tak już nieczytelne podziały. W efekcie 20% w pierwszej turze jest traktowane jako wielki sukces. Wszak może zepchnąć najbliższych konkurentów-sojuszników aż do ligi okręgowej a tylko to się naprawdę liczy.
Owe 20% wystarcza też do otwarcia drogi do „narodowego przywództwa”. A kandydat, który na serio do takiego przywództwa aspiruje, odgrywa swój spektakl tak, jakby nic mu nie było wiadomo o faktycznych kompetencjach „głowy państwa”. Całość procedury naprawdę wygląda tak, jakby szefa rady parafialnej obsadzać drogą turnieju bokserskiego. Droga, która prowadzi do zwycięstwa nie jest na pewno sposobem na wybór kandydata adekwatnego do charakteru stanowiska.

Uwiarygadniacze

Wydawać by się mogło, że żelazny elektorat PiS – ci, którzy w sondażu TVN zapewniają Jarosławowi Kaczyńskiemu pierwsze miejsce w kategorii „podziwiany polityk” – powinien być poważnie zaniepokojony. Prezes mówi rzeczy całkowicie odmienne od tych, do których ich przyzwyczaił. IV RP to już przeszłość. Z osobami inaczej myślącymi trzeba współpracować – pewnie nawet wtedy, kiedy dążą do dezintegracji narodu polskiego.
Na pierwszy rzut oka powinno to doprowadzić do załamania rąk i przerzucenia poparcia na Marka Jurka lub przynajmniej do wyborczej demobilizacji. Nic takiego jednak nie grozi Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ma on bowiem sprawdzonych sojuszników. Całe zastępy osób publicznych – od Tuska i Schetyny po Wołka i Lisa – spieszy zapewniać , że prezes tak naprawdę nic się nie zmienił. Ich głosy muszą słodko brzmieć w uszach wiernych wyborców PiS. Nie dość, że potwierdzają wprost ich najgłębsze przekonanie, to jeszcze umacniają to swoimi emocjami: Boją się go – więc mają powody by się bać. Ciekawe, jak by się zachował Jarosław Kaczyński i jak by się zachowali jego najtwardsi zwolennicy, gdyby Stefan Niesiołowski zareagował na nową strategię mówiąc:

Nareszcie, Jarku! Witamy w naszej paczce! Popatrz na mnie – ja też kiedyś byłem szwarccharakterem „Wyborczej” a teraz gramy razem. Dla ciebie też tu mamy przygotowane miejsce. Skoro uznałeś, że trzeba się porozumiewać ponad podziałami, że trzeba pokochać naszą polską rzeczywistość wraz z jej niedogodnościami (zamiast strzępić się o byle co), to znaczy, że jesteś już nasz człowiek.
Rozumiem, jak ciężko było tobie – żoliborskiemu inteligentowi – bratać się z tymi wszystkimi oszołomami i moherami. Sam tak kiedyś miałem, ale też machnąłem na to ręką. Oni są nieuleczalni w tych swoich teoriach spiskowych i zaściankowych fobiach. Nie ma co próbować ich cywilizować ani budować swej pozycji na ich poparciu. Żadna konserwatywna otoczka tu nie pomoże. Przez pogoń za tymi mirażami wylądowałeś na marginesie, skazany na pochlebianie Rydzykowi. Teraz, wspólnie, wyplenimy całe to towarzystwo z życia publicznego. Twoja nowa postawa jest ostatecznym triumfem rozsądku w polskiej polityce. Rozumiem cię i cieszę się z całego serca. Jak dobrze znaleźć kogoś, kto myśli podobnie.

O tym się jednak nie przekonamy – przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego wybrali drogę uwiarygodnienia go wśród tych, którzy mogliby być targani wątpliwościami. Postanowili też nie wystawiać jego przemiany na najcięższą próbę. Pokrętnymi ścieżkami, ale jednak – polityka miłości obejmuje nawet najgroźniejszych przeciwników.

W czyim oku Belka?

