Archiwum autora: jaroslawflis

Prezydenci, partie, partnerstwo – po pierwszej turze

Czy partie w miastach są w odwrocie, czy też wręcz przeciwnie – to pytanie wciąż nurtuje. Przed dwoma tygodniami (tu) próbowałem pokazać, jak niejednoznaczne są relacje pomiędzy urzędującymi prezydentami (dalej – inkumbentami) a partiami. Dziś zestawienie po pierwszej turze i porównanie z rokiem 2006 w wyróżnionych poprzednio 25 kluczowych miastach.
Mamy generalnie cztery sytuacje. Pierwsza grupa to inkumbeci „po przejściach” – muszą walczyć z konkurentami z wszystkich partii, choć kiedyś byli kandydatami popieranymi przez jedną z nich. Druga grupa to inkumbeci w nieformalnych związkach z partiami – czasami to tylko platoniczna miłość, wyrażająca się jednak w decyzji bardzo wymiernej – niewystawiania swojego pretendenta. Trzecia grupa to prawnie regulowane związki – inkumbenci będący oficjalnymi kandydatami partii. Wreszcie – dla porównania – trzy przypadki bez inkumbenta. W pozostałych kolumnach wyniki pretendentów 3 głównych miejskich partii. Do tego rubryka dla ex-inkumbentów odwołanych w drodze referendum, którzy jednak się nie zrazili i startują ponownie. Na czarno wyróżniono wygrane w pierwszej turze. Wytłuszczono pozostałych zwycięzców. Posortowano w grupach według wysokości poparcia.
Widoczna „na oko” różnica w specyfice każdej z sytuacji uwidacznia się w postaci średniej (choć średnia z trzech przypadków ma charakter wyłącznie wizualizacji). W tabeli podana została średnia wysokość poparcia w procentach, poparcie dla najsilniejszego konkurenta oraz ich relacje – różnica (czyli przewaga) oraz suma (czyli dominacja pojedynku tych dwóch nad resztą). Dla porównanie wartości z 2006 w takich samych kategoriach.
Generalnie wartości średnie są nieomal identyczne. Jedyne, co się jakoś zmieniło to przewaga quasi-partyjnych nad konkurentami – zmalały wyniki tych pierwszych a wzrosły drugich.
Dalej widać, że wrzucanie do jednego worka dwóch pierwszych kategorii jest bardzo mylące. Choć w 2010 mylące jakby mniej. Obie kategorie różnicują się wewnętrznie, lecz dalej i najlepszy i najgorszy z drugiej  kategorii jest lepszy od swoich odpowiedników z pierwszej. Partyjni inkumbenci są średnio minimalnie lepsi od postpartyjnych. Pretendenci, nawet przy braku inkumbenta, mają trudniej.
Na koniec problem wierności elektoratów ogólnopolskich, mierzonych poparciem dla odpowiedniej listy w sejmiku. Dla każdej partii oddzielnie, w rozbiciu na cztery sytuacje jej kandydata. „Charakter rywalizacji” odnosi się do statusu kandydata danej partii, w porównaniu z konkurencją. W tabeli średnie wyniki kandydatów o takim statusie, jako procent poparcia „sejmikowego”.
 
Wzór jest oczywisty. „Związki niesakramentalne” raz jeszcze pokazują swą atrakcyjność. Wypadałoby docenić konserwatyzm obyczajowy PO, rezygnującej z takich układów, gdyby nie opisane dwa tygodnie temu motywacje. Ciekawe jest też istotne obniżenie wyników pretendentów w otwartej walce – bez inkumbenta. W szczegółowym oglądzie okazuje się, że tacy pretendenci zostali w części przypadków poddani ostrej konkurencji ze strony quasi-inkumbentów, w szczególności zaś przez byłych wiceprezydentów (Lublin, Łódź) lub inne osoby już jakoś związane z danym urzędem (Wrona, Sierakowska).
Czy to wszystko rokuje dobrze, czy źle, to oczywiście temat na szerszą dyskusję. Nie powinna ona jednak odrywać się od faktów i operować łudzącymi zestawieniami. Najczęściej tak jednak robi. Na koniec raz jeszcze przypomnienie – nie ma w największych miastach przypadków bezpartyjnego samorządowego panieństwa. Są skomplikowane układy wzajemnych związków inkumbentów i partii – efekty „antypartyjnej” retoryki obecnej w opisywaniu samorządu od 20 już lat, chorobliwego charakteru relacji wewnątrz naszych partii oraz furtek, jakie tworzy rywalizacja w dwóch turach.

Nieważny Głos i Świątynia Zagłady – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki cz.II

Czy polska demokracja znalazła się w szponach demona oszustwa? Do mojej poprzedniej notki odniósł się uprzejmie przywołany w niej europoseł Janusz Wojciechowski (tu). Czuję się zaszczycony. Na część jego pytań skierowanych do mnie, odpowiedzi udzielili już inni internauci (wielce dziękuję). Jedno zaś z nich szczerze mnie zaintrygowało. Chodzi  o podejrzenie, że afiliacje polityczne wójta mogą mieć wpływ na liczbę nieważnych głosów w wyborach do sejmiku – jako przejaw klientyzu politycznego. Ponieważ obyczaj publicznego pytania o drażliwe kwestie dotyczące innych, rozpropagowany w polskiej polityce przez człowieka zupełnie innej opcji niż Szanowny Europoseł, nie znajduje mojego uznania, postanowiłem rzecz szybko sprawdzić. Policzyłem, jaki też procent nieważnych głosów oddany został w gminach wiejskich, w zależności od komitetu, z którego startował przed 4 laty zwycięski kandydat na wójta. Na wykresie wygląda to tak:
 
