Archiwum autora: jaroslawflis

Kobiety i samce, metropolie i…

„O tolerancji między kobietami i samcami”, „,,(…)między racjonalnymi i zabobonnymi”, „(…)między zamożnymi a nieudacznikami” – czy ktoś nadałby takie tytuły przedsięwzięciom służącym dialogowi? W ramach debat na temat tolerancji, zainicjowanych przez Fundację „Tezeusz” a relacjonowanych przez „Rzeczpospolitą” (tu) odbyła się runda zatytułowana oficjalnie „Tolerancja między miastem a wsią”. Lecz już na banerach tytuł brzmiał „Tolerancja między mieszkańcami prowincji i metropolii”.
Słowo „prowincja” padło w obydwu tekstach opublikowanych w „Rzepie” – tekstach autorów znamienitych, od lat badających i afirmujących Polskę lokalną. Przy wielkim dla nich szacunku i sympatii, chciałbym tu zwrócić na jedną ich cechę – mieszkają w warszawskiej metropolii. W zasadzie tylko w tym miejscu w Polsce używa się słowa „prowincja” inaczej niż z sarkazmem lub defensywną rezerwą („jako rektor prowincjonalnej uczelni” – komentował zwycięstwo WSB-NLU w ogólnopolskim rankingu Krzysztof Pawłowski, „wie Pan, my tu, na prowincji…” – zdarza mi się słyszeć w rozmowach z mieszkańcami mniejszych miejscowości). Z tej okazji chciałbym tu zwrócić uwagę dwóm grupom na dwie rzeczy:
1) Drodzy mieszkańcy Warszawy (oraz czasami innych miast aspirujących do metropolitalności) – czy naprawdę by Wam zaszkodziło przyjęcie do wiadomości, że słowa „prowincja” i „teren” są używane tylko przez Was i odbierane przez pozostałych jako wyraz paternalizmu? Dotyczy to w szczególności dziennikarzy, którzy zdają się nie dostrzegać, że czyta ich ktoś poza stolicą.
2) Drodzy mieszkańcy Polski (całej) – tak jak słowo „prowincja” nie jest użytecznym, obiektywnym określeniem kawałka przestrzeni, tak słowo „prowincjonalizm”, przy całej swym negatywnym zabarwieniu, jest użytecznym opisem specyficznego stanu umysłu. W mym rozumieniu oznacza ono przekonanie, że „prawdziwe życie jest gdzie indziej”. Że tam gdzieś (w wielkim mieście) „żyje się naprawdę”, zaś nasze problemy i sukcesy mają sens tylko wtedy, jeśli doceni je ktoś kto tam żyje. Prowincjonalni są równie dobrze ci mieszkańcy Krakowa czy Warszawy (podobnie jak Berlina czy Wiednia), którzy uważają, że prawdziwe życie i światowy szyk to tylko Paryż czy Nowy Jork.
„Prowincjonalizm” to samospełniająca się przepowiednia. Im bardziej pokornie szukamy zewnętrznego docenienia naszych wysiłków, tym bardziej narażamy się na protekcjonalność tych, na których nam zależy i tym rzadziej możemy się spodziewać ich szczerego zachwytu. To zaś rodzi frustrację i zupełnie bezpodstawne kompleksy. Negatywna ocena zjawiska „prowincjonalizmu” wynika z jego destrukcyjnego wpływu na społeczny dobrostan. Także bez popadania w pychę można zachować spokojną pewność siebie.
Stosunek mieszkańców większych miast oscyluje od przypisywania tak rozumianego „prowincjonalizmu” całej reszcie po równie protekcjonalną „chłopomanię”. W odpowiedzi na „chłopomanię” można spotkać gorączkową dumę z czegokolwiek – samoafirmację nie skłaniającą do wysiłku. Wszystkie te stany utrudniają spokojną i motywującą refleksję nad własnymi możliwościami i aspiracjami, wartościami i wzorcami. Refleksję, która bardzo by się nam wszystkim przydała. Co dobrego chcemy podpatrzeć u innych, czego złego z ich doświadczeń unikać. Czym z własnego dziedzictwa się cieszyć, co zaś pożegnać bez żalu.  Wszystko zaś nie po to, by się przypodobać innym, lecz by się przypodobać sobie.

