Archiwum autora: jaroslawflis

Stokłosa a sto okręgów

Senator Stokłosa, wygrywając wybory uzupełniające do Senatu, dostarczył twardego argumentu przeciwnikom JOW. Ciekawe, jak też będą ten przypadek interpretować zwolennicy takiej zmiany. Postaram się pomóc jednej i drugiej stronie w prowadzonym na ten temat sporze. Jak już pisałem nie raz, nie jestem zwolennikiem systemu FPTP, w szczególności zaś właśnie wprowadzonej senackiej ordynacji. Tym niemniej, nie zgadzam się z większością argumentów, jakich używa się w tej dyskusji – po obu stronach. Tezę, że sto okręgów to stu Stokłosów, podważałem trzy notki temu. Zdania nie zmieniłem, choć przypadek pilski bardzo ładnie obrazuje, gdzie tkwią problemy tego systemu. Najpierw jednak dane. Na wykresie porównano wyniki wyborów w okręgu pilskim – sejmowych 2007, I tury wyborów prezydenckich, wyborów sejmiku z ostatniej jesieni i senackiego uzupełnienia.
 
Na sukces Stokłosy złożyło się szereg czynników:
1) Brak kandydata PiS. Jak pokazały choćby wyniki II tury wyborów prezydenckich w Krakowie, część wyborców PiS zagłosuje na każdego, kto ma szansę pokonać kandydata PO, nawet jeśli wcześniej sam Jarosław Kaczyński traktował takowego jako synonim patologii politycznej.
2) Nie było żadnych innych kandydatów o statusie „bezpartyjny”, stąd cały antypartyjny elektorat skupił się na tym jednym.
3) Przy 6% frekwencji znacznie elektoratu klientystycznego jest na pewno większe, niż przy frekwencji 40%.
4) W wyborach uzupełniających nie rozstrzyga się, kto będzie rządził krajem, stąd prawdopodobieństwo oddania głosu na egzotycznych kandydatów istotnie rośnie.
5) Z pozostałej trójki kandydatów nikt nie miał wcześniejszej pozycji medialnej porównywalnej ze Stokłosą, nawet jeśli on sam był postacią – łagodnie mówiąc – kontrowersyjną.
6) Sejmowy okręg pilski jest jednym z bardziej zróżnicowanych okręgów w kraju. To mogło mieć znacznie, choć wymagałoby sprawdzenia w szczegółowych wynikach. W każdym razie żaden z pozostałych kandydatów nie był kandydatem samej Piły – największego miasta okręgu. Żaden też nie był z południowej części okręgu, czy takich powiatów jak wągrowiecki lub obornicki – rejonów, gdzie w 2005 roku Stokłosa miał wynik dwuipółkrotnie słabszy, niż w powiecie pilskim. Jeśli w tych powiatach frekwencja była znacząco niższa niż w Pile i okolicach, mogło to mieć kluczowy wpływ na rezultat.

Tak, czy inaczej, można powyższe wyniki interpretować w ten sposób, że na poparcie dla Stokłosy złożyły się głosy „każdy-nie-z-PO-PSL-SLD” oraz po jednej czwartej wyborców dwóch mniejszych partii. PO natomiast dostała tyle, ile liczy jej najtwardszy elektorat, który poparł ją w wyborach sejmikowych. W tamtych wyborach oznaczało to zwycięstwo, rozumiane jako najlepszy wyniki w okręgu. W tych taki sam wynik oznacza porażkę.
W sumie jest to potwierdzenie wcześniejszych rozważań i kolejny wniosek na przyszłość – system FPTP uruchamia niebanalną grę pomiędzy partiami. Zwłaszcza, jeśli jest ich czwórka i mają – tak jak w okręgu pilskim – względnie wyrównane poparcie. Partie, które nie widzą szans na sukces, mogą mieć kłopoty z wystawianiem silnych kandydatur. Czasami zaś – jak widać – z wystawieniem ich w ogóle. Podobnie może myśleć część ich wyborców. W przypadku wyborów Senatu wzmagać to może  zaspokojenie identyfikacji partyjnej przez głosowanie sejmowe. Tu zaś może zwyciężyć myślenie – jeśli „nasz” nie ma szans, to niech chociaż nie wygra „ich”. Tą metodą na obszarach zdominowanych przez Platformę, PiS czy SLD mogą się zadowolić popieraniem „niezależnych” – albo świadomym, albo przez zaniechanie jakiegoś znaczącego wysiłku na rzecz własnych kandydatów – wysiłku czasem całkiem beznadziejnego. Podobnie oczywiście z PO na obszarach zdominowanych przez PiS. Poprzez dominację wyborów negatywnych, może dość do zwycięstwa kandydatów „bylejakich”.  Nie jest to wysoce prawdopodobne – jeśli się jednak zdarzy, będzie oznaczać, że obecna sejmowa czwórka, na złość mamie odmraża sobie uszy. Próbując zaszkodzić jedni drugim, rozmontują w Senacie system partyjny. Wielu pewnie jeszcze wczoraj by się z tego cieszyło. Nie jestem jednak aż tak pewien, czy wymarzona przez nich polityczna rewolucja miała mieć twarz Henryka Stokłosy. Zapewne partie mogłyby bardzo łatwo temu zapobiec – wystarczy umówić się, że wszyscy wystawiają kandydatów w każdym ze 100 okręgów. Wtedy sukces 100 Stokłosów byłby niemożliwy. Czy jednak ich „kartelowa solidarność” będzie taka silna? Czy nie skusi ich chęć dania konkurentom pstryczka w nos, choćby rękami jakiegoś Stokłosy?
W każdym razie takiego pstryczka dostała dziś PO. Strata jednego mandatu nie jest tak bolesna, jak obrazowe potwierdzenie sondażowych kłopotów i to w miejscu uznawanym za własny matecznik. Choć rzecz w bliższym oglądzie nie jest taka banalna, zaś pewnie będą się pocieszać, że wynik PiS to w ogóle spadł do zera, w dłuższej perspektywie starty mogą być jeszcze większe. Sukces Stokłosy zachęci pewnie niejednego do startu jesienią – do tego wszak zrozumienie istoty tego sukcesu nie jest potrzebne. Nawet jeśli im więcej jest takich kandydatów w każdym z okręgów, tym dla nich samych gorzej, to jednak z wszystkich czterech partii najwięcej może na tym stracić właśnie Platforma. To ona miała największe apetyty na senackie mandaty i ma po prostu z czego tracić. Dla PiS, SLD czy PSL (o PJN nie wspominając) każdy mandat zdobyty w zamieszaniu będzie miłą niespodzianką. To wszystko oczywiście przy założeniu, że nie będzie jakiś tąpnięć w sondażach. To zaś założenie coraz bardziej ryzykowne. Sytuacja wewnątrz PO ma – oględnie rzecz ujmując – sporą dynamikę. Ale o tym już następnym razem.