Liczebność poszczególnych kategorii jest różna. PSL miał 206 wójtów (nie licząc tych gmin, które uzyskały prawa miejskie), PiS – 35, LiD – 20 a PO tylko 3. 1325 wójtów startowało z innych komitetów. Różnice nie są może dramatyczne, lecz przecież jakieś są. Czy nie jest to zależność od czegoś innego – np. od tradycji historycznych, które mają tak duży wpływ na polskie życie polityczne? To postanowiłem sprawdzić, grupując wiejskie gminy według województw. Obrazek wygląda tak:
  Różnice są faktycznie większe niż pomiędzy partiami, choć ich znacznie może być dyskusyjne. Bez wątpienia jednak skrajnym przypadkiem jest Mazowsze, z ponad 20% nieważnych głosów w gminach wiejskich. Tak, tak – to właśnie Mazowsze zainspirowało Szanownego Europosła do jego pytań. Postanowiłem więc skrzyżować oba podziały i sprawdzić, jaki też wpływ miała przynależność partyjna wójta na głosowanie na Mazowszu. PO i LiD wypadły z zestawienia – gminy wiejskie Mazowsza to nie ich łowisko. W pozostałych przypadkach rzecz wygląda tak:
  Gdyby te dane nie przekonały Szanownego Europosła o społecznym i „oddolnym” charakterze problemu (a nie jest go łatwo przekonać), pozostaje tylko zachęcić do sprawdzenia, dlaczego – i na czyją korzyść – fałszują wybory wójtowie z PiS. Moje zainteresowanie problemem tak daleko chyba nie idzie. Ja jestem prostoduszny i chyba jednak mi się nigdy nie śniło, że wójtowie z PiS mogą działać w zmowie z wójtami z PSL, celem zapewnienia stanowiska marszałkowi Adamowi Struzikowi – z identyczną skutecznością.

Poszukiwacze zaginionej ćwiartki

No dobrze – połowy ćwiartki. Tyle głosów nieważnych oddano w wyborach do sejmików. Europoseł Janusz Wojciechowski przedstawił hipotezę, że może to być wynik fałszerstwa. Dołączam do poszukiwaczy zaginionej pół-ćwiartki. Nie pierwszy raz. O problemie pisałem już po poprzednich wyborach w tekście „Wybory do Sejmu i sejmiku na przykładzie Łapanowa” – (w:) „Wybory samorządowe w kontekście mediów i polityki”, pod redakcją Marii Magoskiej, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2008. Teraz jednak trafiła się gratka – plik z danymi, który otrzymałem z PKW, zawiera rozbicie głosów nieważnych na trzy kategorie – puste kartki, za dużo wskazań i wskazanie w złym miejscu. Ta ostatnia kategoria jest tak mało liczna, że zgrupowałem dane w dwie kategorie – „puste” i „źle skreślone”. Baza danych pozwala też podzielić Polskę na trzy obszary – wieś, miasta w powiatach ziemskich i miasta na prawach powiatu. Są one podobnej wielkości, lecz wcale w wyborach nie zachowują się podobnie. Pokazuje to wykres, na którym zobrazowano udział każdej z kategorii głosów na każdym obszarze (oraz w całym kraju). Wygląda to tak: Generalnie 72% głosów nieważnych to są puste kartki. Oddano ich 8,7% w skali kraju. Złe skreślenia to kolejne 3,2% wydanych kart. Jednak i jedno i drugie zjawisko jest bardzo zależne od miejsca zamieszkania. Im dalej od centrów władzy, tym mniejszy procent ważnych głosów. Czy nie jest to jednak po prostu wyraz przepaści cywilizacyjnej pomiędzy miastem a wsią? Może z dala od wielkich miast „ciemny lud” nie wie, jak postawić krzyżyk na liście. Może wreszcie tam, z dala od czujnego oka światłych mediów, popełniane są masowe fałszerstwa wyborcze? Wszystkie te hipotezy można zweryfikować porównując liczbę głosów ważnych i nieważnych w innych wyborach. Na początek Łapanów – typowa galicyjska gmina w samym środku Małopolski (powiat bocheński). W tuzinie głosowań, w jakich wzięli w ostatnich 5 latach mieszkańcy Łapanowa, rzecz wyglądała tak:
   Wszystko wskazuje na to, że mieszkańcy Łapanowa doznają nagłego olśnienia i zaczynają rozumieć sposób głosowania, gdy tylko zobaczą kartkę wyborczą do sejmu. Nawet reguły wyborów do rady powiatu jakoś łatwiej im zrozumieć.  Zaś fałszowanie nie ma sensu w wyborach prezydenta państwa – w końcu marszałek województwa ma realną władzę nie tylko nad żyrandolem. Może to jednak tylko problem Łapanowa? Dla porównania – wyborczy pejzaż Paradyża (powiat opoczyński, województwo łódzkie – okręg wyborczy Janusza Wojciechowskiego we wszystkich wyborach krajowych):
 