Nagonka na naganiaczy

Układanie list w wyborach samorządowych zbliża się ku końcowi. Jednocześnie wszystko wskazuje na to, że następnych wyborach zostanie wprowadzony parytet dla kobiet w wysokości 35% – takie jest stanowisko PO, zaś lewica pewnie przystanie na to, bo w końcu to wyłom w linii obrony, który będzie można poszerzać w kolejnych latach. O nieadekwatności tego pomysłu na poziomie ogólnokrajowym pisałem pół roku temu – http://blog.onet.pl/admin_pisz.html?postId=405472991.
Jak to działa w samorządzie? Przykład list Lewicy i Demokratów w wyborach do sejmików 2006 ładnie rzecz obrazuje. W wyborach do sejmiku jest do zdobycia 561 mandatów w 88 okręgach, więc partie mogą wystawić 1122 kandydatów. LiD wystawił ich 887, w tym 194 kobiety, co stanowi 22%. Oznacza to także, że 21% miejsc zostało wolnych. Gdyby te miejsca zapełnić kobietami, ich udział na liście wzrósłby do 38%. Spełnione zostałyby zatem wymogi spodziewanych regulacji a i do 50% brakowałoby niewiele. Czy to jednak zapowiadałoby jakąkolwiek zmianę?
Kandydaci LiD zdobyli łącznie 66 mandatów. 66 miejsc na listach można określić zatem jako „miejsca mandatowe” – to miejsca od góry listy, odpowiadające liczbie zdobytych przez partię mandatów w danym okręgu. Kandydaci z miejsc mandatowych, podobnie jak i zdobywcy mandatów to 7,4% ogółu kandydatów LiD. Osoby spoza takich miejsc i kandydaci przegrani, to zatem 93,6% ogółu kandydatów. Najlepiej sobie uświadomić skalę zjawiska patrząc na obrazek:
 
Na miejscach mandatowych było 12 kobiet (18%), z których jedna nie zdobyła mandatu. Natomiast z pozostałych 182 kobiet mandat zdobyły 2 (słownie dwie) kandydatki. Podobny sukces był udziałem ich 6 kolegów. Zatem na 887 kandydatów ósemka zdobyła mandat wbrew oczekiwaniom, zaś – odpowiednio – ósemka takiego mandatu nie zdobyła, choć była na miejscach mandatowych.Z kandydatów i kandydatek spoza miejsc mandatowych sukces był udziałem jednej/jednego na stu. Zachęcające, prawda?
Ciekawe byłoby, jak zwolennicy parytetu (od prezydenta Komorowskiego, przez liderów SLD, do lidera nowej inicjatywy) powiązaliby z tymi wielkościami spodziewane efekty wprowadzenia parytetu. Co by przyniosło uzupełnienie brakujących 235 miejsc na listach kobietami, czy nawet zastąpienie nimi 132 mężczyzn na miejscach niemandatowych. 
Raz jeszcze wypada przypomnieć – nasz system wyborczy skutkuje podziałem kandydatów na myśliwych i naganiaczy. Nie wszyscy obsadzeni jako myśliwi (na miejscach mandatowych) trafiają. Najlepszym z naganiaczy zdarza się upolować mandat. Jest to jednak zjawisko niezwykle rzadkie. Tym niemniej, myśliwym naganiacze są potrzebni, stąd nie mają powodu, by rozwiewać ich złudzenia – nagonka na naganiaczy właśnie trwa. Parytet zapowiada się tu na całkiem użyteczne narzędzie.