Koalicja na 102

Wczoraj ostatecznie zakończone zostało ustalanie składu zarządów województw. W dość nietypowy sposób – pierwszą zmianą. Dlaczego w Opolu doszło do takich perypetii, to inna historia. Jest to jednak odpowiedni moment, by podsumować wyniki wyborów w województwach i ocenić pozycję, jaką w nich ma rządowa koalicja. Szczegóły najlepiej pokaże tabela. W kolumnach liczba radnych, potem obsada zarządów (M- marszałek, WM – wicemarszałek, CZ – członek zarządu): Tylko w czterech województwach para PO-PSL nie mogła zadowolić się własnymi siłami. W  żadnym jednak nie oddała więcej miejsc w zarządzie niż jedno. W wielu natomiast powyższe dane mogą służyć za modelowe zobrazowanie problemu „siła głosu w ciałach przedstawicielskich nie wynika z samej liczby radnych, ale też z ewentualnych dostępnych alternatyw”. W Małopolsce PSL ma czterokrotnie mniej radnych niż PO, lecz siły w zarządzie układają się w stosunku 2:3. Ale to w końcu PSL mogło zawrzeć koalicję z PiS, gdyby jego oczekiwania nie zostały spełnione przez PO.
Do wynegocjowania stanowiska marszałka PSL-owi wystarczy równowaga sił – a i ona nie jest konieczna (Mazowsze). PSL zdaje się być głównym beneficjentem wrogości na linii PO-PiS i aspiracji SLD do rządzenia krajem, czyli chęci prześcignięcia i PO, i PiS. PSL nie ma takich ambicji, stąd jest dla Platformy pierwszym w kolejności partnerem do rządzenia. Teoretycznie w 10 województwach PO mogłaby zastąpić PSL lewicą, zaś w 6 województwach PSL mógłby stworzyć większość z PiS. Tylko po co?
Sumaryczny efekt pokazuje wykres:
  

Udział w zarządach jest zarówno w przypadku PO, jak i PSL dwukrotnie większy, niż udział w oddanych głosach. Dokładnie zaś, w porównaniu do zdobytych głosów (razem 47,2%) , 95% miejsc w zarządach oznacza zysk 101,3%. Zyskami strony dzielą się względnie równo. To całkiem solidna prognoza stabilności. Tyle że w poprzedniej kadencji PO była w kilku województwach wstrząsana wewnętrznymi konfliktami. Od tego czasu atmosfera wewnątrz partii bynajmniej się nie uspokoiła – wręcz przeciwnie. Arytmetyka to zatem nie wszystko.
Warto jeszcze może przypomnieć, jak rzecz wyglądała przed czterema laty. Taki sam wykres obrazuje sytuację na początku kadencji 2006-2010 (z Podlasiem po wyborach przyspieszonych). 
Widać, o ile silniejsza była początkowo pozycja PiS. Jednak wzrastająca wzajemna wrogość z PO i niebanalne strategie wewnętrzne (na czele z przypadkiem Małopolski i Podkarpacia) okazały się zjawiskami kosztownymi. Dziś PiS jest całkowicie poza zarządami. Pozostaje jej „Czekanie na Orbana”. Widać wyraźnie, że wariant „odwrócenia sojuszy” i przeciągnięcia PSL na swoją stronę mocy nie jest obiecujący. Sytuacja na poziomie województw stabilizuje obecną koalicję. Ludowcy nigdy nie dawali powodów do przypuszczeń, że lubują się w ryzykownych grach.  Jedna czwarta marszałków i prawie co trzecie miejsce w zarządzie to zysk nie dający najmniejszych powodów do narzekań czy frustracji.

Czy rozkwitnie 100 okręgów?

Kodeks Wyborczy przebył ostatnią, prezydencką przeszkodę (nikt się nie spodziewał tu trudności). Można już uznać, że jesienne wybory do Senatu odbędą się na pewno w 100 okręgach. Czego możemy się spodziewać? Jeśli ktoś się spodziewa rewolucji, może dalej nie czytać. Dalej jest o tym, co byłoby, gdyby Polacy zagłosowali w tym roku jakoś tak, jak w poprzednim. Wiem, wiem – nie jest to łatwo przełożyć, ale jednak spróbuję. Na pewno nie będzie wyglądać to właśnie tak, jest to jednak najlepsze przybliżenie, jakim dysponujemy. To punkt wyjścia, niezależnie od możliwych zmian.
Można tu wykorzystać dwie podstawy – pierwszą turę wyborów prezydenckich lub wybory do sejmików. Można też je uśrednić. Generalne wyniki dla wszystkich trzech opcji można porównać w tabeli:
 
Jak widać, przy naszej geografii wyborczej, system może być odporny nawet na solidne wahnięcia poparcia. W przypadku PO – nawet na dziesięcioprocentowy spadek. To nie jest dla niego najlepszą rekomendacją. Odchylenia od proporcjonalności są większe od obecnego systemu, choć nie tak bardzo, jak to niektórzy się obawiali. Wyniki dla średniej z obu zeszłorocznych głosowań są identyczne dla tych z roku 2007. Są też jakoś zbieżne z obecnymi trendami (nawiasem mówiąc, przy takim poparciu dla czterech głównych partii, zgodnie z modelem Taagapery, piąta partia jest dokładnie na granicy progu wyborczego, co też jakoś pasuje do dzisiejszego obrazka).
Do dalszych symulacji przechodzi zatem opcja trzecia – średnia z wyników sejmikowych i I tury wyborów prezydenckich. Dla ułatwienia identyfikacji podałem dla każdego okręgu nazwę miasta największego lub jakoś historycznie wyróżnionego. Warszawy, Krakowa, Łodzi i Wrocławia nie dzieliłem, bo to roboty dużo a korzyści znikome. Wszystkie dane dla połączonych okręgów.
W kolejnej tabeli można znaleźć zwycięzców w poszczególnych okręgach (szare tło) oraz dystans, jaki do nich mają pozostałe partie. Sama wysokość poparcia dla zwycięzcy została pominięta, bo tylko zaciemnia obraz. Margines zwycięstwa (angielski swing) ma tu kluczowe znaczenie. Wytłuszczono partię najbardziej zagrażającą zwycięzcy. W zdecydowanej większości jest to drugi z dwóch największych. Sytuacje, gdy na drugiej pozycji jest SLD lub PSL wyróżniono kolorem tła. W Wielkie Brytanii okręgi dla każdej partii sortuje się według takiego marginesu, ustalając dla niej „target seats”. Kolejne cztery tabele to takie zestawienie dla czterech partii. Dla PO i PiS okręgi z różnicą do 10%, dla SLD i PSL – po dziesięć.
  
  
    
Okręgi, w których SLD wygrało w wyborach sejmikowych to Gorzów, Konin i Włocławek. Wygląda na to, że im bardziej wyrównane poparcie dla PO i PiS, tym większa szansa kandydatów lewicy.
   
Okręgi, w których PSL wygrało w wyborach sejmikowych, to ta dziesiątka a także Biała Podlaska, Zamość, Skierniewice, Siedlce i Kielce.

Zapowiada się trochę niebanalnych wyścigów. Senatora Witczaka czeka nie lada wyzwanie – Kalisz na pierwszym miejscu listy i PiS, i SLD oraz na piątym w PSL. Można się spodziewać, że w kliku miejscach PO zrezygnuje z wystawiania własnych kandydatów, by zwiększyć szansę na zwycięstwo koalicjanta w tych miejscach, gdzie na własne zwycięstwo nie ma szans. Ciechanów, Pińczów i Ostrołęka są tu pierwsze w kolejce. Trudno się też spodziewać, by kandydaci na kandydatów PO walili tam do siedziby partii drzwiami i oknami.
Problemem może być to, że w drugą stronę taki manewr nie działa. Jak pokazały wybory prezydenckie (i parę innych sytuacji) wyborcy PSL mając do wyboru kandydata PO i PiS, wybierają tego drugiego. Stąd elementem porozumienia może być to, że w okręgach o wyrównanym poparciu dla PO i PiS, PSL będzie zachęcany do „ataku klonów” – wystawiania mocnych „pisopodobnych” kandydatów, by odebrać głosy konkurentowi PO.
To tylko próbka problemów, które zniechęcają mnie skutecznie do systemu FPTP. Manewry ponad głowami wyborców są w nim całkowicie racjonalnym zachowaniem, którym nawet najbardziej racjonalni wyborcy nie bardzo mogą sensownie zareagować.
Problem drugi to bezpieczne okręgi – dla zobrazowania po pięć dla PO i PiS.
 
