W umowach trzeba czytać szczególnie uważnie to, co jest napisane drobnym druczkiem. Intencje zwolenników wprowadzenia „ponadnarodowych posłów„ do PE można zrozumieć, choć nie trzeba ich podzielać. Nie sposób jednak przyjąć, że takie intencje oznaczają, że rozwiązanie będzie za nimi podążać. Z tego co wiem, choć do najdrobniejszych szczegółów nie udało mi się jeszcze dotrzeć, projekt zakłada, że będzie to „lista otwarta” – czyli tak jak w Polsce, będzie można wskazywać upatrzonego kandydata. Na razie obawą inicjatorów jest to, czy partie nie będą tam umieszczać pozapolitycznych celebrytów. Jednak patrząc na polskie doświadczenia spodziewać trzeba się czegoś zupełnie innego – po prostu wyborcy w każdym kraju będą głosować na swojego kandydata. Jak to wygląda w naszych wyborach do PE łatwo sprawdzić. Pod ręką mam taki przykład – wyniki głosowania na kandydatów do PE z list PO w okręgu krakowskim w 2004 roku. Tylko pierwsza piątka, lecz w specyficznym ujęciu. Głosy oddane na każdego kandydata pogrupowane zostały pomiędzy 5 okręgów sejmowych, składających się na ten eurookręg. Na wykresie pokazano, jaki procent zdobytych głosów dany kandydat zawdzięcza każdemu z sejmowych okręgów.
Na czele listy dwóch Krakusów. PO najwyższe poparcie ma w Krakowie, mieszkańcy metropolii najczęściej głosują na jedynki. Sonik korzysta z wcześniejszej pozycji przewodniczącego sejmiku, jednak udział Krakowa w jego wyniku jest jeszcze większy. W przypadku kandydatów z dalszych miejsc reguła jest prosta. Każdy z nich jest jednoznacznie kojarzony w jednym z okręgów jako swój, zaś w pozostałych już nie. Przytłaczającą liczbę głosów zawdzięcza tylko części połączonych województw, choć przecież tożsamości okręgów sejmowych są bez porównania słabsze, niż narodowe. Jeszcze tylko Urszula Gacek, jako pierwsza kobieta od góry, zbierała nieco poparcia z okręgów innych niż jej rodzinny Tarnów. To jej z resztą pozwoliło prześcignąć Andrzeja Guta-Mostowego.
Można przypuszczać, że każda z list europartii będzie układana według prostej logiki – po jednym kandydacie z każdego kraju. Przy 25 miejscach trzeba będzie odpuścić Maltę i Luksemburg, chyba że jakiś Luksemburczyk będzie się świetnie nadawał na jedynkę, by nie trzeba było się spierać, czy pierwszy ma być Niemiec, czy Francuz. Dalej już pójdzie gładko – jedynka ma względnie pewne miejsce, natomiast na pozostałe miejsca należne partii odbywa się konkurs Eurowizji, tylko że głosować można także na swoich. Efekt w miarę łatwy do przewidzenia.
Wyobraźmy sobie, że na liście EPP będzie Jerzy Buzek. Jaki procent wyborców PO zagłosuje na Barroso, jeśli nawet znajdzie się na jedynce, zaś Buzek na – powiedzmy – piątym miejscu. Jaki procent wyborców PiS zagłosuje na Jana Zahradila, mając do wyboru Ryszarda Legutkę? Czy entuzjastka projektu, Lidia Geringer de Oedenberg, gdy znajdzie się na liście, nie będzie przekonywać polskich wyborców, że lepiej głosować na nią, niż na Martina Schulza?