Mieszkańcy tej rajskiej krainy najwyraźniej lekce sobie ważą polityczne dramaty przeżywane przez resztę współobywateli. Dla 1000 z liczącej 3500 wyborców społeczności wybór wójta jest istotny, w odróżnieniu od rozstrzygnięcia, kto powinien zostać prezydentem lub premierem – Tusk czy Kaczyński. Wybór radnego sejmiku ma większe znaczenie od epickich zmagań Komorowskiego z zamiłowaniem do polowań na watahę. Dla mieszkańców Łapanowa przynajmniej to ostatnie było ważniejsze od problemu, czy 70-letni wójt powinien zostać zastąpiony przez swojego o połowę młodszego konkurenta (nie powinien).
Choć mieszkańcy gmin Kongresówki i Galicji głosują trochę inaczej, to jednak jedną cechę mają wspólną – im dalej od ich domostw zasiada ciało przedstawicielskie, tym mniejszy widzą sens w jego wybieraniu. Ponieważ karty do głosowania w wyborach rad gmin oraz płachty do głosowania w wyborach rad powiatów i sejmików wręczane są w pakiecie, część z nich wypełnia te drugie z rozpędu, zaś część znajduje w sobie wolę postawienia krzyżyka nawet na trzecich. Część jednak woli wrzucić je puste. Mieszańców miast, w szczególności tych większych, wybory lokalne zaś nie wzruszają – traktują je jako zebranie jakiegoś „Towarzystwa Miłośników Wodociągów i Chodników”, które można sobie odpuścić. Po prostu na nie nie idą. Co innego sprawy całego kraju – do tych czują się powołani. Jeśli porównać frekwencję (liczbę wydanych kart) i procent głosów ważnych w wyborach sejmowych i sejmikowych to wygląda to tak:
  Cały wzrost frekwencji na wsi – o równy milion w porównaniu z wyborami sejmowymi – jest w wyborach sejmiku anulowany przez nieważne głosy. W większości są to puste kartki.  Jak Polska długa i szeroka powtarza się te kilkanaście procent nieważnych głosów.
Jeśli jednak ktoś uważnie się wpatrzył w wykresy dla Łapanowa i Paradyża, to mógł zauważyć coś nieoczywistego. W 2006 roku w obu gminach procent nieważnych głosów był zbliżony do pierwszego miejsca po przecinku – 15,6 w Paradyżu a 15,8 w Łapanowie. W 2010 drogi mieszkańców tych gmin się rozeszły. W Paradyży procent ten spadł poniżej dziesięciu, w Łapanowie – wzrósł do ponad dwudziestu. Skąd taka rozbieżność. Wyjaśnia ją zapewne hipoteza, którą przedstawiałem przed trzema laty we wspomnianym tekście. Jeśli bowiem spojrzeć na losy głosów oddanych w obu gminach w 2006 roku, to różnią się one diametralnie.
 
Mieszkańcy Paradyża oddali gremialnie głos na Artura Bagieńskiego – swojego sąsiada, startującego z list PSL z miejsca trzeciego. Podobnie uczyniła większość mieszkańców powiatu, zapewniając mu wybór do sejmiku, zaś z czasem – stanowisko wicemarszałka. Z podobnym entuzjazmem mieszkańcy Łapanowa oddali głos na Jana Wójcika – dyrektora miejscowego zespołu szkół, startującego z list PO. Tyle tylko, że nie dostał on mandatu, pomimo wywindowania poparcia dla PO w gminie do 44%. Bochnia miała na liście PO swojego kandydata, zaś mandaty i tak dostała dwójka Tarnowian z czołówki listy. Mieszkańcy Łapanowa odrobili tę lekcję – pokaz działania obecnego systemu wyborczego. Nakarmiwszy się ich złudzeniami o własnym radnym, system wypluł ich na swój margines. Trudno o bardziej poglądową lekcję wyuczonej bezradności. Takie powiaty jak opoczyński, mające swojego radnego, są przy obecnej liczebności sejmików i sposobie ich wybierania w zdecydowanej mniejszości. Pozostałe zaś, z wyborów na wybory, przekonują się, jak mało znaczy ich głos. To po co go oddawać?
Polityczne konsekwencje tego systemu obrazuje ostatni już wykres. Poparcie dla poszczególnych partii jako udział w wydanych kartach do głosowania wygląda tak (regiony to te listy, które przekroczyły 5% w choć jednym województwie – od Dutkiewicza po Mniejszość Niemiecką):
 
Partia Białej Kartki jest na wsi silniejsza niż SLD. W takim porównaniu w liczbach wygląda to tak: PSL – 22%, PiS – 20%, PO – 18%, PBK – 17%, SLD – 11%. Dla większych miast to problem mniej uciążliwy. Jedyne co cieszy, to fakt, że dzięki spiskowym teoriom problem ten staje się bardziej widoczny. Być może jednak ktoś kiedyś wpadnie na to, by coś z tym zrobić. Jak – do tego przyjdzie jeszcze wrócić.

Parytet w praktyce

Jutro ma zostać przegłosowany parytet kobiet na listach – w tym samym tygodniu, w którym pojawił się kolejny dowód na bezskuteczność takiej formy nacisku na zwiększenie udziału kobiet w polityce. Jak pisałem parę tygodni temu (tu) procent kobiet na listach wyborczych w wyborach samorządowych istotnie się zwiększył. Dziś można sprawdzić, jak się to przełożyło na mandaty. Można to też porównać z sytuacją sprzed 4 lat. Tabela pokazuje takie zestawienie dla 4 głównych partii w wyborach do sejmików (poza nimi wybrana została tylko jedna radna). Możemy porównać procent kobiet wśród ogółu kandydatów, procent wśród radnych, procent kandydatek, które zdobyły mandat oraz procent kobiet wśród tych, którzy mandatu nie zdobyli.
  