 
Walka z trzydziestoprocentową przewagą konkurencji może się udać tylko w przypadku totalnego zlekceważenia przeciwnika przez dominującą partię, lub też znów w wyniku „ataku klonów” – osłabienia dominującej siły przez jakiegoś kandydata zewnętrznego, o zbliżonym do niej siły profilu. On sam nie wygra, lecz daje szansę na zwycięstwo innej partii. Skąd jednak te inne partie mają wziąć sensownych chętnych do stawania w szranki przy tak mizernej szansie?
Generalnie – średni margines zwycięstwa wynosi 16%. w 29 okręgach jest on mniejszy niż 10% i tam możemy się spodziewać zażartych kampanii. W 27  okręgach jest większy niż 2o%. Kiedyś amerykański dziennikarz ujął to tak – „o kampanii w bezpiecznych okręgach nie piszemy, bo tam nie ma o czym pisać”. I przytoczył wypowiedź jednego z demokratycznych kongresmenów – „mnie mandatu mogłoby pozbawić tylko znalezienie w moim łóżku martwej kobiety albo żywego chłopca”.
Jaka skala wyborczej zmienności będzie charakteryzować Polskę, o tym się dopiero przekonamy. Takie empiryczne dane będą potrzebne, by oddzielić racjonalne oceny od osobistych odczuć. Powyższe symulacje będą tu ważnym punktem odniesienia. Obiecuję do nich wrócić pod koniec roku.

Sto okręgów – sto pociech

Setną zabawę można mieć, czytając komentarze i dyskusje w sprawie zmiany ordynacji do senatu. Także w związku z niejaką legislacyjną wpadką, która przydarzyła się parlamentowi. Na początek o przewidywaniach:
1) W senacie znajdzie się 100 „Stokłosów” – wyniki z 2007 pokazują, że na „kandydatów niezależnych” padł procent głosów nie odbiegający od tego w wyborach sejmowych – coś koło 5 (trochę zależy jak liczyć Cimoszewicza itp. odpryski z głównych partii). To naprawdę za mało, by choćby otrzeć się o mandat. Cimoszewicz dostał się do senatu tylko dlatego, że PO, LiD i PSL wystawiły po dwóch kandydatów w trójmandatowym okręgu a on zebrał trzecie głosy tych trzech partii. Na tej samej zasadzie dostawał się do senatu Henryk Stokłosa. Np. w 2001 roku blok „Senat 2001” wystawił w tym okręgu tylko jednego kandydata. Drugi kandydat SLD-UP nie był z Piły, stąd zwycięskie poparcie dla HS nie wzięło się z jego osobistej popularności, lecz z możliwości „zagospodarowania” drugiego głosu wyborców solidarnościowych oraz drugiego głosu wyborców SLD-UP z części pilskiej okręgu. Ten mechanizm przyjdzie nam definitywnie pożegnać. Przynajmniej w moim przypadku – bez żalu. Bez najmniejszych obaw, że rzecz może się nasilić.
2) Do zdobycia mandatu będzie wystarczało 20%, jeśli głosy się rozłożą na więcej kandydatów – to akurat zdarzało się w obecnej ordynacji naprawdę i nikt na to nie zwracał uwagi. W nowej jest to zdecydowanie mniej prawdopodobne, choć to akurat żadna pociecha. Remedium – postulat wyboru w dwóch turach – podnoszony jest najwyraźniej bez świadomości, jakie są takiego wyboru konsekwencje. To przecież zupełnie odmienia kalkulacje strategiczne. Tu doświadczenia francuskie są bardzo zniechęcające – to festiwal międzypartyjnych podchodów, sojuszy ponad głowami wyborców i dodatkowo wzmocnienie pozycji zastanych posłów i mechanizm zachęcający ich do taktycznego odcinania się od swoich partii.
3) Partie będą musiały bardziej uważać przy wyborze kandydatów – być może tu i ówdzie, przede wszystkim jednak w takich miejscach, gdzie zwykle przegrywają. Tyle tylko, że tam naprawdę trudno będzie do startu zachęcić kogoś racjonalnego. W miejscach względnie pewnych jednym z kluczowych kryteriów będzie zapewne brak ambicji odgrywania roli „niezależnego autorytetu”. System bowiem może nagradzać sprawujących urząd w takim stopniu, że osoba raz usadowiona na stołku i następnie zbuntowana przeciw partii, będzie usuwalna tylko w obustronnie bolesny sposób – poprzez samobójczego oficjalnego kandydata partii, który doprowadzi do podziału głosów, z dużym ryzykiem zdobycie mandatu przez inną partię. Jak to będzie działało w drugorzędnej izbie, tego się prorokować nie podejmuję. Jednak najważniejszym problemem dla partii będzie bronienie się przed kandydatami niezależnymi zabiegającymi o ten sam elektorat. Nie, żeby oni sami mieli szansę na mandat, lecz dlatego, że będą de facto sabotażystami działającymi na rzecz innych partii.
4) Parlamentarzysta w JOW jest rozliczany ze swoich dokonań –
to co najwyżej półprawda. Równie ważną składową wyborczej decyzji jest rozliczanie go za dokonania całego jego obozu – w przypadku partii rządzącej jego ocena jest pochodną oceny premiera. Nawiasem mówiąc, twardzi zwolennicy JOW używają obu tych argumentów zamiennie – raz głosowanie jest oceną rządu, raz konkretnego posła – sprzeczności nikt nie dostrzega. Przypadek 1: Co jednak, jeśli premiera oceniam źle, lecz mojego posła z partii rządzącej dobrze? Mam głosować na jakiegoś nieznanego mi kandydata opozycji tylko dlatego, by wyrazić swój sprzeciw wobec kiepskiego premiera, wiedząc, że za jego winy w pierwszej kolejności zapłaci ceniony przeze mnie poseł? Przypadek 2: Co jeśli w moim okręgu wybrano poprzednio świetnego, pracowitego posła opozycji, jednak jej lider jest moim zdaniem zdecydowanie gorszym kandydatem na premiera niż obecny? Czy mam wyrazić swoją aprobatę dla rządu głosując na jakiegoś wystawionego w moim okręgu asystenta jednego z obecnych ministrów, pozbawiając opozycję jednego z jej drugorzutowych atutów? Jednoznaczne decyzje nie zawsze pasują do wieloznacznych sytuacji.
5) W senacie PO zdobędzie 80 miejsc
– to się może zdarzyć tylko w sytuacji pogłębiającej się niechęci pomiędzy PiS i utrzymującym się  w grze PJN oraz stagnacji poparcia dla SLD (co się jedno z drugim poniekąd gryzie). W tym systemie głupota może owszem, czynić cuda – w końcu jeśli decyduje zasada „pierwszy na mecie”, to wielkie znaczenie ma nie tylko tempo biegu poszczególnych zawodników, lecz także to, kto kogo ciągnie za koszulkę. Jeśli poszczególne partie opozycji będą się wzajemnie zwalczać, zaś kandydatami PO nikt się nie będzie przejmować, to wszystko jest możliwe. Prawdziwym zagrożeniem dla PiS jest jednak to, że PO nie wystawi kandydatów w okręgach, gdzie jest zdominowane, lecz poprze tam kandydatów PSL. Jeśli ci ostatni zdołają przyciągnąć elektorat „antykaczystowski”, może się to skończyć prawdziwym pogromem. Remedium mogłoby być jakieś senackie porozumienie PiS i PJN, trudno to sobie jednak dziś wyobrazić. Manewr podziału Senatu pomiędzy PO i PSL może tez nie wypalić w przypadku wzrostu aktywności SLD w takich okręgach – choćby i na złość PSL.