Do tego trzeba jeszcze dołożyć wyobrażenie o skali problemu. Jeśli w ramach testu podzielić te 25 mandatów na podstawie wyników ostatnich eurowyborów, wygląda to tak: EPP – 9 mandatów, socjaliści – 6, liberałowie – 3, zieloni i komuniści po 2 a reszta co najwyżej po jednym (trochę zależy od metody podziału). Oznacza to, że największe kraje dostaną po 2-3 dodatkowych europosłów – po jednym z każdej z dużych partii i pewnie czasem kogoś z mniejszej, w zależności od szczegółowych konfiguracji poparcia w danych partiach. Kandydaci z mniejszych krajów posłużą zaś za naganiaczy – tak jak u nas kandydaci z powiatów ziemskich na listach mniejszych partii (na większych ktoś z nich ma jeszcze szansę). Można oszacować, że w EPP co trzeci głos padnie na kandydatów, którzy nie dostaną mandatu, u socjalistów co drugi, zaś u liberałów trzy czwarte. Polskie doświadczenia pokazują – chociażby w postaci nieważnych głosów w wyborach sejmików – jak bardzo jest to zniechęcające. Jednak w odróżnieniu od naszego „turnieju miast”, ten problem nie będzie pomijany w komentarzach wyników – można się spodziewać, że wzbudzi dalsze napięcia na linii małe-duże kraje UE. Efekt odwrotny od zamierzonego.
Polska jest tu w pół drogi – z takiej puli 25 mandatów należałby się nam jeden i pewnie na taki jeden możemy liczyć. Lepiej jednak oprotestować takie rozwiązanie i stanąć po stronie małych krajów, niż popadać w euronaiwność. Otwarta lista partyjna, choć dla wielu naturalna i elegancka, tworzy niezwykle demoralizujący splot interesów – polskie doświadczenia są tu wystarczająco zniechęcające dla wszystkich, którzy chcą się w nie wgłębić.
Archiwum autora: jaroslawflis
JOW: Jak to chodzi w Chodzieży? Na czym stanęło w Redzie?
Marzenia i obawy są zwykle bardziej emocjonujące niż analiza faktów. Nie inaczej jest w przypadku zmiany systemu wyborczego. O ile mi wiadomo, nikt nie zajął się dotąd analizą, jak też działają JOW w gminach (a w każdym razie nikt na nic takiego się nie powoływał przy okazji prac nad Kodeksem Wyborczym). Zwykle kwituje się to tym, że w gminach to działa, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że w przytłaczającej większości gmin nie stosowało się dotąd systemu FPTP, tylko głosowanie blokowe – wybory w okręgach wielomandatowych na podstawie kolejności (bo zdobywca np. piątego mandatu w takich wyborach nie podlega pod żadne znane mi rozumienie słowa „większość”). Jak działa głosowanie blokowe sprawdzałem i naprawdę trudno znaleźć bardziej idiotyczny system. Tym niemniej zbliżające się wybory senackie powinny skłaniać do sprawdzenia, jak naprawdę JOW radzi sobie w naszych warunkach – choćby w małej skali.
Przy okazji analizy wyników wyborów w gminach pod i nad ustawową granicą 20 tys. mieszkańców (różnice okazały się dalekie od oczywistości), znalazłem dwa takie miasta, gdzie występują wyłącznie JOWy – Chodzież i Redę. Jak to tam chodzi i na czym stanęło? Zapraszam na małą wycieczkę.
Na początek wyniki generalne w Chodzieży. Tradycyjne analizy politologiczne każą zestawić liczby głosów zdobytych przez kandydatów z danego komitetu z liczbą zdobytych mandatów. Wygląda to tak:
SLD, której kandydaci zdobyli sumarycznie najwięcej głosów, zdobyła 4 mandaty – dokładnie tyle, co komitet „Porozumienie Chodzież”, którego kandydaci otrzymali jednak głosów dwukrotnie mniej. Najwięcej mandatów – prawie połowę – zdobyli kandydaci PO, choć padło na nich mniej głosów, niż na kandydatów SLD. Czy europoseł Janusz Wojciechowski powinien zacząć tropić tu jakiś „cud nad urną”? Powstrzymać go pewnie nie będę w stanie, lecz dla pozostałych wyjaśniający obrazek – wyniki w poszczególnych okręgach.