Na pierwszy rzut oka widać generalny wzrost udziału kobiet. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, widać, że jest on zasługą tylko zwycięskiej partii. W pozostałych, pomimo wzrostu liczby kobiet „na wejściu”, system „na wyjściu” co najwyżej drgnął (choć nie w przypadku lewicy). SLD i PiS zdecydowanie różniły się procentem kobiet na listach – wśród radnych mają taki sam. PO miało udział niewiele większy niż PSL, lecz udział kobiet wśród radnych ma dwa razy taki.
Procent kandydatek, które zdobyły mandat, nie zmienił się generalnie – lecz już dla poszczególnych list to i owszem. W PO wzrósł, w PiS i SLD zmalał. Przytaczam go tutaj żeby przypomnieć o tym, że nasza ordynacja opiera się na „łowcach” i „naganiaczach”. Z każdych dwudziestu kandydatów mandat zdobywa czterech w przypadku PO, dwóch w przypadku PiS i po jednym w przypadku PSL i SLD. Pozostali przydają się partii, natomiast sami na mandaty mają szanse teoretyczne. Zależne przede wszystkim od wyniku partii. Nie inaczej jest z kobietami.
I tu dochodzimy do punktu, w którym wzrost liczby kobiet na listach na coś bezapelacyjnie wpłynął – to udział kobiet wśród przegranych kandydatów. Tutaj wszystkie partie odnotowały „postęp” – zgodnie potwierdzając przewidywania przedstawiane na tym blogu prawie roku temu (tu). To nieuchronna konsekwencja zwiększenia udziału kandydatek w obecnym systemie. Może jednak jest to cena, którą kobiety muszą zapłacić? W końcu procent kobiet-radnych wzrósł w największej partii. Czy jednak aby na pewno wynika to z wzrostu udziału kobiet na listach. Jak to wygląda w rozbiciu na województwa? Udział kobiet-radnych podaje to kolejna tabela.
 
Trudno tu nie dostrzec ogromnego rozrzutu. Najciekawszy jest na pewno przypadek PSL na Opolszczyźnie. Tu kobiety stanowią 100% sejmikowej reprezentacji tej partii – reprezentacji dwuosobowej. Na Mazowszu, gdzie na listach SLD było 35% kobiet, mandat zdobyła tylko Katarzyna Piekarska, stanowiąc 14% radnych swojej partii. Natomiast kandydatki PiS zdobyły tu 6 z 14 mandatów (43%). Czy takie zróżnicowanie wynika może z różnego udziału kobiet na listach? To obrazuje wykres.
 
Z wykresu zostały usunięte cztery skrajne przypadki niskiego udziału kobiet na listach PSL – wszystkie zakończone brakiem kobiet wśród radnych. Jednak nawet z tymi przypadkami nie ma tu jakiejkolwiek istotnej zależności. Natomiast bez nich uzyskuje się naprawdę śliczną linię trendu. Te magiczne 20% jest tu kluczem do zrozumienia problemu – ta wartość powraca jak zły szeląg w różnych zestawieniach dotyczących udziału kobiet w polskiej polityce. Jest – jak widać – odporna na parytet. Każdy dodatkowy procent kobiet na liście przekłada się na 0,011% kobiet wśród radnych. Czy reszta jest do końca przypadkowa? Niezupełnie. Jest jedna zależność. Obrazuje ją kolejny wykres.
 
Ta zależność też nie jest szczególnie silna, lecz to ona pozwala wyjaśnić wzrost udziału kobiet wśród radnych PO. Im więcej mandatów dostaje partia w województwie (co oznacza także więcej mandatów w okręgu – na tym poziomie sprawdzenie przede mną), tym większy ich procent ma szansę przypaść kobietom. PO poprawiła swój wynik i stąd zapewne wzrost udziału kobiet-radnych do poziomu wyższego, niż ich udział na listach. Można zaryzykować tezę, że nawet jeśli medialny szum wokół kobiet w polityce służy ich większemu zaangażowaniu, to parytet w obecnym systemie najwyraźniej nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym, że zwiększa udział kobiet we frustracji „naganiaczy”. Lecz cóż – jak ktoś nie ma innego pomysłu na zrobienie szumu, musi się liczyć z tym, że fakty mogą podważyć jego twierdzenia. Jedyne, co mnie osobiście cieszy w związku z dyskusją o parytecie, to możliwość zwracania uwagi na absurdalność obecnej ordynacji.

Zmiany oficjalne, zmiany szczegółowe

Oficjalne wyniki wyborów do sejmików pozwalają wreszcie ocenić skalę zmian na regionalnej scenie politycznej. Mogą też być podstawą do doszukiwania się jakichś ogólnopolskich trendów. Na początek same wyniki w województwach. W kolumnie „inni” podano poparcie dla wszystkich list ugrupowań regionalnych, które zdobyły co najmniej 5% (wliczając w to Mniejszość Niemiecką). Jedna z nich – Wspólnota Małopolska Marka Nawary – nie zdobyła mandatu. Pozostałe – owszem. W ostatnim wierszu można też zobaczyć, ile procent w skali kraju zebrało te 6 regionalnych list. Ostatnia kolumna podaje łączny wynik PO i PiS, jako miarę polaryzacji polskiej sceny politycznej na tej osi. Jasnoszarym tłem wyróżniono zwycięzcę wyborów w województwie (w rozumieniu zdobywcy największej liczby głosów, Ciemnoszarym – listę zajmującą w tej dyscyplinie drugie miejsce.
 