Nowe twarze – stare złudzenia

„Nowoczesna Polska” nie zapowiada się chyba tak obiecująco, jak to sobie planował jej założyciel. Podkreślają własną słabość żale na „przykrycie” wydarzenia przez dopalacze (nosił wilk razy kilka…). Wszystko wskazuje na to, że w tworzenie nowej partii nie zaangażują się żadne znane osoby. Kalisz już się odciął. Sam założyciel odwołuje się do nowych ludzi, którzy mają „odświeżyć” politykę. Wiara ta nie jest nowa, zaś dotychczasowe efekty jej stosowania – niezmiennie rozczarowujące.
Jeden przykład – w roku 2004 Unia Wolności odniosła swój ostatni jaki-taki sukces, przekraczając próg w eurowyborach. W części okręgów wystawiła kandydatów najlepszych, jakich miała. W części zaś osoby o zdecydowanie mniejszym „przebiegu” w polityce. Jeśli porównać liczbę zdobytych głosów w tych wyborach z tą, jaką udało się zdobyć w roku 2001, widać, kto jest dla partii atutem. Sprawdzone nazwisko to wynik o połowę lepszy niż średnia. Nowe – o jedną trzecią gorszy. Liczy się też siła konkurencji – w tym wypadku przede wszystkim PO. Inaczej się walczy ze bezapelacyjnie skompromitowanym Piskorskim (Warszawa I), inaczej z łapiącym drugi oddech Buzkiem (Katowice).
  
W wyborach do sejmu wypada mieć 41 rozpoznawalnych liderów list wojewódzkich, zdolnych do debatowania z dotychczasowymi posłami. Warto też zgromadzić po choć jednym rozpoznawalnym kandydacie w każdym powiecie czy wyróżniającym się mieście niepowiatowym (Gniew, Andrychów, Chojna etc.)  – razem ze 400 nieanonimowych kandydatów.
Na razie liderowi nowej inicjatywy nawet nieliczne zgromadzone atuty jakoś się nie chcą zgrabnie układać w ręce. Moment dla nowej inicjatywy wątpliwy – krzyża przed pałacem już nie ma, za chwilę kampania samorządowa, w trakcie której media będą miały inne tematy niż wybory w następnym roku. Zaś wyborcy nowej inicjatywy wskazać nie będą mieli okazji, więc po raz kolejny zwiększy się ich przywiązanie do tego, co jest.
„Postępowe” media nie kryją swojej sympatii do nowego ruchu. Jednak ichdziennikarze nie mają chyba do końca świadomości, że są dość izolowanągrupą społeczną.  „Młody, wykształcony, wielkomiejski” to ledwie jedenna dwudziestu pięciu wyborców PO z 2007 roku, nawet jeśli przyjąć, żemłodość trwa doczterdziestki. Media – także te konserwatywne – mają też jedną stałą tendencję w swoim stosunku do partii. Jak w starym żarcie o brudnych dzieciach – zawsze wolą robić nowe, niż myć stare. Wiele wskazuje na to, że ich podejście nie jest szczególnie reprezentatywne dla polskich wyborców.

Brak elementarnej wiedzy i zła wola

Do listu Jarosława Kaczyńskiego można się odnosić na wiele różnych sposobów. Sporo z nich już przećwiczono. Postaram się dołożyć jeszcze jeden, kierując się miłym mojemu sercu zleceniem prezesa PiS:
Podstawą analizy, która jest prowadzona i która musi stać się przesłanką naszego dalszego postępowania, mogą być tylko fakty, liczba głosów, ich rozkład przestrzenny w poszczególnych regionach, miastach różnej wielkości, na wsi, porównania z wynikami poprzednich wyborów, analizy zachowań różnych typów elektoratów.

Stosując taką metodę, postanowiłem sprawdzić tezę, którą autor listu przytacza w następnym zdaniu:
Już wstępne rozpoznanie przeprowadzone tą metodą każe podać w wątpliwość różne głoszone w mediach stereotypy, np. ten o skuteczności tzw. miękkiej kampanii, nienawiązywania do sprawy Smoleńska itp. Nie ma dziś jeszcze podstaw do ostatecznych konkluzji, ale wiele wskazuje (choćby porównanie wyników w wielkich miastach z 2007 i 2010 roku), że skuteczność różnego rodzaju zabiegów mających zmienić mój wizerunek, a także znaczące ograniczenie tematyki kampanii, np. wykluczenie z niej niemal w całości kwestii związanych z postawą i poprzednią działalnością Bronisława Komorowskiego, nie przyniosło znaczących skutków.