Okręgi wysortowano według procentu głosów zdobytych przez kandydata „zwycięskiego” komitetu – SLD. Skąd tu cudzysłów? Bo jeśli przyglądnąć się bliżej, widać wyjaśnienie wcześniejszych wątpliwości – SLD przegrało z połączonymi siłami dwóch komitetów PO i PCh. Zabiegający o reelekcję burmistrz był w 2006 roku kandydatem firmowanym przez komitet „Porozumienie Chodzież” i popieranym przez PO – w 2010 już tylko pod tą drugą marką. W wyborach do rady oba komitety podzieliły się strefami wpływów. Wyjątek stanowił okręg 12, gdzie wystartowało dwóch niezależnych kandydatów – oni podzielili się z kolei głosami, dając mandat kandydatowi SLD z 36% poparcia (choć 8 jego kolegów z wyższym poparciem mandatu nie zdobyło). Pierwszy wykres można więc zinterpretować tak – sojusz PO i PCh, zdobywając 54% głosów, wywalczył 73% mandatów.
Gdy ktoś zapowiada, że JOW to przegnanie ogólnopolskich partii z samorządów i zrobienie miejsca dla niezależnych, indywidualnie zabiegających o mandat kandydatów, to przypadek Chodzieży trochę mu mało pasuje do obrazka. Czy mogą się jednak cieszyć ci, którzy liczą, że dzięki temu powstanie prawdziwie amerykański system dwupartyjny? Tu przykład jest może bliższy obietnic, lecz i na nim są wyraźne rysy – dlaczego PO i PCh nie wystartowały pod jednym szyldem? Jak wyglądały negocjacje dwóch komitetów o podział okręgów? Jak będą wyglądać następnym razem?
Trudno jednak na podstawie pojedynczego przypadku przewidywać cokolwiek, choć daje ona na pewno przykład racjonalnej strategii (łącznie z pouczającym wyjątkiem od jej zastosowania). Gdy walka w JOW jest pojedynkiem dwóch wyraźnych opcji, rozstrzygnięcie jest bardziej czytelne niż w innych sytuacjach. Gdyby zdarzył się wśród czytelników ktoś z Chodzieży, chętnie też się dowiem, co się stało z PiS w tych wyborach. Czy zmieścił się w PCh, czy też sobie odpuścił – w 2006 roku jeszcze tu startował.
Sytuacja w Redzie jest znacznie bardziej zamglona. Poprzednie wybory burmistrza, po wyrównanej walce, wygrał Krzysztof Krzemiński, wystawiony przez komitet „Wspólna Reda”, znów otwarcie deklarujący przynależność do PO. W 2010 wystartował już na czele komitetu pod własnym nazwiskiem. W wyborach burmistrza nie miał konkurenta. W wyborach redzkiej rady sytuacja wyglądała tak (KK – KW Krzysztofa Kamińskiego, WR – Wspólna Reda, R2010 – Reda 2010, OPM – Osiedle przy Młynie, PR – Pradolina Redy):
Jakie są relacja starego komitetu burmistrza z nowym, o tym nie mam pojęcia. Nie ma jednak wątpliwości, że nowy komitet do niczego starego komitetu nie potrzebuje – na oko stary komitet jest pierwszym kandydatem na opozycję, choć być może taka rola przypadnie tylko radnemu z Osiedla przy Młynie (wątpię, bo takich zorientowanych tylko na lokalny problem pewnie łatwiej przekabacić na rzecz partii władzy).
Tu szczegóły niewiele mogą pomóc:
Widać, że kandydaci Wspólnej Redy konkurują z komitetem burmistrza – choć nie wszędzie i nie zawsze jako pierwsza alternatywa. Ładu i składu w tym nie ma ni odrobiny. Mamy za to od razu przegląd przypadków – od bezkonkurencyjnego zwycięstwa, przez miażdżące, do zmagań w pięciokątach o różnych długościach boków. Gdzie tu się podziały środowiska związane z ogólnopolskimi partiami – odgadnąć jest trudniej niż w Chodzieży. W każdym razie tym razem PO i SLD pochowały swoje szyldy.