Zwycięstwo PO na Podlasiu i w Małopolsce jest równie symboliczne, jak to, że PO i PiS razem wzięte mają tylko trochę ponad 1/3 głosów w Świętokrzyskiem. PiS w prawie co trzecim województwie nie znalazł się w pierwszej dwójce. W Wielkopolsce spadł na czwarte miejsce. W połowie województw ma poparcie poniżej 20%. Przed 4 laty taki wynik miało tylko w jednym województwie – opolskim.
PO przekroczyło granicę 40% w dwóch województwach, natomiast podciągnęła ogon – już tylko w Świętokrzyskiem ma poparcie poniżej 20% – przed czterema laty było tak jeszcze w trzech innych regionach.
PSL poza spektakularnym zwycięstwem w Świętokrzyskiem (przed czterema laty też wygrało tu z PiS, jednak minimalnie), wyprzedziło PiS na Warmii i Mazurach oraz w Wielkopolsce (choć tylko o ułamek procenta). Dało się natomiast wyprzedzić PO na Podkarpaciu.
SLD najwyraźniej nic nie straciło na rozpadzie LiD. Wyprzedziło PiS w Wielkopolsce, dało się natomiast wyprzedzić PO w Świętokrzyskiem i straciło trzecie miejsce na rzecz PSL na Podlasiu.
Kolejna tabela podaje zmiany – podobnie jak w poprzedniej notce, zarówno w porównaniu do poprzednich wyborów sejmikowych, jak i do wyborów sejmowych 2007 – „założycielskich” dla obecne systemu politycznego. Można mieć oczywiście wątpliwości w sprawie adekwatności takiego porównania, lecz na pewno można to potraktować jako punkt odniesienia oczekiwań, jakie mieli względem tych wyborów przedstawiciele poszczególnych partii – czy to w postaci nadziei (PO), czy obaw (PSL).
Ciemnoszarym tłem wyróżniono najmniej korzystne zmiany (największe spadki lub relatywnie najmniejsze wzrosty). Jaśniejsze wyróżnienia to miejsca najkorzystniejszych zmian – w obu przypadkach po dwa wyróżnienia na partię.
Trudno tu dopatrzeć się jakiegoś szczególnego trendu. Na oko komitet Dutkiewicza odebrał procenty wszystkim, choć bardziej PO i PiS. Widać, jak wiele PiS stracił w osobie śp. Przemysława Gosiewskiego, ile zaś zyskał PSL dzięki młodemu i dynamicznemu świętokrzyskiemu marszałkowi. Pomorska strata PiS i PO to zapewne efekt regionalnego komitetu Szczurka.
Strata PiS w porównaniu do 2007 roku jest naprawdę groźna. Pocieszanie się, że PO straciło jeszcze więcej ma chyba umiarkowaną wartość. Zanim gruby schudnie, chudy umrze z głodu. Są oczywiście argumenty, by do tych wyników nie przywiązywać się specjalnie, bo w wyborach ogólnokrajowych znów mieszczuchy ruszą się z domu, zaś mieszkańców wsi znów zniechęci brak przekonania, że ich głos ma na cokolwiek wpływ (w szczególności zaś na to, kto zostanie posłem). Ta jednak pociecha mocniej działa na PO, niż na PiS.
Co charakterystyczne, na skutek tych przesunięć, wyniki PO są dziś istotnie mniej zróżnicowane terytorialnie niż w 2006. Natomiast wyniki PiS – nieco bardziej. PO podciąga ogony, PiS je zostawia samopas. Kaczyński kończy kampanię w swoim mateczniku. Tusk podobnie – to znaczy właśnie w Małopolsce, w Niepołomicach, gdzie w 2007 roku PiS wygrało z PO.
Generalnie jednak zmiany w porównaniu z 2006 rokiem nie są jakieś zatrważające – maksymalnie o 3,5%. Znacznie mniejsze, niż te spodziewane na podstawie wyników 2007 roku, potwierdzonych potem w wyborach europejskich i pierwszej turze prezydenckich.
Jak to wszystko przekłada się na mandaty? To też najlepiej zobaczyć w tabeli. Sens tych zmian jest bardziej zrozumiały, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w poprzednich wyborach liczba mandatów była istotnie modyfikowana przez blokowanie list. Trzeba też wiedzieć, że w tym systemie wyborczym nawet drobna zmiana może się przełożyć na jakościowy skok w liczbie mandatów – pisałem o tym przed wyborami.
Tak, czy inaczej, PO niewielki wzrost pozwolił na istotny wzrost stanu posiadania. Stracił tylko mandat na Dolnym Śląsku. Po części to skutek braku daniny na rzecz PSL jako partnera w bloku. Po części – braku bloku PiS jako porównywalnego siłą przeciwnika.
PSL miał wzrost minimalnie mniejszy, niż PO, lecz zyskał mandatów prawie czterokrotnie mniej. Ten wzrost zrekompensował z trudem brak zysków z blokowania. SLD miał wzrost poparcia minimalny, lecz nowych mandatów zyskał dwukrotnie więcej niż PSL – to LiD był najbardziej poszkodowany przez blokowanie. Teraz nie ma już tego obciążnika i w części okręgów oznacza to jeden mandat więcej.
Tyle tylko, że mandaty SLD mogą się przełożyć na rządzenie w nie więcej niż 4 województwach. W pozostałych do większości wystarczą mandaty rządowej koalicji, lub nawet samej  Platformy. PO i PSL na pewno potrzebują lewicy na Podkarpaciu. Natomiast na Śląsku – od Górnego, przez Opolski do Dolnego – alternatywą jest zawsze komitet regionalny. Czy PO z tego skorzysta, można zgadywać. Dotąd współpracowała z Mniejszością Niemiecką na Opolszczyźnie, natomiast z SLD w województwie śląskim. Z Ruchem Autonomii Śląska tworzyła blok w 2006, lecz teraz dopuszczenie go do władzy może być kłopotliwe regionalnie i ogólnopolsko. Najciekawsze jednak będzie co zrobi PO na Dolnym Śląsku. Dutkiewicz czy Dyduch (były sekretarz generalny SLD za Millera) – to ładny symboliczny wybór. Mówiłem o tym wczoraj „Rzepie” (tu), nie znając jeszcze oficjalnych wyników. Dziś wygląda na to, że dla liderów SLD to już ostatnie pociecha. Choć teoretycznie, w Świętokrzyskiem możliwa byłaby koalicja PSL-SLD, zostawiająca PO w opozycji, wspólnie z PiS. Taka alternatywa jest może najlepszym podsumowaniem zmian. Najwyraźniej PO i PiS przeszacowały swoją siłę. Mogą ją jeszcze odzyskać przed wyborami parlamentarnymi  – walka o urząd premiera i debaty w najlepszym czasie antenowym mogą znów doprowadzić do polaryzacji. Jednak po tych wyborach trudno już argumentować, że jest ona nieuchronna, bo taka jest logika dziejów i narodowych emocji.
Tyle na dziś.
CDN