Rozwój sprawy Marka Belki, podobnie jak i jej kulisy,  są jednak znacznie bardziej wieloznaczne, niż to się wydawało tydzień temu, gdy pisałem poprzednią notkę. Nic (poza oficjalnymi wypowiedziami) nie wskazuje na to, by była to osobista inicjatywa Komorowskiego. W dzisiejszej rozmowie w Tok FM, dr Rafał Chwedorczuk zwracał uwagę na doniesienia medialne, wedle których rzecz miała być uzgodniona przez Tuska z Kwaśniewskim. Zastanawiał się, dlaczego taką decyzję uzgadniają osoby, które formalnie nie mają z obsadzaniem stanowiska prezesa NBP nic wspólnego. Odpowiedź jest prosta – to suma dwóch zjawisk.
Po pierwsze, prezydent nie mianuje szefa banku centralnego, lecz tylko zgłasza jego kandydaturę. Ta zaś musi być zatwierdzona przez sejm. Nic więc dziwnego, że osoba, która jest rzeczywistym liderem największej partii w sejmie – głównej siły koalicji rządzącej (bardzo zdrowym zwyczajem pełniąca funkcję premiera) ma tu do powiedzenia więcej, niż to się może zdawać wyznawcom idei podmiotowości polskiego prezydenta. Nawet, jeśli ze względów marketingu politycznego, chcąc wyjść naprzeciw naiwnym oczekiwaniom względem kandydatów na prezydenta, musi udawać, że nie ma z tym nic wspólnego.
Po drugie, w sytuacji, gdy mniejsza z partii koalicji nie jest chętna do współpracy przy takim wyborze na tym etapie, pojawia się pokusa, by do rozgrywki włączyć jakąś część opozycji. Opozycji, na którą nie dość, że składają się dwie partie, to jeszcze jedna z nich jest ostro podzielona na dwie frakcje.  A frakcja opozycyjna w partii opozycyjnej ma za swego lidera osobę, która ze względów ustrojowych została wyautowana z formalnej polityki, choć przecież nie pozbawiona ambicji i wpływów.
Jednak ta misterna kombinacja nie musi wcale inicjatorom wyjść na dobre. Napieralski
już sprawdził, jak to oceniają wyborcy SLD (tu link) i zapewne zagra na czas, upokarzając przy okazji swoją wewnętrzną opozycję. PiS i PSL nie mają żadnego powodu, by sobie odmówić przeczołgania Komorowskiego przed samymi wyborami. Sprawa może się więc skończyć jedynym pewnym efektem – podważeniem zaufania do PO i Komorowskiego zarówno ze strony PSL, jak i SLD. Wiele wskazuje na to, że liderzy PO, chcąc przed wyborami wsadzić Belkę w oko Napieralskiego, wsadzili ją we własne. 
Jednak najciekawsze w całej sprawie jest to, jak też potoczy się wybór szefa NBP po wyborach. Czy Tusk, jeśli wygra Komorowski, podtrzyma kandydaturę Belki, który na tym stanowisku pewnie wiele razy zalezie za skórę rządowi? Czy Komorowski faktycznie przejmie „własność” tej inicjatywy, by otworzyć się na ludzi Kwaśniewskiego i osłabić Tuska? Czy wtedy wszyscy się na Belkę zgodzą?
I jeszcze ciekawsze – kogo zgłosi Kaczyński, jeśli wygra? Na czyje poparcie w sejmie licząc? Czy będzie dążył do zablokowania Belki, by znaleźć szefa NBP bardziej otwartego na współpracę z rządem? I to z którym rządem – obecnym (Donald Tusk przyklaśnie, wbrew liberalnym wyobrażeniom) czy wymarzonym, własnym, po wyborach 2011?
Przy okazji – wyniki głosowania nad kandydaturą Leszka Balcerowicza w roku 2000 – link. Warto to sobie uzmysłowić, pamiętając, który prezydent zgłosił tego kandydata.