Porównanie procentowego poparcia dla PiS w 6 największych miastach Polski w wyborach 2007, 2009 i 2010 roku wygląda tak:
 
Za komentarz mogą posłużyć słowa prezesa z kolejnego zdania:
Dlatego ci, którzy dziś zabierają głos, przyjmując pozycję mentorów, w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola.

PS. Wiem, że to skojarzenie, może mnie narazić na zarzut przyłączenia się do medialnych ataków na JK, lecz nie mogę się powstrzymać:
 http://www.dailymotion.pl/video/x10vgm_monty-python-meaning-of-life-extrai_shortfilms

Następne koty za płoty

W najnowszym numerze TP ukazał się tekst o szansach nowej liberalnej inicjatywy – „Plastikowy pistolet Palikota”. Pisany był w pośpiechu i jeszcze przed pojawieniem się w „Newsweeku” wyników pierwszego sondażu, w którym ta inicjatywa poddana została normalnej próbie – postawiona w jednym szeregu z innymi partiami (tu). „Newsweek”, mimo niejakich wątpliwości (choć trochę czuć w nich poradę), nie bardzo próbuje ukryć swoje poparcie dla tej inicjatywy i nadzieję na jej sukces. Tym niemniej sam sondaż jest kubłem zimnej wody dla tych środowisk, które od lat marzą o „nowej sile na polskiej scenie”, która mogłaby się stać awangardą zmian obyczajowych i tak długo (a bezskutecznie) wypatrywanej laicyzacji kraju. Toż to już 20 lat wieszczenia opustoszałych kościołów – i nic.
By do tego kubła dołożyć swój kubeczek, mała symulacja wyników wyborów parlamentarnych nawet przy optymistycznym dla nowej inicjatywy założeniu, że przekroczy ona ustawowy, pięcioprocentowy próg wyborczy. Symulacja jest oparta na wynikach wyborów prezydenckich. Wedle założeń tej symulacji, „Nowa Partia Demokratyczna” odbiera co dwudziestego wyborcę Komorowskiego i Napieralskiego. Ma wtedy 5,2% poparcia. Głosy Kaczyńskiego i Pawlaka zostały zsumowane i podzielone pomiędzy PiS i PSL w takich proporcjach, w jakich układała się poparcie dla tych partii w ostatnich wyborach „przedstawicielskich” – eurowyborach 2009. Generalnie poparcie i podział mandatów w sejmie wygląda wtedy tak:
 
Jak widać, 5% w wyborach to w naszym systemie nie oznacza jeszcze 5% mandatów w sejmie. To mandatów 5, nie 23. Zwłaszcza, gdy poparcia nie ma się skoncentrowanego w części tylko okręgów. Naturalny próg wyborczy działa jak dodatkowy system zabezpieczeń dla obecnych partii. Skubnięcie im po kilka procent niekoniecznie zmienia ich siłę. Pomimo spadku poparcia w porównaniu z wynikami 2007, PO i PSL dalej mają większość w sejmie. Szanse Tuska na zachowanie premierostwa w 2011 zależą – jak się wydaje – w znacznie większym stopniu od sukcesu innego pana na „p” – zajmującego pozycję wicepremiera realnie, nie zaś we własnych marzeniach.

Armageddon a żyrandol

Najtwardsi zwolennicy obu głównych sił politycznych traktowali te wybory jako ostateczną walkę dobra ze złem. Tymczasem uczestnicy wieczoru wyborczego w obu sztabach prezentowali ostrożną satysfakcję. Czy Armageddon może skończyć się umiarkowanym zwycięstwem obu stron? Jeśli zgodzić się, że każda ze stron ma powód do satysfakcji, to może to jednak nie było aż tak ważne starcie, jak nam to próbowano przedstawić? Jest faktem, że choć PO wytoczyła w walce o „żyrandol” najcięższe armaty, to PiS godzi się ze stratą „kluczowego ośrodka władzy” bez śladów frustracji. W PO też nikt teraz nie przejmuje się planem działania prezydenta, bo to nie on zostanie poddany w najbliższych miesiącach jakiejś próbie. Tym, który w przez ten rok musi się naprawdę sprężać, jest premier – to dla niego skończył się okres ochronny. W tej sprawie obie siły mają najwyraźniej takie samo zdanie.
„Prezydentura nie jest najważniejsza” – ta zgoda buduje.