Na koniec ciekawostka – nawiązująca do największej słabości FPTP – podatności na manipulacje granicami okręgów. W przypadku naszego senatu rzecz nie jest dziś specjalnie groźna – granice „metaokręgów” wyznaczają okręgi sejmowe. To je dzieli się na mniejsze. Ponieważ Konstytucja niczego specjalnego od wyborów senackich nie wymaga, w Sejmie przyjęto zasadą zachowania status quo jeśli idzie o przydział mandatów na okręgi sejmowe. Moje sugestie, że to trochę w poprzek wszystkich pozostałych regulacji, gdzie są zapisane zasady korekty zgodnie ze zmianami demograficznymi, kwitowane były twierdzeniami, że bez zachowania obecnych mandatów rzecz nie może się udać – że lepiej tego nie dotykać, bo uruchomi się nowe pola konfliktu.
Senat jednak postanowił zrobić tu krok – krok łagodnie mówiąc wątpliwy. Wprowadzono bardzo mało precyzyjną zasadę, że liczba mandatów NA WOJEWÓDZTWO ma się mieścić pomiędzy ilorazem liczby mieszkańców województwa i normy przedstawicielstwa (liczba ludności kraju przez 100) a tym ilorazem powiększonym o 1. W tak szerokim ramach miało się status quo zmieścić, zaś ewentualne korekty to dopiero pieśń przyszłości. Do tego przegłosowano załącznik, stan obecny sankcjonujący. Tyle tylko, że według najnowszych danych demograficznych, wspomniany iloraz dla województwa śląskiego, gdzie zapisano – tak jak dotąd – 13 senatorów, wynosi 11,99. Zgodnie z Kodeksem Wyborczym należałoby jeden mandat stamtąd zabrać.
Problemy są jednak dwa. Najważniejszy – o ile zmiana mandatów w okręgu sejmowym jest zmianą dopuszczalną w obliczu nadciągających wyborów nawet pomimo orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, to z Senatem jest już problem. Zmiana mandatów przypadających na województwo to konieczność zupełnie nowego wyznaczenia okręgów senackich w jednym z okręgów sejmowych. W tym konkretnym przypadku trzeba byłoby połączyć dwa okręgi w Częstochowie lub w Katowicach trzy zastąpić dwoma. Jednak zmiana granic okręgów to już poważna zmiana prawa wyborczego i powinna być przegłosowana odpowiednio wcześniej. Już na nią za późno. Tym niemniej, jeden ze śląskich senatorów będzie wybierany w świadomości, że jego okręg za cztery lata przestanie istnieć. Niebanalne.
Jeszcze mniej banalny jest drugi problem. Otóż senacka poprawka (zaś oryginalny tekst tym bardziej) w ogóle nie precyzuje, gdzie zabrany Śląskowi mandat przydzielić. Reguł stosowanych przy mandatach sejmowych zastosować się nie da – to odrębna historia dlaczego. Metoda największych reszt wskazywałaby Małopolskę,  St-Lague raczej na Podkarpacie, nie bez szans jest także Mazowsze – okręg podwarszawski ma więcej ludności niż legnicki czy siedlecki, lecz ciągle wybiera się tam dwóch senatorów, choć w tych mniejszych okręgach wybieranych jest po trzech. Kolejny mandat pasowałby tu jak ulał. 
Jak już wprowadzenie 100 okręgów senackich jest przegłosowane, wypadałoby jednoznacznie uregulować reguły ich wyznaczania. Materia to delikatna. Mam nadzieję, że pójdzie to lepiej, niż za pierwszym podejściem.
To wszystko nie zmienia moich wyrażanych już tu ocen – nie uważam tej zmiany za szczęśliwą, nawet jeśli poprzedni system był wyjątkowo bezsensowny. Zapowiadanych tragedii się nie spodziewam, podobnie jak obiecywanych sielanek. Obserwujmy to w działaniu na chłodno – może dostrzeżemy coś, co będzie nauczką na przyszłość.

Strategie zmiany systemu wyborczego

Wywołany do tablicy przez Krzysztofa Leskiego chciałbym przedstawić jednostronicową notkę, którą wręczałem kluczowym posłom na początku prac komisji. Na razie bez skutku. Jednak pracując przed laty w Urzędzie Miasta Krakowa ułożyłem sobie przysłowie – groch drąży ścianę. I tego się trzymam.

 

Strategie zmiany systemu wyborczego

Zmiana systemu wyborczego jest przedsięwzięciem trudnym z natury – musi zostać podjęta w ramach narzuconych przez zastany system wyborczy, czyli np. jest podejmowana przez jego beneficjentów. Jest zatem zawsze naruszeniem istotnych interesów. Jej przeprowadzenie wymaga uważnej kalkulacji i wzięcia pod uwagę szeregu aspektów.

Podstawowe aspekty zmiany systemu wyborczego:

A.    Międzypartyjny
System wyborczy ma wpływ na stan posiadania partii poprzez możliwą zmianę liczby mandatów przy tej samej liczbie zdobytych głosów. Może też być czynnikiem sprzyjającym budowaniu porozumień pomiędzy partiami lub też ich dezintegracji. Może mieć także wpływ na sposób głosowania wyborców, zwiększając prawdopodobieństwo oddania głosu na taką a nie inną partię.

B.    Wewnątrzpartyjny
System wyborczy określa zakres możliwych relacji pomiędzy centralnymi władzami partii, regionalnymi i lokalnymi liderami oraz szeregowymi członkami partii. Ma też wpływ na relację pomiędzy politykami na obrzeżach ideowego spektrum partii a jej głównym nurtem.

C.    Komunikacyjny
System wyborczy ukierunkowuje aktywność komunikacyjną uczestników kampanii wyborczej – liderów ogólnokrajowych i regionalnych oraz lokalnych kandydatów – urzędujących posłów oraz pretendentów.

D.    Wizerunkowy
Opinia publiczna ma swoje wyobrażenia na temat optymalnego systemu wyborczego. Partie mają swoje programy, które do tych wyobrażeń mogą się odwoływać lub je ignorować. Opinia publiczna może też oceniać negatywnie zmianę reguł gry, jeśli ma ona na celu jedynie poprawę swojego stanu posiadania przez uczestników życia politycznego. Negatywnie mogą być także oceniane towarzyszące zmianie konflikty polityczne.

Wymienione aspekty zmiany systemu wyborczego pozwalają wyróżnić trzy możliwe konfiguracje idei i interesów. Każda z nich oznacza inaczej rozumianą zmianę systemu wyborczego.