Komu urosło, komu spadło

„Pan abstrahuje od układu odniesienia” – ten cytat (z wiadomo czego) nasuwa się nieuchronnie, gdy patrzy się na oceny wyników wyborów do sejmiku na podstawie sondaży. Można je porównać do wyborów sprzed 4 lat (taki sam rodzaj wyborów, lecz jednak inna epoka) lub do tych sprzed 3 lat (jeśli szukać w nich prognostyka do przyszłorocznej bitwy walnej). Dla zwolenników obu podejść mały prezent – zestawienie zmian czwórki głównych partii w porównaniu do obu wyborów:
Jak widać, wybór układu odniesienie przesądza o generalnych wnioskach. Jednak z komentarzami szczegółowymi pozwolę sobie zaczekać do wyników oficjalnych. 6% możliwego błędu to stanowczo zbyt dużo, jeśli spojrzy się na skalę zmienności na poziomie województwa. PSL raczej na pewno ma co świętować, jednak dane dla pozostałej trójki dają spore pole manewru.

Prezydenci, partie, partnerstwo

Papieże z ojca na syna żyli w celibacie – ten stary „humor zeszytów” przychodzi mi na myśl, gdy trzeba opisać relacje pomiędzy prezydentami największych miast a partiami. Wielu zachwyca się samorządową „bezpartyjnością”, biorąc za dobrą monetę każdą oficjalną deklarację o braku związku między włodarzem miasta a ogólnopolskimi ugrupowaniami. Ten zachwyt popchnął nawet rządzącą partię do odżegnania się od polityki w swoim haśle wyborczym (więcej na ten temat tu). Problemowi warto się przyjrzeć bez naiwnych uogólnień. Dlatego analizy „Rzeczpospolitej” (tu) i 'Wyborczej” (tu) wymagają uzupełnienia o szczegółowe dane na temat historii i przejawów takich powiązań.
Gąszcz faktów pozwoliłem sobie zestawić w tabelce. Przedstawia one sytuację w 25 kluczowych polskich miastach (w zasadzie są to miasta największe, z niejakim odstępstwem na rzecz Zielonej Góry, Gorzowa Wielkopolskiego i Płocka kosztem części miast śląskich).
Na początek kilka słów wyjaśnienia. Terminem „inkumbent” (z łaciny, używany powszechnie w angielskim, przejęty też przez chorwacki) określać będę kandydata aktualnie sprawującego urząd – zwycięzcę poprzednich wyborów. To zjawisko na tyle istotne dla sprawy, że wymaga osobnego terminu.
Przez „poparcie pierwotne” rozumiem to udzielone przy pierwszym objęciu urzędu (choć jest tu parę dyskusyjnych subtelności). Czarnym tłem wyróżniono poparcie niejednoznaczne – start pod własnym szyldem przy oficjalnym poparciu partii, rezygnację z wystawiania kontrkandydata przez partię bliską środowiskowo lub też zalegalizowany bunt człowieka związanego z daną partią. Tu najlepszym przykładem jest sytuacja prezydenta Zalewskiego w Toruniu. Ciemnoszarym tłem wyróżniono rozejście się dróg prezydenta i popierającej go partii przed wyborami 2006 roku. Jasnoszarym – przed obecnymi wyborami.
Kolejne trzy kolumny pokazują, które partie wystawiają swoich kandydatów w obecnych wyborach, kandydatów nie będących inkumbentami. Czarnym tłem wyróżniono przypadki jednoznacznego poparcie inkumbenta, szarym – poparcia cichego lub „przez odpuszczenie”. Następna kolumna podaje status zwycięzcy z roku 2006. Kandydat „międzypartyjny” to taki, który jest popierany przez dwie partie (przypadki Wrocławia i Kielc). Quazi-partyjny to kandydat z poparciem niejednoznacznym danej partii. Kandydat postpartyjny to taki, który miał wcześniej poparcie danej partii, lecz ich drogi się rozeszły i partia wystawiła przeciw niemu kontrkandydata. Wszystkie takie przypadki dotyczą inkumbentów, więc tej cechy już nie podkreślano.
Wreszcie ostatnia kolumna dookreśla status obecnego inkumbenta. Ciemnoszarym tłem wyróżniono przypadki głębokiej zmiany statusu od ostatnich wyborów. Jasnoszarym – płytkiej zmiany.
 
Jak widać, nie ma w tych 25 miastach żadnego przypadku panieńskiej czystości. Kandydaci określający swój stan jako „wolny” są albo „po przejściach” albo pozostają z partiami w „związkach niesakramentalnych” czy zgoła „nieformalnych”. Odcieni jest tu wiele i każda historia jest inna. Przypomina to jednak klimatem brazylijski tasiemiec, nie zaś bajeczkę dla grzecznych dzieci o szlachetnej pannie i niecnych konkurentach dybiących na jej niewinność. Nie chcę przez to powiedzieć, że ogólnopolskie partie jako konkurenci są szczególnie cni. Oj, daleko im od tego. Jednak najwyraźniej bez nich nie da się objąć prezydenckiego urzędu, choć można go bez nich utrzymać całkiem łatwo.
Jak starania poszczególnych partii wyglądają we wzajemnym porównaniu i jak się zmieniają w czasie. Obrazuje to kolejna tabela. W górnej części stan obecny, w dolnej – zestawienie wyników w 2006 roku. Wiersze „łączne poparcie” i „sukces partii” pokazują wszystkie przypadki z wyłączeniem kandydatów postpartyjnych.
 