Cztery fronty

Druga tura wyborów prezydenckich (podobnie jak to miało miejsce w 2005) dzieli Polskę w najbardziej kłopotliwy sposób.  Jak pisałem pół roku temu (tu), badania CBOS pokazują  umiejscowienie elektoratów na płaszczyźnie podziałów ideowych. Takie umiejscowienie poniekąd przesądza, gdzie przebiega główna linia walki po pierwszej turze. To pomarańczowa linia na wykresie. 
Stąd walka toczy się jednocześnie na czterech frontach. Pierwszym chronologicznie uruchomionym jest  „odpuszczona ćwiartka” (prawa górna) – wyborcy tradycjonalistyczni i akceptujący ekonomiczne status quo. To dla nich rzecznikiem kampanii został Paweł Poncyliusza a Bronisław Komorowski poprosił o zamilknięcie swojego przyjaciela. Literalnie do takich wyborców kierowane są oba oficjalne przekazy. Taka kampania zapowiadała się całkiem dobrze dla kraju, lecz zgoła nieatrakcyjnie dla mediów. Trochę ją podkręciła powódź, dodając emocji, lecz nie odwołując się do podziałów ideowych, lecz do zwykłej oceny sprawności.
Obaj główni kandydaci nie zaniedbali też dolnej lewej ćwiartki – zaczynając od obsadzenia w roli szefa sztabu Joanny Kluzik-Rostkowskiej po nominację dla Belki. Wynik pierwszej tury pokazał, że tu jest do rozegrania kolejna bitwa. Obaj kandydaci przenieśli tu główne siły, próbując początkowo frontalnego ataku. Ataku mało wiarygodnego oraz budzącego groźne pomruki w przeciwległej ćwiartce. Przykładem może tu być świetny tekst Jana Wróbla „Nic nas nie przekona, że czerwone jest czerwone” (tu).
Ten wstępny bój nie przyniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu. Napieralski, zgodnie z przewidywaniami, postanowił walczyć nie o doraźne korzyści, lecz o długofalowe.
Wygląda na to, że zabieganie o tą ćwiartkę obie strony postanowiły połączyć z uruchomieniem jeszcze dwóch frontów – frontów wewnętrznej mobilizacji. Każda z ćwiartek, będących matecznikiem danego kandydata, ma swój straszak – czy to prywatyzację szpitali, czy „Strasznego Kaczora”. Ten pierwszy temat, podobnie jak generalnie akcentowanie problemów ekonomicznych, miał podnieść wagę pionowej osi, tym samym oddalając Komorowskiego od elektoratu lewicy. Ten drugi – miał analogicznie podnieść wagę osi poziomej.
Jak strony rozłożyły siły i jakie zastosowały manewry na każdym z tych frontów lepiej będzie ocenić po wyborach. Na dwa dni przed wyborami byłoby to wsadzanie palców między drzwi.
Jedno jest jednak widoczne – niezależnie od tego, kto te wybory wygra, tak ustawione fronty mogą nas trwale sprowadzić ponownie do stanu z lat 2005-2006, do lat zdominowania polskiej polityki przez oś Michnika-Rydzyka. Bynajmniej nie chodzi o to, kto wtedy rządził, lecz jakie z tego wszyscy wyciągali wnioski. O tym, dlaczego to nie jest dobre, też już po wyborach.