1)    Zmiana partykularna
– celem zmiany jest zwiększenie stanu posiadania jej zwolenników,
– zmiana zasad działania wewnątrz partii oraz w komunikacji z wyborcami nie jest oczekiwana,
– zmiana jest wprowadzana wbrew pozostałym partiom i pomimo ich spodziewanego sprzeciwu,
– trwałość zmiany wynika co najwyżej z uzyskania tą metodą trwałej przewagi nad przeciwnikami zmian.

2)    Zmiana programowa
– celem zmiany jest wcielenie w życie programu i zdobycie tym samym akceptacji opinii publicznej,
– wpływ proponowanej zmiany na relacje między- i wewnątrzpartyjne ma znaczenie co najwyżej drugorzędne,
– nie ma znaczenia to, czy poparcie innych partii jest wynikiem podzielania przez nie wartości ideowych, czy też interesów partykularnych.

3)    Zmiana systemowa
– celem zmiany jest ulepszenie mechanizmów działania partii,
– zmiana nie narusza stanu posiadania żadnej z partii,
– zmiana jest wprowadzana przy akceptacji wszystkich sił parlamentarnych,
– taki sposób wprowadzania ma ją zabezpieczyć przed zmianami w kolejnej kadencji.

Przykładem zmiany partykularnej jest wprowadzenie blokowania list. Zmiany programowej – wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Zmianą systemową mogłoby być wprowadzenie spersonalizowanej ordynacji proporcjonalnej.
Przygotowanie i przeprowadzenie zmiany systemu wyborczego wymaga ustalenia, o którą z wymienionych zmian będzie chodzić. To dopiero określa warunki, które powinny być spełnione, by zmiana ta mogła wejść w życie.

Nie muszę chyba zadawać zagadki, które rozumienie „zmiany systemu wyborczego” dominuje wśród posłów. Zbyt prosta.

Ordynacje i kalkulacje

Nie jestem zwolennikiem proponowanej zmiany ordynacji do Senatu. Bynajmniej nie dlatego, że uważam obecną ordynację za dobrą. Wręcz przeciwnie. Obecny sposób wybierania senatorów jest jednym z najgłupszych, jakie ludzkość wypróbowała. Czy to jednak znaczy, że trzeba to natychmiast zmieniać? Na co? W imię czego?
Nie znaczy to jednak zupełnie, że zgadzam się z tymi zarzutami, które opozycja podnosi przeciw tej zmianie. Wiele z tych argumentów uważam za zupełnie chybione – nie mające potwierdzenia z faktach lub o bardzo wątpliwych konsekwencjach, gdyby je brać na poważnie. Argumenty te mnie nie przekonują, bo mam przeciw tej zmianie wystarczająco argumentów własnych.
Co jest z Senatem nie tak? Pod argumentacją zwolenników zmiany, krytykującą obecny system, wypada się mi podpisać – spędziłem wiele godzin analizując jego działanie. Jeden artykuł już opublikowałem (The Senate 2007: Bloc Voting in Operation –  (w:) Polish Political Science Yearbook 2008, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2008, ss.57-75). W przygotowywanej książce będzie o tym ponad 30 stron – nie bardzo jest to tu jak wkleić.
Generalnie, system ten nadaje się tylko do jednego – bardzo ładnie na nim widać, jak reguły głosowania oddziałują na uczestników całego procesu – od partii, przez kandydatów, po wyborców. Każdego stawiają przed niebanalnym dylematem, każdego wodzą na pokuszenie. Jednak poza walorem dydaktycznym, bardzo trudno wskazać choć jeden czynnik, który ta ordynacja optymalizuje. Większość wyłania dość sztuczną i do tego pokrętnymi ścieżkami. Zostawia szczeliny mniejszym partiom, jednak gdzie i dlaczego, tego nie da się wyjaśnić w mniej niż kwadrans. Proporcjonalność wyników ma mniejszą niż we wszystkich znanych przypadkach ze wyjątkiem wyborów w Albanii w roku 2005 (po tych wyborach zmieniono tam ordynację). Nie skłania partii do integracji, tylko do kombinacji – kosmicznych i komicznych. Racjonalne zachowania kandydatów nie nadają się do omawiania na lekcji WOS – mogłyby podważyć do reszty wiarę w sens demokracji.
Co nie tak jest zatem ze zmianą?
System FPTP (pierwszy na mecie w okręgach jednomandatowych), który przegłosowała w senacie PO, ma swoje wady. Jednak na argument przeciw zmianie nie nadaje się twierdzenie o wzroście szans jakichś „Stokłosów” (te akurat są jakościowo większe w obecnym systemie senackim). Nie chodzi też o marginalizację mniejszych środowisk – ta wcale nie musi być bardziej nieuchronna niż w obecnym systemie. Rzeczywistym problemem jest to, że w systemie tym bardzo łatwo przewidzieć, kto gdzie wygra. W rezultacie walka o większość rozgrywa się tylko w ułamku okręgów. W pozostałych partie lokalnie zdominowane są skuteczne zniechęcane do mobilizacji swoich zasobów i swoich zwolenników. To zaś działa demoralizująco na samych zwycięzców. Ta demoralizacja odnosi się również do reguł wyłaniania kandydata przez dominującą w danym okręgu partię. Nie przez przypadek Wielka Brytania to jeden z najbardziej scentralizowanych krajów (pomijając oczywiście narodowościowe problemy).
Jak to jednak będzie wszystko działać w polskich realiach tego nie wiemy – wybory do Senatu mają mimo wszystko charakter drugorzędny. Nie decydują o tym, kto zostanie premierem. To zaś sprawia, że szereg sił i zjawisk, które albo łagodzą, albo usprawiedliwiają słabości FPTP w tych wyborach się nie pojawia. Oczywiście można powiedzieć, że to eksperyment. Jeśli tak, to na pewno za słabo przemyślany i przedyskutowany. Z tego, co wiem, nikt z inicjatorów nawet nie zadał sobie trudu by sprawdzić, jak wyglądałby partyjny skład Senatu, gdyby wprost przeliczyć wyniki jakichkolwiek wyborów na nowy system.
Jednak najważniejszy kontrargument to fakt, że ta zmiana napotyka ostry sprzeciw opozycji. Tak nie powinno się zmieniać ordynacji. Przykładem takiej zmiany było wprowadzenie blokowania list przez koalicję PiS-Samooobrona-LPR. Konfrontacyjne przepchnięcie czyni zmianę nietrwałą. Partyjna przepychanka zamyka oczy na istotne czynniki, o czym wtedy przekonał się boleśnie sam PiS.
Niestety, przeprowadzenie takiej zmiany może zablokować dyskusję nad innymi zmianami w przyszłości. Jest jeszcze jednym dowodem, że zmiany ordynacji są forsowane przede wszystkim w ramach międzypartyjnych podchodów – że są niczym więcej jak geszeftami na kilka mandatów. Szczególnie niepokoi mnie argument odwołujący się wprost do obrony status quo jako takiego – tak jakby chory system był jakąkolwiek wartością. Szkoda, że sprawy obrały taki bieg po jednej i po drugiej stronie –  przecież w tym samym czasie całkowicie zgodnie uchwalono tyle innych zmian, choćby w wyborach gminnych.
Tym niemniej – nie będę płakał, gdy zmiana jutro przejdzie i nie będę płakał, gdy upadnie. Jeśli przejdzie, pośmieję się pewnie tylko trochę za rok, gdy zobaczymy wyniki – wspominając argumenty, które teraz padają. 