Nowy żart marszałka

Bronisław Komorowski rekomendując kandydaturę Marka Belki na prezesa NBP, określił go jako „człowieka spoza układu partyjnego”. Naprawdę dobry żart. Nazwanie tak człowieka, który jeszcze 5 lat temu był premierem, wcześniej zaś dwukrotnie wicepremierem w rządach SLD, której to partii był członkiem do 2005, to przejaw iście angielskiego poczucia humoru . Chyba, że marszałkowi chodzi o to, że Belka kandydował do Sejmu w 2005 roku jako lider partii, która zdobyła 2.5 procenta głosów, więc została wolą wyborców wyautowana z układu partyjnego?
Na początku marca, żartobliwie odwracając argumentację Palikota, oskarżającego Sikorskiego, że tak naprawdę jest kandydatem PO-PiSu, umieściłem w notce na blogu taki fragment:

Otóż choć obaj są formalnie kandydatami Platformy, to  w sensie merytorycznym i politycznym jest to wybór pomiędzy kandydatem PO(Radek Sikorski) i kandydatem UD (Bronisław Komorowski), a może nawet LiD-u. (…)
To jest środowisko „III RP”, które nie jest daleko od Kwaśniewskiego, a nawet Millera.
Skutki tego wyboru są więc zasadnicze dla przyszłości sceny politycznej. I łatwo sobie wyobrazić, błyskawiczną konsolidację „LiD-u” wokół urzędu prezydenta gdy będzie nim Komorowski. To z tego powodu z taką wściekłością politycy SLD atakują Marszałka Sejmu. Wiedzą, że jego zwycięstwo w tych wyborach to jest powstanie prawdziwej alternatywy dla SLD po lewej stronie sceny politycznej.
Powstaje jednak pytanie jakie skutki dla PO – skutki wewnętrzne -będzie miałotakie umocnienie tej grupy polityków. W mojej ocenie to niechybnie prowadzi do silnego rozbicia w partii. Martwiłbym się też o jakość współpracy pomiędzy rządem, a prezydentem. Bo jest oczywiste, że budowanie samodzielnej pozycji politycznej musi oznaczać konflikty i napięcia pomiędzy urzędami. Dlatego właśnie tak iluzoryczne jest założenie, że mamy do wyboru dwu kandydatów Platformy. Kandydat PO jest tylko jeden. To jest Radek Sikorski.

Dzisiaj to brzmi jakby trochę poważniej.

Utwór na cztery ręce

Trochę uzupełnień dla komentarza w najnowszym TP:

Nieszczęścia chodzą parami – trudno nie przywołać tego przesądu, gdy miesiąc po katastrofie smoleńskiej przez kraj płynie fala powodziowa.
Ten dramat dotyka już nie państwowych elit, lecz miejscowości,o których w zwykłych okolicznościach nikt by pewnie nie napisał na pierwszej stronie. Obie fale – emocji po tragedii i powodziowa – mają jednak podobne, decydujące znaczenie dla kampanii wyborczej.Przynajmniej zaś – dla jej retoryki. Wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego na sobotnim wiecu nie przypominało przemówień z lat poprzednich.Bronisław Komorowski mógł dzięki powodzi znaleźć sensowny temat na pierwsze posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

W obu głównych obozach głosom wzywającym do zgody towarzyszą głosy oskarżeń i konfrontacji. W przypadku kandydata PO są to głosy jego partyjnych kolegów i zaangażowanych po jego stronie autorytetów.W przypadku kandydata PiS – publicystów, blogerów i internautów. Sami politycy tej partii twardo trzymają nowy kurs, starając się nadrobić lata zaniedbań w zabieganiu o umiarkowanego wyborcę.