Osoba czy opcja – perspektywa powiatowa

Szukając odpowiedzi na pytanie, czy wybory prezydenckie są bardziej spersonalizowane, niż wybory parlamentarne, warto spojrzeć na mapy zmian poparcia w skali powiatu.
Najpierw zwycięzca – PO:
 
Najpierw najjaśniejsze plamy. Część z nich ma najwyraźniej szerszy wymiar społeczny. Poparcie Białorusinów na Podlasiu i mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie to skutek pozyskania Cimoszewicza w pierwszym przypadku i braku własnego kandydata w drugim. Pozostałe to najpewniej odreagowywanie wcześniejszego braku silnych lokalnych kandydatów w 2007. Tak jak najciemniejsze plamy, to straty wynikające z lokalnej przewagi, jaką mieli kandydaci w 2007 roku. Przewagi, która jak widać nie jest trwała. Taka przewaga to jedyna rzecz, która wedle mej wiedzy łączy Warszawę i Wrocław z powiatami kozienickim, dąbrowskim, raciborskim i leżajskim.
Mniejsze straty i średnie zyski to już bardziej sprawa klimatu. Być może „jaśniepaństwo” Komorowskiego niweluje jego deklarowany konserwatyzm w oczach mieszkańców Małopolski i południowego Mazowsza. Czemu jednak wschodnia Lubelszczyzna i południowa część Świętokrzyskiego jest trochę bardziej przychylna PO niż pozostałe części tych województw, tego w tej chwili nie potrafię wyjaśnić. Widać też, że Komorowski nie jest Kaszubą.
Na PiS przyjdzie czas na koniec, teraz rzut oka na zmiany SLD:
 
Znów największe skoki to z jednej strony echa lokalnych sukcesów i porażek z 2007 roku oraz podlaski posłuch dla Cimoszewicza.  Zastanawiający jest jednak ciemniejszy pas w zachodniej części kraju – od Jeleniej Góry, przez Zieloną, Piłę do Słupska i Bydgoszczy. Tu też pozostaje uczulić się bardziej na zmiany w tym rejonie w jesiennych wyborach sejmików.
Teraz zmiany samego PiS:
 
Znów najciemniejsze plamy to niepowtarzalna w wyborach prezydenckich przewaga lokalnego kandydata. Najciemniejszego puntu nie widać dokładnie – to Piekary Śląskie, matecznik Polaczka. Ciemna plama na Podkarpaciu to powiat kolbuszowski – w 2007 roku miejsce druzgocącego zwycięstwa lokalnego kandydata PiS – Zbigniewa Chlebowca. Jasna plama północnego Mazowsza jest szczególne zabawna w kontekście wyników uzupełniających wyborów do Senatu. Tu PSL miał najwięcej do głosów do oddania PiS-owi. Generalnie – mapa jest najjaśniejsza tam, gdzie PSL miał w 2007 roku najwyższe poparcie (można to sprawdzić na stronie PKW – tu).
Jak zatem wygląda zmiana dla łącznego wyniku PiS i PSL?
 
Tu zyski nie przekraczają 5% (legenda jest standardowa, lecz nie mam już czasu jej przycinać). Warszawa, Wrocław i Opolszczyzna to bardziej zaskakujące miejsca wzrostu niż Zagłębie Miedziowe. Natomiast na północnym zachodzie znacznie ciemniej.

Generalnie – wygląda na to, że wybory parlamentarne są bardziej personalne od prezydenckich – tyle, że w skali lokalnej. W skali ogólnopolskiej nic się z resztą nie różniły w 2007 od wyborów prezydenckich – liderzy na billboardach oraz debaty 1 na 1 kandydatów na premiera w telewizji. Tym niemniej silni lokalni kandydaci byli się w stanie przebić się przez bariery ogólnopolskich podziałów i identyfikacji. To w sumie optymistyczne. Na wynik partii składa się też suma takich lokalnych przewag. Świadomość takiego zjawiska pozwala z większym optymizmem patrzeć w przyszłość władzom PSL-u. Polacy głosują na dwa sposoby – „na telewizor” i „na sąsiada”. Wybory prezydenckie są całkowicie „telewizyjne”. Poparcie dla PSL, to poparcie przede wszystkim „sąsiedzkie”. Na nie w wyborach prezydenckich na pewno nie ma co liczyć.

Osoba czy opcja?