Rok prób i testów

Katastrofa smoleńska i podwójne wybory wystawiły na próbę całe nasze życie polityczne – instytucjonalne ramy, poszczególne partie i społeczne siły za nimi stojące. Noworoczne podsumowanie jest okazją, by – już  z niejakiego dystansu – ocenić jak wypadły te próby.
Choć temat to wzbudzający najmniejsze emocje ogółu, zacznę od ram instytucjonalnych – bo to moja działka a to w końcu mój blog.
1) Wybory prezydenckie raz jeszcze pokazały swoją zdolność do wywoływania gwałtownych społecznych emocji, jak również absurdalność ustalania tą metodą obsady stanowiska o tak ograniczonych kompetencjach. Jedyna nadzieja na rozwiązanie tej instytucjonalnej pułapki w tym, kto konkretnie tym prezydentem został – nie ze względu na jego wybitne kompetencje (tu trudno znaleźć jakiegoś entuzjastę), lecz właśnie ze względu na słabość osobistej i środowiskowej pozycji. Być może właśnie przy tym prezydencie uda się doprowadzić do szerokiego konsensu w sprawie likwidacji bezpośrednich wyborów – wszak i dla PiS, i dla Tuska ambarasująca musi być wizja, że w 2015 roku to Bronisław Komorowski będzie najbardziej prawdopodobnym faworytem wyborów prezydenckich, odbywanych jako preludium wyborów parlamentarnych. PiS-u nie może cieszyć konieczność wystawienia pretendenta, który w przypadku przegranej osłabi swoje szanse jako kandydat na premiera. Dla (wciąż najbardziej prawdopodobnego) premiera Tuska, konieczność stanięcia ramię w ramię, na dobre i na złe, z prezydentem sypiącymi „barwnymi” bon motami to chyba też bardzo zniechęcająca perspektywa. Gdyby zaś najbliższej jesieni premierem został ktoś inny niż Tusk, to i tak trudno sobie wyobrazić, by był on zainteresowany podtrzymaniem dwuwładzy w obecnym kształcie.
Tak, czy inaczej, mam nadzieję, że za rok będziemy mogli rozpocząć poważną debatę na temat systemu władzy w Polsce – na razie zamierzam przyglądać się pracom komisji konstytucyjnej celem bliższego rozpoznania trybu podejmowania decyzji w takich sprawach. Nawiasem mówiąc, swoje tegoroczne doświadczenia na tym polu (w komisji nadzwyczajnej) uważam za niezwykle pouczające, nawet jeśli na pierwszy rzut oka ocena rezultatów jest daleka od entuzjazmu.
2) Wybory samorządowe również potwierdziły występowanie problemów, o których pisałem nie raz i nie dwa. Przewagi „partii władzy” stają się coraz wyraźniejsze – czy to są partie władzy ogólnokrajowe, czy lokalne. Partie ogólnopolskie przetestowały tu swoje poczucie wszechmocy – wyniki testu są dla nich bolesne, nawet jeśli dalekie od publicystycznej jednoznaczności.
Nowy rok zacznie się zapewne od uchwalenia Kodeksu Wyborczego – w nim zaś pierwszych od lat zgodnie uchwalonych zmian w systemie. Oby był to wyłom w przekonaniu, że tak jak jest, jest dobrze – a w konsekwencji początek poważnej dyskusji. Choć oczywiście może być też tak, że jest to wszystko, na co stać dzisiaj partie. 
3) Na styku generalnych ram i politycznych partii miniony rok zapisał się ważną inicjatywą – pierwszymi publicznymi prawyborami. Wiem, wiem – to nie był ostre zawody sprawdzające umiejętność utrzymania równowagi w jeździe na „góralu” po politycznych wertepach rywalizacji wewnątrzpartyjnej. To była próbna przejażdżka rowerkiem z doczepionymi kółeczkami upewniającymi troskliwego tatusia, że nie dojdzie tu do bolesnej wywrotki. Tym niemniej, rozwiązanie to będzie zapewne brane pod uwagę jako narzędzie w walce pomiędzy partiami w przyszłości. Oby – nic tak polskiej polityce nie mogłoby pomóc, jak partyjny wyścig zbrojeń na zaangażowanie obywatelskie. Na to zaś nie pomagają kolejne puste deklaracje „otwarcia się na nowe środowiska”, tylko danie kluczowego uprawnienia – wyznaczania kandydatów – komuś innemu niż partyjni oligarchowie. Jak pisał Sartori – demofila, jako zwracanie uwagi na oczekiwania ludu, to efekt uboczy konkurencyjnej metody doboru przywództwa. Przetestowanie tej procedury to całkiem pozytywna wiadomość, nawet jeśli chciałby się znacznie więcej.
4) We wszystkich pozostałych działaniach – w szczególności w sprawie katastrofy smoleńskiej – nasze partie raz jeszcze potwierdziły kłopoty, jakich przysparza im oddzielnie celów, którym służy władza, od narzędzi walki o nią. W rezultacie nawet najważniejsze tematy i najbardziej wzniosłe gesty poddawane są w pierwszej kolejności testowi „czy to dla nas dobrze, czy źle?”. Ten wredny wirus niezwykle trudny jest do wyplenienia. Zaobserwowanie takiego zachowania u oponentów jest traktowane jako usprawiedliwienie natychmiastowego zwolnienia hamulców u siebie. Aż żal przytaczać przykłady. Niezależnie od jałowości sporu o to „kto zaczął?”, nie ma wątpliwości, że grzechy sprawujących władzę są na tym polu z zasady cięższe, niż grzechy opozycji. Zaś twierdzenie, że opozycja na miejscu rządzących zachowywała by się tak samo, nie jest dla tych ostatnich żadnym usprawiedliwieniem. Jak z tym problemem walczyć – to pytanie dobrze byłoby sobie postawić w najbliższym roku.
5) Społeczne zaplecza wszystkich głównych sił wyszły z dramatycznych wydarzeń tego roku obronną ręką. W tym sensie, że nic nie zmusiło ich do równie dramatycznej zmiany zdania. Główny nurt zwolenników każdej z opcji znalazł setki dowodów, utwierdzających w dotychczasowych przekonaniach. Sympatycy PO dalej są w stanie żyć z „cwaniactwem” Tuska, zaś zwolennicy PiS z „szaleństwem” Kaczyńskiego. Kilkanaście procent wiernych wyborców SLD i PSL najwyraźniej nie rozgląda się za alternatywą, zapewniając im żywot pozbawiony niepokojów o własną egzystencję.
Jeśli jednak nie ma szczególnych podstaw, by spodziewać się jakiejś partyjnej apokalipsy, to – jak pokazywałem w jednej z poprzednich notek – ciągle możliwe są przesunięcia ich wzajemnej siły. To wszystko dzięki jakiejś części wyborców, która jednak się waha. Nie jest to grupa szczególnie liczna, lecz jednak na tyle znacząca, by móc wpłynąć na wynik wyborów. Zaniedbania głównych partii w docieraniu niej są dodatkowo zagrożone przez nowe inicjatywy. Potwierdzenie znaczenia takiej grupy w wyborach samorządowych to najbardziej optymistyczna wiadomość tego roku.