Osoby silnie zaangażowane po którejś ze stron odbierają zgodliwe wypowiedzi przeciwników jako nieszczere zabiegi taktyczne, zaś słowne napaści – jako ujawnienie prawdziwej natury. Jednak, patrząc z boku,taki duet dwugłosów jest jak najbardziej pożądany. Emocje napędzają politykę, lecz właśnie dlatego powinny być trzymane w ryzach. Dodatkowo – gdy na scenie politycznej brakuje równowagi – jednym opadają ręce, drudzy natomiast osiadają na laurach. Zrównanie sił pobudza każdą ze stron do większego wysiłku.Demokracja zaś opiera się na wierze, że choć część tego wysiłku tworzy dobro wspólne.

Problem nie jest oczywiście tylko polski. To, że motywacje napędzające aktywistów są sprzeczne ze strategią walki o centrowego wyborcę doskonale widać też w USA. O problemie opowiadał nam sztabowiec z Północnej Karoliny:
Na konwencji Demokratów w 2004 roku John Kerry wystąpił jako weteran z Wietnamu, ze swoimi orderami i deklaracją, że „melduje się na służbie”. Tymczasem salę zapełniają weterani, tyle, że protestów przeciw tej wojnie. Pokolenie ’68, które w każdym jej bohaterze widzi zbrodniarza. Ci ludzie siedzą jednak z zaciśniętymi zębami, bo wiedzą, że to nie jest spektakl dla niech. Oni i tak nie zagłosują na Busha. To jest spektakl dla wahającego się wyborcy, który ciągle nie otrząsnął się z traumy po 11/09.
Oczywiście, trzymać język za zębami można na czas takiej konwencji a i to nie do końca. Dlatego też przeciwnicy polityczni z upodobaniem wyszukują wszelkich przejawów „prawdziwej natury” drugiej strony – czy to jest wypowiedź Bartoszewskiego, czy anonimowego uczestnika wiecu PiS z ostatniego szeregu. Interpretacja jest zawsze ta sama – wiadomo przecież, że gdy lider wyciąga ku swym oponentom rękę na zgodę, to drugą – zaciśniętą w pięść – trzyma za plecami. Tę drugą dobrze widzą stojący za nim zwolennicy. Oni też wierzą, że ta wyciągnięta na zgodę to niezły trik, który pozwoli mocniej uderzyć, gdy przyjdzie co do czego. Pod tym względem najbardziej konfrontacyjnie nastawieni zwolennicy obu stron są zgodni.
Taki to utwór na cztery ręce musimy „podziwiać” w każdej kampanii. Twierdzenie, że jest on pożądany, że tylko tak daje się w dzisiejszych czasach skanalizować społeczne emocje i zrobić z nich napęd życia publicznego, wymaga jednak poważnego zastrzeżenia. 
Ta zabawa prowadzi do dobra wspólnego tylko wtedy, gdy rozgrywający ją lider naprawdę ma wolę i umiejętność, by te dwie tendencje – konfliktu i zgody, konfrontacji i kooperacji – trwale równoważyć i by taka równowaga służyła celowi innemu, niż tylko zdobycie władzy.  Tym wszystkim, których nie zadowala rola kibica którejś ze stron, pozostaje uważne śledzenie wszystkich przejawów takiej woli, takich umiejętności i takich celów.

Kryzysy realne i prawne

Czy w Czechowicach-Dziedzicach jest już klęska żywiołowa? Czy trzeba sięgnąć po środki nadzwyczajne? Odpowiedź na to pytanie nie jest dziś oczywista z powodu odległego od dramatycznych przeżyć mieszkańców tego miasta. Odpowiedź ta bowiem zależy od wyborczych kalkulacji. Zgodnie z konstytucją, pozytywna odpowiedź na to pytanie wymusza przesunięcie wyborów, to zaś niechybnie stanie się co najmniej przedmiotem spekulacji – czy to dla partii rządzących dobrze, czy źle?
Najpewniej jednak, zgodnie ze zbójeckim prawem opozycji, decyzja w tej sprawie zostałaby skrytykowana, jako motywowana wyłącznie wyborczym interesem. Ciekawe, ile miast i miasteczek musi zalać, by nikt nie miał wątpliwości, że to już klęska żywiołowa…
Oczywiście, nikt rozsądny nie ma złudzeń, że gdyby partie akurat zamieniły się rolami, to rzecz wyglądałaby inaczej.
Znów (pisałem o tym dokładnie miesiąc temu tu) pojawia się ten sam problem, który dotknął nas przy okazji tragedii smoleńskiej – przewidziane prawem procedury kryzysowe nie pomagają w rozwiązywaniu problemów, lecz dodatkowe problemy stwarzają. Po co w konstytucji aż tak  dramatyczne konsekwencje jednej decyzji w sprawie jednej społeczności lokalnej? Zabezpieczenia na miarę zamachu stanu dziś utrudniają racjonalną decyzję w sprawie pojedynczego miast. Nadają jej bowiem dalekosiężne konsekwencje dla całego kraju.
Tak jak wojny nie można powierzać generałom, tak i prawo jest najwyraźniej rzeczą zbyt ważną, by ją zostawić wyłącznie prawnikom.