Jak widać,  w 2006 roku PO mogła się poczuwać do sukcesu w 11 z rzeczonych 25 miast. 3 postpartyjnych zwycięzców było z nią w przeszłości związanych. Dziś tylko czwórka z faktycznie popieranych wtedy kandydatów ma jej poparcie, natomiast wszyscy postpartyjni prezydenci mieli je w przeszłości. Do tego dwóch z takich kandydatów otrzymało poparcie lub przyzwolenie konkurentów – w Gdyni PiS a w Bielsku-Białej SLD.
Drogi PiS i prezydentów wspieranych wspólnie z PO – Wrocławia i Kielc – już się rozeszły, lecz za to partia pogodziła się z dominacją inkumbenta nie tylko w Gdyni, lecz i w Katowicach. Jak widać, to, że PO nie wygra w swoich matecznikach, jest dla głównej partii opozycyjnej wystarczającą pociechą. Z resztą straszenie swoich wyborców przez PO związkami takich prezydentów z PiS ma wszelkie cechy samospełniającej się przepowiedni. Po takich oskarżeniach układanie się z PO po wyborach nie będzie łatwe. PiS może liczyć, że prezydentom pozostanie zacieśnienie więzi z nim.
Można oczywiście uznać, że PO poświęca swój prestiż na rzecz standardów demokratycznych – niech Szczurek, Dutkiewicz, Uszok i Lubawski nie żyją w przekonaniu, że nic im nie zagraża. Obawiam się jednak, że w grę wchodził tu raczej nadmierny apetyt na władzę, niż przekonanie o funkcjonalnym znaczeniu opozycji.
Natomiast lewica ewidentnie jest w awangardzie przemian obyczajowych – największa część popieranych przez nią inkumbentów, związków swoich nie formalizuje. Trudno to jednak wyjaśniać inaczej, niż umiarkowaną atrakcyjnością jej partyjnego poparcia. Część z tych związków jest niewiele więcej, niż słabo odwzajemnionym platonicznym uczuciem. Po co się ośmieszać i stawać w oficjalne konkury, gdy realnych szans się nie ma. Jednak tak, czy owak, SLD popiera prawie tylu urzędujących prezydentów, co PO i PiS razem wzięte. Coś to nie pasuje do przekonania o dominacji tych dwóch partii nad polską polityką.
Po co to całe zestawienie? Po pierwsze, by nabrać dystansu do oficjalnych deklaracji wszystkich uczestników gry. Takie zestawienie to też drobny przyczynek do rozgryzienia problemu, który mnie nieustannie nurtuje – jak jest naprawdę natura polskich partii. O co realnie zabiegają, czym dysponują, gdzie są ich największe słabości. CDN.

Samorządowe sondaże

Ostatni tydzień kampanii to zwykle czas szczególnej uwagi poświęcanej sondażom. Warto może sprawdzić w jakim stopniu były one trafne 4 lata temu. W tabelce zestawiono wyniki sondaży CBOS i PGB z roku 2006 z rzeczywistym głosowaniem w wyborach do sejmików na podstawie stron PKW.

  

Nie wygląda to obiecująco. Średnie odchylenie od wyniku wynosi w obu wypadkach prawie 3%. W szczególności bardzo wyraźnie odbiega od realiów poparcie dla PSL. To nie przypadek. Na to poparcie składa się bowiem w dużym stopniu głosowanie „na sąsiada” – kandydata, którego znajomość nie wymaga pośrednictwa telewizora – które to zjawisko jest nie do uchwycenia w sondażu. Stąd – w mym przekonaniu – do wyników sondaży zbytnio przywiązywać się nie ma sensu. Droga od sondażu do rzeczywistej władzy jest daleka. Po drodze są dwie przeszkody.
Pierwszą jest ordynacja. Proporcjonalną to jest ona może i z intencji, lecz wielkość okręgów sprawia, że oddaje ona proporcje twarzy polskiej polityki z precyzją kubistów. Mały przykładzik. Wczoraj zostałem poproszony przez dziennikarzy lokalnego dodatku GW o przeliczenie na mandaty wyników ich sondażu (tu). Przyjąłem wynik literalnie, pominąłem korekty granic okręgów od 2006 roku i uznałem, że proporcje poparcia dla każdej partii w poszczególnych okręgach będą takie, jak w 2006 roku. Wyszło, że PO zdobyłaby 26 mandatów, PiS i komitet Majchrowskiego po 7, zaś SLD 3 mandaty. Gdyby jednak wynik PiS był lepszy o 6% (czyli 21%), czego w świetle powyższych danych wykluczyć się nie da, wtedy podział mandatów byłby następujący:
PO – 24, PiS – 12, KJM – 5, SLD – 2. Poparcie w stosunku 15:11 może przekładać się na mandaty w proporcji 7:7. Poparcie 21:11 może się przełożyć na podział mandatów 12:5.
Drugą przeszkodą jest nieprzewidywalność realnej siły w przetargach koalicyjnych. W 30-osobowym sejmiku czy radzie jeden mandat odpowiada 15 mandatom w sejmie. Czyli dwóch radnych ma siłę przetargową taką, jaką ma w sejmie PSL. Jak wiadomo, taka siła może sobie wywalczyć naprawdę dużo. Jednak taka siła jest z sondażowego poziomu niezauważalna. Lecz cóż – pokaz musi trwać. Ten pokaz ma tylko jedną zaletę – mobilizuje tę część elektoratu, która do polityki podchodzi jak do sportu. Dobre i choć to. O tym, kto będzie rządził, przekonamy się już za tydzień. Przy okazji znów będziemy mogli sprawdzić, jak sondażownie radzą sobie z obrazowaniem polskiej polityki – czy także z precyzją kubistów, czy może to tylko impresjonizm.