Kolejny krok w JOW

Trudno się nie zgodzić z Krzysztofem Leskim – to nie do uwierzenia, jak bardzo media ignorują prace nad Kodeksem Wyborczym. Potrafią się rozczulać nad każdym przekazem, wygenerowanym przez pragębę jakiegoś politycznego celebryty, zaś coś, co w istotny sposób może zmienić politykę – na dobre lub na złe – nie ma znaczenia, bo w końcu efekty będą dopiero za cztery lata.
Tym niemniej, wezwany przez Krzysztofa do tablicy, donoszę co wczoraj usłyszałem w Sejmie (komisja ds kodeksu na razie się nie zbiera, lecz wczoraj pojechałem na posiedzenie komisji konstytucyjnej). W senackiej komisji pojawiła się m.in. poprawka, rozszerzająca FPTP (proste JOW jednoturowe) na wszystkie gminy nie będące miastami na prawach powiatu. To kolejne 9% ludności kraju (miasta rozmiaru od Bolesławca, Świdnika i Jarosławia po Lubin, Piłę i Inowrocław). Przy okazji pojawiają się jednak dwa problemy. Jeden niewielki, choć znany bardziej niż wszystkie wymienione miasta razem wzięte – to Sopot. W sejmowej wersji łapałby się na zmianę. W wersji senackiej nie – jest wszak miastem na prawach powiatu, choć ma mniej niż 40 tys. mieszkańców. Drugi problem jest trudniejszy do zignorowania – to warszawskie dzielnice. Dziś wedle statutu ich rady są wybierane tak jak rady gmin powyżej 20 tys. mieszkańców. Ustrój Warszawy jest wyłączony z kodeksu (co samo w sobie jest niezłym kuriozum) i będzie na pewno wymagał zmiany oddzielnej. Tym niemniej, w logice  senackiej poprawki mogłoby wychodzić na to, że FPTP będzie też na dwustutysięcznym Mokotowie. Jeśli jednak dojdzie do zmiany wzorca – rady dzielnic będzie się wybierać tak, jak rady powiatów, to Wilanów, Wesoła i Rembertów będą najmniejszymi jednostkami w Polsce, stosującymi okręgi wielomandatowe z systemem d’Hondta.
Niezależnie jednak od przyszłych interpretacji przypadku Warszawy, gdyby taka regulacja weszła w życie, będzie można obserwować ciekawy eksperyment – spora część miasta na prawach powiatu jest identycznej wielkości, jak miasta objęte poprawką. Można będzie sprawdzić, co faktycznie zmienia się na skutek innej ordynacji.  Wszak mieszkańcy nie głosują inaczej w Tarnobrzegu niż w Dębicy tylko dlatego, że ten pierwszy jest wyłączony z otaczającego go powiatu.  W zasadzie takie badania można byłoby zrobić już dziś, porównując wyniki w gminach wokół granicy 20 tys. Z tego co jednak wiem, nikt takich badań nie robi. Zmiany o takiej doniosłości podejmuje się na podstawie intuicji i ogólnych wyobrażeń na temat działania poszczególnych ordynacji. Wyobrażeń – z tego co wiem – najczęściej zupełnie chybionych. Jeśli przejdą JOW w wyborach Senatu, napiszę o tym więcej. 

Nieważny Głos i Ostatnia Krucjata – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki cz.III

Gdzie ukryta jest prawda o naturze wyborów sejmikowych?  Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie nieuchronnie wiąże się z postawieniem innego pytania – „cui bono?”. Jednym z argumentów przytaczanych za tezą o fałszowaniu wyborów było niezwykle wysokie poparcie dla PSL w okręgu płockim. Co prawda przed 4 laty było tylko minimalnie mniejsze, lecz przecież fałszerstwa mogły zacząć się już wtedy. Warto może sprawdzić, gdzie i dlaczego komuś urosło a komuś spadło – tym razem na poziomie powiatowym.
Na początek tabelki z największym i najmniejszym poparciem na poziomie powiatów – po 5 skrajnych przypadków. W kolejności generalnego poparcia – PO, PiS, PSL, SLD.
W tym ułamku danych ogólnopolskich można by grzebać godzinami. Można w nich znaleźć dowody na poparcie bardzo różnych tez. Widzimy wyraźne trendy terytorialne – w szczególności jeśli idzie o to, gdzie dana partia przegrywa. Słaby wynik PO we Włoszczowie, PiS w Krapkowicach, PSL w Gdańsku czy SLD w Limanowej jakoś specjalnie nie dziwi. Także szereg zwycięstw da się tak wyjaśnić. Dlaczego jednak PO wygrywa w Sejny, Gołdap i Lidzbark? Czy to nowe bieguny polskiej westernizacji i ekonomicznego sukcesu? Czy ten wynik nie zawstydza Poznaniaków, o mieszkańcach stolicy czy Sopotu nie wspominając?
No dobrze – czy to poparcie jest trwałe? Podpowiedzi można poszukać w tabelach z wzrostami i spadkami poszczególnych partii – znów po 5 skrajnych przypadków.  Warto przypomnieć, że ogólnopolskie wyniki wyszczególnionych tu partii zmieniały się o nie więcej niż 3%. Jednak na poziomie powiatów, średnia miana wynosiła 5,5%. Oznacza to tyle, że w przeciętnym powiecie co najmniej co dziesiąty wyborca przeniósł swoje poparcie z jednej z 4 partii na inną. Czy to jednak może wyłącznie przesunięcia społeczne – wyraz zmiany trendów w geografii wyborczej. Warto je zatem prześledzić na mapie.
    