Generalnie – koordynacja liczby wystawianych kandydatów ma absolutnie kluczowe znacznie dla ostatecznego wyniku w FPTP. Na tą zaś składa się generalna siła danego komitetu, jego zdolności koalicyjne, siła lokalnych tożsamości i na koniec – choć nie najmniej ważne – siła osobistych ambicji i złudzeń. Tak czy inaczej, zapowiada się w wyborach senackich niezły młyn. I w tym roku i za cztery laty. W 2006 roku w Chodzieży w każdym okręgu startowało co najmniej 5 kandydatów. Cztery lata później lekcja została odrobiona prawie celująco – z punktu widzenia zrozumienia istoty systemu. Jakie na to wpłynęły siły? Jest tu co badać, jeśli tylko ktoś nie chce się poświęcać wyłącznie ekspresji swych emocji.
Symbole wielkie i małe – 10.04.10
Trudno jest mi zapomnieć, jak zacząłem dzień 10 kwietnia 2010 – tego dnia musiałem sprostać największemu dotąd wyzwaniu edukacyjnemu. Wyzwaniu, które okazało się małym, własnym, ale jednak symbolem. Równo o 9 rano miałem rozpocząć wykład „Uniwersytetu dla dzieci” pod tytułem „Po co nam władza?”. W stromej amfiteatralnej sali kłębi się 200 dziesięciolatków, pod ścianami rodzice-wolontariusze. Wśród nich trochę bliższych i dalszych znajomych. Trudno nie mieć tremy – tu nie ma miejsca na rutynę. Czy idzie dobrze, czy źle, będzie wiadomo po pięciu minutach, nie zaś po przeczytaniu ankiet ewaluacyjnych pół roku później. Tuż przed samym początkiem przy drzwiach jakieś poruszenie – przyjaciółka pochodzi z informacją, że samolot z prezydencką delegacją zawadził o drzewa przy lądowaniu w Smoleńsku. Tylko tyle. Szczegółów żadnych a 200-osobowy ul zaczyna wrzeć. Czas ruszać.
Zgodnie z ostrzeżeniami koleżanki, która taki wykład już prowadziła, tego nie da się porównać z niczym innym. Każde zadane sali pytanie to setka rąk natychmiast unoszących się ku górze. Pozostała setka „słuchaczy” odpowiada na pytanie od razu, starając się wzajemnie przekrzyczeć.
Przenosimy się myślami na Dziki Zachód, by w miasteczku poszukiwaczy złota ustalić zadania dla burmistrza. Co nam jest potrzebne w miasteczku? Salon! Bank! OK. Gang! – Chcecie, żeby w miasteczku był gang? Taaak!!!! Kto będzie pilnował, by do wspólnej beczki na lody nikt nie wlewał wody? Chuck Norris!!! Jednak nie bardzo mi do śmiechu, choć na najgorsze myśli nie ma czasu.
Wykład się kończy. Już wiadomo, że nikt nie przeżył. Przyjaciół wśród polityków nie mam, tym niemniej na liście znajduję mieszkającego na sąsiedniej ulicy Zbigniewa Wassermana, z którym spotykaliśmy się w sklepie. Wszystko staje się bardziej osobiste.
Jak przyjęli to dorośli, doskonale wiemy. Bardzo jestem jednak ciekaw, co za ćwierć wieku odpowiedzą uczestnicy tego wykładu na jego tytułowe pytanie. Czy gdy będą podejmować walkę o wpływ na kształt kraju, katastrofa smoleńska będzie coś dla nich znaczyć?
Holowniki i pchacze
Liderzy list, z powodów opisanych w poprzedniej notce, nazywani swą zwykle lokomotywami. To porównanie ma swoje ograniczenia. Pociągi zawsze jeżdżą tylko dzięki lokomotywie, czego o partiach powiedzieć nie można. Nie tylko z racji nazwiska, zamiast kolejowej wolałbym przenośnię rzeczną. Wychowałem się nad Wisłą i zabawom przy jej brzegach towarzyszył obraz różnych statków – jedne pływały samodzielnie, inne były holowane, lecz najczęściej były to wielkie barki, wprawiane w ruch przez pchacze. Dziś będzie o ich sile.