To, tak przy okazji, tylko kolejny mały argument w sprawie szkodliwości bezpośrednich wyborów prezydenckich dla polskiego życia publicznego.  Więcej argumentów w najnowszym TP. Tu – dla zachęty – fragment:

Fotel prezydenta RP można porównać do fotela pasażera obok kierowcy.Jest to na pewno miejsce dobrze widoczne i dające dobry ogląd sytuacji.Jednak jeśli chodzi o ustalanie, dokąd samochód jedzie, pasażer możejedynie wyrazić opinię. Z instrumentów kierowania w jego zasięgu jesttylko hamulec ręczny.
To, że polski system władzy zapewnia prezydentowi najbardziejspektakularną formę wyboru – i co za tym idzie, najsilniejsząlegitymację – nie zmienia podstawowego faktu: tym, który ustala, dokądjedzie samochód, jest premier. Jeśli premier i prezydent są zgodni codo tego, dokąd jechać, mogą stanowić zgrany duet, w którym ten drugipełni rolę pilota, ułatwiając orientację kierowcy. Jeśli jednak ichzdania są odmienne, jedyne, co może zrobić prezydent, to straszyćużyciem hamulca lub też faktycznie go zaciągać.

Samospełniająca się frustracja

Frustracja jest jednym z najgorszych doradców. Nic do dostarcza na to tak wielu dowodów, jak nasza polityka. To frustracja popchnęła Donalda Tuska do wypominania Lechowi Kaczyńskiemu wsparcia Leppera w debacie przed drugą turą w 2005 roku, co – zdaje się – było najskuteczniejszą metodą zapewnienia poparcia wyborców Samoobrony dla kandydata PiS. To frustracja po przegranej przez Jarosława Kaczyńskiego debaty podpowiedziała Mariuszowi Kamińskiemu zorganizowanie konferencji prasowej w sprawie Sawickiej, która to konferencja stała się gwoździem do trumny nadziei PiS na zwycięstwo w 2007 roku. To wreszcie frustracja wobec wzrostu poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego i jego partii pobudzała w ostatnich dniach wypowiedzi Niesiołowskiego, Kutza czy Bartoszewskiego – wypowiedzi tyleż nieprzyzwoite, co szkodzące samej PO.
Kto wie, czy tych wyborów nie rozstrzygnie odporność na podpowiedzi sączone do ucha przez frustrację. PO jest już poddane tej próbie i za dni parę pewnie ostatecznie się przekonamy, co z tego wyniknie. Jest wysoce prawdopodobne, że taka próba czeka też sztab i kandydata PiS. Wzrost poparcia wynikający z mobilizacji dotąd niegłosujących (czy też tych, którzy zmienili swoje deklaracje w sprawie udziału w wyborach), może za chwilę osiągnąć swój naturalny kres. Deklaracje udziału w wyborach składa już 75% respondentów – to poziom frekwencji chyba jednak nierealny w naszej rzeczywistości. Jeśli poparcie dla Komorowskiego nie zacznie spadać realnie, nie zaś tylko relatywnie, również po stronie PiS może pojawić się rozgoryczenie. W każdym z tych wypadków frustracja może się sama napędzić.  Jeśli zaś żadna ze stron nie zrobi czegoś naprawdę głupiego, walka będzie się toczyć do samego końca.