Kolej na kobiety?

Dziś na komisji sejmowej staje ostatecznie sprawa parytetu. Tak jak pisałem przed miesiącem (tu), wszystko wskazuje na to, że PO i SLD poprą 30% parytet. Renata Grochal na łamach GW (tu) analizuje skład list głównych partii – dostrzegając tu zmiany, lecz dalece poniżej jej oczekiwań. Jednak po bliższym oglądzie potwierdza się tylko moja hipoteza sprzed miesiąca – kampania na rzecz parytetu pozwoliła partiom zapełnić luki na listach, które są konsekwencją idiotycznego systemu łączącego długaśne listy z głosem preferencyjnym. Partie miały już przed czterema laty kłopoty z zapełnieniem list – nie ma wcale tak dużo chętnych na „naganiaczy”.
Do konkretów – rzecz w tym, że np. w sejmikach, pomimo ewidentnego wzrostu liczby kobiet na listach, liczba mężczyzn na listach wcale się nie zmieniła! Na listach LiD w 2006 roku było 693 mężczyzn i 194 kobiety, co stanowiło 22%. Teraz kobiet jest już 32% – 333 kandydatki. Liczba mężczyzn wzrosła i tak, choć minimalnie – do 703 kandydatów. Nieomal identyczna sytuacja jest w PO i PiS. Jest teraz po prostu więcej naganiaczy, bo wzrosła liczba tych tych płci pięknej. Zawsze trzeba przypominać o skali zjawiska – w 2006 roku LiD zdobył 66 mandatów. Symulacje na podstawie wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich wskazują na zbliżoną liczbę mandatów w okręgach. Czy zwolennicy parytetu uświadamiali ten problem dodatkowym 140 kobietom, które udało się wciągnąć na listę? Podobno więcej jest kobiet na jedynkach SLD. Nie sprawdzałem jeszcze, lecz ciekawe, ile z tego wzrostu to jedynki w tych 22 okręgach sejmikowych (co czwarty okręg), w których lewica przed czterema laty nie wzięła mandatu. Lewica jest najbliżej parytetu najwyraźniej dlatego, że przed 4 laty miała największe luki na listach.
W tekście Renaty Grochal jest śródtytuł „Dalej od Warszawy, dalej od parytetu”.  To twierdzenie jest bliższe prawdy, niż można sobie wyobrazić,  tyle tylko, że nie w tym przypadku. Owszem, średnia udziału kobiet na listach do sejmiku dla całego kraju jest w każdej z trzech głównych partii niższa, niż dla Mazowsza, nie jest to jednak zależność istotna statystycznie. W każdej partii są województwa, w których procent kobiet na liście jest wyższy, niż na Mazowszu i w samej Warszawie. Na wykresie wygląda to tak:  Dlaczego podstawą porównania jest „czas dojazdu do Warszawy” (z największego miasta województwa, według rozkładu jazdy PKP, o poranku)? Nie tylko dlatego, że czysta odległość daje zależność jeszcze bardziej odległą od istotności.
Czas dojazdu  do Warszawy, jako charakterystyka okręgu, ma istotny statystycznie wpływ na procent kobiet na listach, tyle tylko, że w przypadku wyborów do sejmu. Jeśli wziąć pod uwagę listy PO i PiS z 2007 roku (tylko na tych listach kandydaci z dalszych miejsc mieli jakiekolwiek zauważalne szanse na mandat), to w okręgach warszawskich kobiet na listach było 30%, w okręgach, z których największego miasta da się dojechać na Dworzec Centralny w 3 godziny lub mniej, było to 23%, natomiast w pozostałych – niecałe 18%. Nie ma przy tym znaczenia poziom urbanizacji, czy rozmiar największego ośrodka. Podobne zależności mają miejsce w przypadku ostatecznego udziału posłanek wśród zdobywców mandatów. Jakie może być tego wyjaśnienie? Cóż, kobiety są najwyraźniej mniej skłonne do podejmowania pracy wiążącej się z nocowaniem poza domem. Czy to, że – jak to ujęła moja koleżanka z uczelni – mężczyzna wyjeżdżający do pracy „poświęca się dla rodziny”, zaś kobieta – „rodzinę zaniedbuje”,  jest na pewno zjawiskiem z którym jest sens walczyć? Jeśli zaś tak, to z której strony? Żeby on nie myślał, że się poświęca, czy żeby ona nie myślała, że zaniedbuje?
Tak, czy owak, problem udziału kobiet w życiu publicznym jest naprawdę złożony. Jako ojciec trzech córek jestem osobiście zainteresowany, by na swej drodze życiowej nie spotykały żadnych barier. To jednak oznacza także, by nie podejmować w tej sprawie barier działań pozornych. Najwyraźniej bowiem dla składu sejmu większe znaczenie może mieć modernizacja kolei, niż jakikolwiek parytet – ustawowy, czy wewnątrzpartyjny.

Współczucie i otrzeźwienie

Chciałbym wyrazić najgłębsze współczucie wszystkim ludziom „Prawa i Sprawiedliwości” – i tym, których znam osobiście i tym, których poznać nie miałem okazji. Nie spodziewałem się, że doczekam czasów, gdy ktoś w Polsce zginie z powodu swoich poglądów. Bardzo chciałbym, by ta tragedia przyniosła otrzeźwienie.
Nie będę jednak ukrywał – boję się, że będzie na odwrót. Sam sobie zadaję pytanie, co zrobić i co mówić, by – podobnie jak po tragedii smoleńskiej – wszystko nie wróciło w stare koleiny, tyle, że jeszcze głębsze. Rozsądek, umiar, samoograniczenie – tyle razy na próżno liczyłem, że ich nie zabraknie. Tym razem są potrzebne jak chyba nigdy wcześniej.