Senator Stokłosa, wygrywając wybory uzupełniające do Senatu, dostarczył twardego argumentu przeciwnikom JOW. Ciekawe, jak też będą ten przypadek interpretować zwolennicy takiej zmiany. Postaram się pomóc jednej i drugiej stronie w prowadzonym na ten temat sporze. Jak już pisałem nie raz, nie jestem zwolennikiem systemu FPTP, w szczególności zaś właśnie wprowadzonej senackiej ordynacji. Tym niemniej, nie zgadzam się z większością argumentów, jakich używa się w tej dyskusji – po obu stronach. Tezę, że sto okręgów to stu Stokłosów, podważałem trzy notki temu. Zdania nie zmieniłem, choć przypadek pilski bardzo ładnie obrazuje, gdzie tkwią problemy tego systemu. Najpierw jednak dane. Na wykresie porównano wyniki wyborów w okręgu pilskim – sejmowych 2007, I tury wyborów prezydenckich, wyborów sejmiku z ostatniej jesieni i senackiego uzupełnienia.
Na sukces Stokłosy złożyło się szereg czynników:
1) Brak kandydata PiS. Jak pokazały choćby wyniki II tury wyborów prezydenckich w Krakowie, część wyborców PiS zagłosuje na każdego, kto ma szansę pokonać kandydata PO, nawet jeśli wcześniej sam Jarosław Kaczyński traktował takowego jako synonim patologii politycznej.
2) Nie było żadnych innych kandydatów o statusie „bezpartyjny”, stąd cały antypartyjny elektorat skupił się na tym jednym.
3) Przy 6% frekwencji znacznie elektoratu klientystycznego jest na pewno większe, niż przy frekwencji 40%.
4) W wyborach uzupełniających nie rozstrzyga się, kto będzie rządził krajem, stąd prawdopodobieństwo oddania głosu na egzotycznych kandydatów istotnie rośnie.
5) Z pozostałej trójki kandydatów nikt nie miał wcześniejszej pozycji medialnej porównywalnej ze Stokłosą, nawet jeśli on sam był postacią – łagodnie mówiąc – kontrowersyjną.
6) Sejmowy okręg pilski jest jednym z bardziej zróżnicowanych okręgów w kraju. To mogło mieć znacznie, choć wymagałoby sprawdzenia w szczegółowych wynikach. W każdym razie żaden z pozostałych kandydatów nie był kandydatem samej Piły – największego miasta okręgu. Żaden też nie był z południowej części okręgu, czy takich powiatów jak wągrowiecki lub obornicki – rejonów, gdzie w 2005 roku Stokłosa miał wynik dwuipółkrotnie słabszy, niż w powiecie pilskim. Jeśli w tych powiatach frekwencja była znacząco niższa niż w Pile i okolicach, mogło to mieć kluczowy wpływ na rezultat.
Tak, czy inaczej, można powyższe wyniki interpretować w ten sposób, że na poparcie dla Stokłosy złożyły się głosy „każdy-nie-z-PO-PSL-SLD” oraz po jednej czwartej wyborców dwóch mniejszych partii. PO natomiast dostała tyle, ile liczy jej najtwardszy elektorat, który poparł ją w wyborach sejmikowych. W tamtych wyborach oznaczało to zwycięstwo, rozumiane jako najlepszy wyniki w okręgu. W tych taki sam wynik oznacza porażkę.
W sumie jest to potwierdzenie wcześniejszych rozważań i kolejny wniosek na przyszłość – system FPTP uruchamia niebanalną grę pomiędzy partiami. Zwłaszcza, jeśli jest ich czwórka i mają – tak jak w okręgu pilskim – względnie wyrównane poparcie. Partie, które nie widzą szans na sukces, mogą mieć kłopoty z wystawianiem silnych kandydatur. Czasami zaś – jak widać – z wystawieniem ich w ogóle. Podobnie może myśleć część ich wyborców. W przypadku wyborów Senatu wzmagać to może zaspokojenie identyfikacji partyjnej przez głosowanie sejmowe. Tu zaś może zwyciężyć myślenie – jeśli „nasz” nie ma szans, to niech chociaż nie wygra „ich”. Tą metodą na obszarach zdominowanych przez Platformę, PiS czy SLD mogą się zadowolić popieraniem „niezależnych” – albo świadomym, albo przez zaniechanie jakiegoś znaczącego wysiłku na rzecz własnych kandydatów – wysiłku czasem całkiem beznadziejnego. Podobnie oczywiście z PO na obszarach zdominowanych przez PiS. Poprzez dominację wyborów negatywnych, może dość do zwycięstwa kandydatów „bylejakich”. Nie jest to wysoce prawdopodobne – jeśli się jednak zdarzy, będzie oznaczać, że obecna sejmowa czwórka, na złość mamie odmraża sobie uszy. Próbując zaszkodzić jedni drugim, rozmontują w Senacie system partyjny. Wielu pewnie jeszcze wczoraj by się z tego cieszyło. Nie jestem jednak aż tak pewien, czy wymarzona przez nich polityczna rewolucja miała mieć twarz Henryka Stokłosy. Zapewne partie mogłyby bardzo łatwo temu zapobiec – wystarczy umówić się, że wszyscy wystawiają kandydatów w każdym ze 100 okręgów. Wtedy sukces 100 Stokłosów byłby niemożliwy. Czy jednak ich „kartelowa solidarność” będzie taka silna? Czy nie skusi ich chęć dania konkurentom pstryczka w nos, choćby rękami jakiegoś Stokłosy?
W każdym razie takiego pstryczka dostała dziś PO. Strata jednego mandatu nie jest tak bolesna, jak obrazowe potwierdzenie sondażowych kłopotów i to w miejscu uznawanym za własny matecznik. Choć rzecz w bliższym oglądzie nie jest taka banalna, zaś pewnie będą się pocieszać, że wynik PiS to w ogóle spadł do zera, w dłuższej perspektywie starty mogą być jeszcze większe. Sukces Stokłosy zachęci pewnie niejednego do startu jesienią – do tego wszak zrozumienie istoty tego sukcesu nie jest potrzebne. Nawet jeśli im więcej jest takich kandydatów w każdym z okręgów, tym dla nich samych gorzej, to jednak z wszystkich czterech partii najwięcej może na tym stracić właśnie Platforma. To ona miała największe apetyty na senackie mandaty i ma po prostu z czego tracić. Dla PiS, SLD czy PSL (o PJN nie wspominając) każdy mandat zdobyty w zamieszaniu będzie miłą niespodzianką. To wszystko oczywiście przy założeniu, że nie będzie jakiś tąpnięć w sondażach. To zaś założenie coraz bardziej ryzykowne. Sytuacja wewnątrz PO ma – oględnie rzecz ujmując – sporą dynamikę. Ale o tym już następnym razem.