Uproszczone uzupełnienie

Uzupełniające wybory do Senatu, przeprowadzane w cieniu wyborów prezydenckich, ostatecznie straciły swoje znaczenie. Ich wynik zdawał się być przesądzony jeszcze zanim główne partie zrezygnowały z wystawiania konkurentów względem politycznych spadkobierców tragicznie zmarłych senatorów. Zamiast więc marnować siły i środki na z góry przegraną kampanię, sensowniejsze wydało się wykonanie gestu względem konkurencji – gest odbierany jest jako szlachetny, nawet jeśli nie oznacza żadnego realnego poświęcenia. Nie ma w tym nic złego – w przeszłości brakowało choćby i tego.

Nie wszystkim ten brak konkurencji w wyborach się podoba, trudno jednak zmuszać kogokolwiek, by startował, gdy nie ma realnych szans. Jeśli nie ma też niczego do ugrania przy okazji. Może jednak w takich okolicznościach da się przeprowadzić jedną systemową zmianę – zmianę, którą postulowałem już przy okazji wyborów uzupełniających na Podkarpaciu przed dwoma laty. Chodzi o zmianę prawa wyborczego tak, by w przypadku rezygnacji bądź śmierci senatora nie trzeba było przeprowadzać wyborów uzupełniających. Nie da się tu zastosować takiej procedury, jaka ma miejsce przy posłach – w końcu każdy kandydat do Senatu walczy samodzielnie. Tym niemniej można zastosować rozwiązanie przyjęte w takich krajach jak Francja czy Niemcy – instytucję oficjalnego następcy senatora. Taką osobę zgłaszać się powinno przy okazji rejestracji kandydatury. Byłaby ona umieszczana na obwieszczeniach wyborczych, żeby wyborcy mieli świadomość, kto obejmie mandat, gdyby była taka potrzeba.

Frekwencja w wyborach uzupełniających jest zwykle o rząd wielkości mniejsza, niż w wyborach powszechnych. Dzieje się tak dlatego, że wyborcy nie mają poczucia uczestnictwa w czymś ważnym. Takie wybory i tak nie są w stanie zmienić układu sił w Senacie. Zaś sam Senat jest może i izbą „wyższą”, ale przecież nie ważniejszą.

Natomiast koszty wyborów uzupełniających są już takie jak zwykle. Jeśli więc wybory w skali kraju kosztują 100 mln PLN, to na taki okręg elbląski, gdzie w styczniu 207 odbywały się takie wybory, wypada pewnie jakieś 2 mln. Tymczasem w tych wyborach wzięło udział niecałe 13000 osób. Czyli zorganizowanie głosowania każdej z nich kosztowało jakieś 150PLN. Naprawdę można to sobie darować.

Przy okazji warto też wspomnieć raz jeszcze, że obecnie wybory takie odbywają się według innego systemu głosowania (normalnie głosowanie blokowe, w uzupełniających – FPTP). To samo jest ewenementem, lecz ma też niebanalne konsekwencje. Głosowanie blokowe umożliwia zdobycie mandatu przez kandydata partii trwale zdominowanej przez konkurencję w danym okręgu (patrz mandat dla Zbigniewa Romaszewskiego w Warszawie lub dla Józefa Bergiera z PO w okręgu Chełm). Tak zdobyty mandat jest niezwykle trudny do odzyskania w wyborach uzupełniających, gdy wyborcy dominującej partii nie mogą dzielić głosu ani wybrać mniejszej liczby kandydatów, zostawiając miejsce dla słabszych partii.

Mam nadzieję, że uda się przekonać komisję sejmową ds. kodeksu wyborczego, by wprowadzić oficjalnych następców senatorów.  W każdym razie – spróbuję.