Nie wygląda na to, by te zmiany układały się w jakieś wyraźne wzory. Owszem – tu i ówdzie da się je wyjaśnić szerszymi zjawiskami (np. w okolicach Wrocławia). Lecz generalnie mapy te są cętkowane – najciemniejsze i najjaśniejsze powiaty często sąsiadują ze sobą. Jak to wyjaśnić?
Może warto przyjrzeć się z bliska kilku skrajnym przypadkom. Na początek powiat sejneński – czy może tu, z dala od stolicy, szerzyły się fałszerstwa? Sukces PO w tym powiecie jest zasługą jednego człowieka – prawie 90% głosów padło na jednego kandydata i to wcale nie startującego z pierwszego miejsca. To Waldemar Kwaterski, dyrektor miejscowego szpitala. Ciekawe motywacje przemawiające za takim głosowaniem można znaleźć wyrażone tu. Największy wzrost poparcia dla PSL to powiat buski. Na czele listy Adam Jarubas – marszałek województwa. Urodzony w Busku-Zdroju. PiS nie ma tak wyraźnych wzrostów, lecz już wynik SLD w powiecie węgorzewskim poprawił się o prawie 30%. To znów zasługa jednego człowieka. Wiesława Pietrzaka, byłego senatora i byłego dowódcy 1 Mazurskiej Brygady Artylerii, stacjonującej w Węgorzewie. Najwyższe poparcie ta partia uzyskała (już bez specjalnych skoków) w powiecie sulęcińskim – ponad 50%. To znów zasługa jednego człowieka – Marka Zaręby, radnego wojewódzkiego już w poprzedniej kadencji i… dyrektora miejscowego szpitala. Co do powiatu o najwyższym poparciu dla PiS, to w Kolbuszowej znaczenie szpitala dla wyniku wyborczego ujawniło się już w eurowyborach – wicedyrektor startował z listy Prawicy Rzeczpospolitej i doprowadził wtedy do największego spadku poparcia dla PiS w skali powiatu (pisałem o tym tu). Teraz na liście znalazła się pochodząca stąd Ewa Draus – w latach 2005-2007 wojewoda podkarpacki. Do tego na liście był były starosta Bogdan Romaniuk.
Co to wszystko razem znaczy? – Wysokie lokalne poparcie jest w niezwykłym stopniu uzależnione od jakości miejscowych kandydatów. Ta jakość zaś wyraża się nie w samych cechach osobowości, lecz przede wszystkim we wcześniejszej pozycji publicznej. Kierowanie czymś o znaczeniu dla powiatowej społeczności, daje tu kluczową przewagę konkurencyjną. Pisałem o tym już nie raz i nie dwa. Ciągle jednak nie brakuje takich, którzy są przekonani, że to tylko telewizyjne wydarzenia kreują rzeczywistość polityczną.
Na koniec –  o jednym przypadku spadku. W powiecie kozienickim PO straciła ponad 20% – choć tu nie miała konkurencji ze strony listy Dutkiewicza, jak w przypadku innych rekordowych strat. Nie widać też jakiegoś jednego lokalnego konkurenta, który miałby tu swojego asa w rękawie. Wyjaśnieniem są tu wyniki z 2006 roku. Wtedy ponad 90% głosów dla PO zdobył w tym powiecie Czesław Czechyra, zostając radnym wojewódzkim. Czy ktoś podejmuje się zgadnąć, kim z zawodu jest Czesław Czechyra? Tak, tak – lekarzem, ordynatorem oddziału dziecięcego miejscowego szpitala. Dlaczego jednak tym razem nie wystartował? Bo jest już posłem. Po drodze zdążył wystartować do Sejmu w 2007 roku. Jego brak na liście skutkuje pojawieniem się czarnej dziury na mapie poparcia dla PO.
Czy przewaga spadków na wzrostami w przypadku PiS nie była czasem efektem wypchnięcia z list wielu osób o zbyt samodzielnej pozycji? Na pewno taką tezę można przedstawić w przypadku Małopolski. W innych miejscach sytuacji nie znam, zachęcam jednak europosła Janusza Wojciechowskiego do poszukania przyczyn spadków poparcia swojej partii także na powyższych mapach. Na koniec stale aktualna piosenka Młynarskiego:

Miłe Panie i Panowie bardzo mili
jakiś facet po pasażu miejskim mknący
wzrok obłędny we mnie wbija
i nerwowo pyta, czy ja
znam “Pe Pe Pe” – Polską Partię Piłujących

“Jaki macie program?” – pytam
więc faceta, a on na to:
“my przez wiosny, lata, zimy,
pojedynczo i grupowo,
metodycznie i miarowo
piłujemy gałąź, na której siedzimy”.

“A cel jaki wam przyświeca?”
– pytam dalej, a on na to:
– “cel się jeszcze nie wyłania,
ja i moi przyjaciele
nie patrzymy w mgliste cele,
nas pochłania sama czynność piłowania!”.

No a jak przed wyborami?
Szanse jakie? A on na to:
“mamy strasznie twarde drewno,
lecz nasz szereg opuściły
tępe, nieprzydatne piły
i tym razem to przerżniemy już na pewno”.

JOW, zima i wieczór wyborczy

W następnych wyborach samorządowych sporo się zmieni – za sprawą uchwalonego w piątek Kodeksu Wyborczego. Na razie przeszedł przez przez Sejm. W Senacie spodziewane są poprawki, lecz już dziś pewne są dwie zmiany – jedna zasadnicza, druga niby drugorzędna, lecz wcale nie pozbawiona znaczenia. Trzecia zaś nie jest jeszcze pewna, lecz za to miałaby wpływ także na najbliższe wybory parlamentarne. Po kolei:

Dobra wiadomość dla zwolenników JOW
W następnych wyborach prawie 60% mieszkańców Polski będzie wybierać swoich przedstawicieli w gminach w okręgach jednomandatowych. System FPTP (First Past The Post) zastąpi dotychczasowe reguły w gminach do 40 tys. mieszkańców. W gminach do 20 tys. było dotąd możliwe tworzenie okręgów nawet pięciomandatowych. To nie tylko mylące dla wyborców, lecz także pozwalające na manipulacje przy ustalaniu reguł (swoją drogą, to przez lata nikt nie zauważył, że gminy mają olbrzymią władzę wyboru ordynacji służącej ich wyborowi – od głosowania blokowego po klasyczny FPTP w JOW). Początkowa propozycja, by brak możliwości wyznaczania okręgów wielomandatowych ograniczyć tylko do gmin miejskich, została ostatecznie zastąpiona twardą regułą dotyczą wszystkich gmin. Dla 5 milionów mieszkańców gmin w przedziale 20-40 tys. to zaś diametralna zmiana.

Wybory bez poślizgu
Można będzie wreszcie cofać wybory w kalendarzu – dotąd wybory w każdej kolejnej kadencji obywały się później. W tym roku zahaczyły o autentyczną zimę, nawet jeśli nie kalendarzową. Gwałtowny spadek frekwencji, odpowiadający najpewniej spadkowi temperatury, potwierdził raz jeszcze – nie powinno się chodzić głosować po śniegu. Gdyby nie ta zmiana, następnym razem druga tura wyborów mogłaby trafić na czas pomiędzy świętami a sylwestrem. Równie dobrze można byłoby wtedy głosowanie zastąpić losowaniem.

Początek wieczoru wyborczego
Wobec dwóch konkurencyjnych propozycji reguł otwarcia lokali wyborczych – od 6 do 20 i od 8 do 22 – prawdopodobnie przejdzie rozwiązanie kompromisowe: od 7 do 21. Tym samym wieczór wyborczy będzie się mógł zacząć o przyzwoitszej porze niż w tym roku, lecz jednocześnie PSL nie będzie miał obaw, że wychodzący z porannej mszy natkną się na zamknięte drzwi lokali wyborczych, zaś partie miejskie – że to samo spotka mieszczuchów wracających z niedzielnych wycieczek.

Te trzy zmiany (choć jest jeszcze sporo innych) opisuję tutaj, bo mają jedną cechę wspólną – nie żeby znaczącą, ale zawsze. Są moim skromnym wkładem w Kodeks – efektem prawie półtorarocznego zaangażowanie w prace komisji.  Nie udało się przekonać do rozważania radykalnej zmiany systemu wyborczego – priorytetem komisji stało się od jakiegoś czasu zdążenie z Kodeksem przed przyszłorocznymi wyborami, czyli de facto pominięcie jakichkolwiek kontrowersyjnych propozycji. Być może jednak udało się choć zasiać niepokój w sprawie obecnych reguł. Sam wiele się nauczyłem o procesie podejmowania decyzji w tak delikatnych sprawach.
Piszę o tym tutaj z trudem przełamując wrodzoną skromność ;). Eksperci nie mają obowiązku takiego jak posłowie – by rozliczać się przed wyborcami. Tym niemniej, pracując za pieniądze publiczne,  wypada z efektów zdać relacje publicznej opinii. Zwłaszcza, że jak to zauważył Krzysztof Leski, sprawa uchwalenia Kodeksu została całkowicie przyćmiona przez wybory samorządowe. Tymczasem nie jest on tylko porządkowaniem trzeciorzędnych kwestii technicznych. Po raz pierwszy od bardzo dawna coś w systemie wyborczym zmienia się na lepsze – na dodatek w zasadzie jednogłośnie.