Czy wybory prezydenckie są naprawdę tak spersonalizowane, jak to się powszechnie uznaje? Szczerze wątpię. Trochę danych w tej sprawie. Punktem wyjścia są wyniki wyborów w rozbiciu na poszczególne okręgi wyborcze w wyborach sejmowych. Wyglądają one tak:

   

Mając takie dane, można je porównać z wynikami z 2007 roku. Podział na okręgi sejmowe i porównanie procentów, nie zaś głosów, pozwala częściowo zniwelować różnice we frekwencji. O tych – w następnej notce. W tabeli poniżej podano różnice w procentowym poparciu dla poszczególnych partii i ich kandydatów. Jasnoszarym tłem wyróżniono pięć okręgów z najkorzystniejszą zmianą dla danej partii. Ciemnoszarym z białymi cyframi – pięć okręgów z najmniej korzystną zmianą.

 

Generalnie – zmiany trudno uznać za szokujące. Poza oczywiście przypadkiem PSL, którego elektorat najwyraźniej poparł Jarosława Kaczyńskiego, choć nie we wszystkich okręgach i nie w stu procentach. Tym niemniej, 4 z pięciu okręgów z największym wzrostem PiS to okręgi z największym spadkiem PSL (Chełm, Płock, Radom, Siedlce). Okręgi z najmniejszym wzrostem PiS to te, gdzie PSL nie bardzo miał z czego tracić (Katowice, Gliwice, Rybnik). Co zabawne, największe wzrosty Napieralskiego też są tam, gdzie PSL najwięcej traci. Natomiast największe straty to miejsca, gdzie wedle stereotypu jego przekaz powinien się przyjmować najlepiej – Warszawa, Łódź, lecz także tradycyjne bastiony lewicy – Toruń (w tym okręgu jest Włocławek) oraz Piła.
Co ciekawe, także największe zyski PO mają miejsce w tych paru okręgach, gdzie stratom PSL nie towarzyszą porównywalne wzrosty PiS czy SLD (Piła, Koszalin, Olsztyn). Tym niemniej, największym systematycznym przepływem jest ten z PSL do PiS.
Jeśli przyjąć za jedną wartość sumę poparcia dla PiS i PSL (czyli coś tak jakby Jarosław Kaczyński był także kandydatem PSL w wyborach prezydenckich 😉 ), to związek poparcia dla danej partii w roku 2007 i kandydata danej partii w roku 2010 wygląda na poziomie okręgów tak:
 

Zmiana dla PO wynosi średnio 1%, z odchyleniem standardowym 3%, średnia zmiana dla SLD jest podobna, tylko odchylenie standardowe mniejsze – 2%. Odchylenie dla PiS  jest takie jak dla PO, natomiast średni wzrost to 4%. Lecz już średnia zmiana dla łącznego wyniku PiS i PSL ma odchylenie standardowe tylko 2%.
Oczywiście – fakt takiej zbieżności może być wynikiem identycznej zdolności każdego z kandydatów do przyciągania swojego elektoratu i zróżnicowaną zdolność do przyciągania wyborców PSL. Tym niemniej, na taką tezę jest mniej dowodów, niż na taką, że wyborcy poszczególnych partii po prostu popierają kandydatów wystawionych przez te partie.

Symulacje sejmowe 2010

Na szybko, przed wyjazdem na komisję sejmową, odpowiedź na pytanie, jak wyglądałby Sejm, gdyby za rok Polacy zagłosowali identycznie, jak 20 czerwca:
PO – 214 mandatów
PiS – 190 mandatów
SLD – 56 mandatów

32 mandaty po PSL i MN dzielą się zatem tak:
PO – 5
PiS – 24
SLD – 3

Trzy partie i trzy teoretyczne warianty koalicyjne.
Najmniejsza zwycięska koalicja to PiS + SLD – 246 mandatów
Koalicja „belkowa” PO + SLD – 270 mandatów
PO-PiS-bis – 404 mandaty

Dwie pierwsze bez szans na odrzucenie ewentualnego weta. Ostatnia teoretycznie bez takiej potrzeby.

Szansa/zagrożenie na większość przez rozłam:
17 rozłamowców z PiS lub SLD daje większość PO
41 rozłamowców z PO daje większość PiS

Na piątek przygotuję porównanie wyników 200-2009-2010 na poziomie okręgów sejmowych. Zapraszam i pędzę na dworzec.