To, że rola liderów jest różna w zależności od partii to jedno. Znaczenie lidera zależy też od jego osobowości i publicznej pozycji (kiedyś będzie też o tym). Zależy też jednak od miejsca, gdzie mieszka wyborca. Do tego kluczowe jest tu porzucenie myślenia w kategoriach „lider i reszta”. Ta reszta wygląda dość jednorodnie tylko gdy patrzeć na wyniki wyborów na poziomie kraju, okręgu czy wielkiego miasta. Obraz zupełnie się zmienia, gdy wziąć pod uwagę każdy powiat z osobna i poza liderem poszukać na liście partyjnej osoby z najlepszym wynikiem. Na poziomie powiatów przewaga jedynek nie jest – łagodnie mówiąc – oczywista. W rozbiciu na partie, dla wszystkich 379 powiatów i miast-powiatów, charakter zwycięzcy rywalizacji na liście w ostatnich wyborach wyglądał tak:
Siły, jak widać, są wyrównane – w PO i PSL lokalni kandydaci częściej wygrywali niż przegrywali, w PiS i LiD odwrotnie, lecz na pewno nie była to w żadnym wypadku miażdżąca przewaga. Jakie taki efekt ma znaczenie w skali kraju? Szczegółowa analiza, którą tu sobie daruję, każe podzielić Polskę na 5 rodzajów jednostek. Pierwsza to metropolie – 6 największych miast. Druga to powiaty ziemskie z nimi sąsiadujące. Trzecią są pozostałe miasta-powiaty, czwartą – powiaty wokół nich. Wreszcie kategoria piąta – największa – to pozostałe powiaty ziemskie. Kategorię drugą i czwartą pozwolę sobie pominąć. W pozostałych udział kandydatów poszczególnych rodzajów w głosach oddanych na partię wygląda tak:
Trendy są podobne, choć nieco odmienna ich siła. Metropolie głosują przeważnie na jedynki, choć z różną intensywnością. Niższy łączny udział liderów w PO to po części efekt konkurencji ze strony Grabarczyka w Łodzi i Jarosława Wałęsy w Gdańsku. Tylko Grabarczykowi i Jolancie Banach (SLD) w Gdańsku udało się pokonać jedynkę. Drugi najlepszy jest jednak w większości przypadków daleko w tyle – w skrajnym warszawskim przypadku Jarosław Kaczyński dostaje 42 razy więcej głosów od następnego kandydata, zaś Donald Tusk – 38 razy więcej.
W miastach-powiatach generalny wynik jest zróżnicowany w jeszcze większym stopniu. Przypadki najwyższego i najniższego poparcia dla jedynki są tu najbardziej odległe. Generalnie jednak, ponieważ część takich miast to największe miasta w okręgu, część zaś zupełnie nie, raz jedynki zwyciężają przytłaczająco (ś.p. Przemysław Gosiewski w Kielcach), raz przytłaczająco wygrywają kandydaci lokalni (Zbigniew Matuszak z SLD w Chełmie – 37 razy więcej głosów niż lider, Jan Byra z Zamościa).
Najciekawsze są typowe powiaty ziemskie – w końcu tam oddano więcej głosów, niż w obu poprzednich kategoriach razem wziętych. W ich przypadku generalnie więcej głosów pada na najlepszych kandydatów lokalnych, niż na liderów – we wszystkich partiach, choć oczywiście nie we wszystkich pojedynczych przypadkach. Jak zróżnicowana jest koncentracja głosów na takich kandydatach? Pokazuje to wykres, na którym przedstawiono rozkład procentu głosów oddanych na drugiego najlepszego w każdej z 4 partii osobno. Na osi poziomej poszczególne powiaty wysortowane według tego parametru.
Widać, że wobec słabości liderów w szerszej skali, lokalnym kandydatom PSL jest trochę łatwiej skupiać na sobie uwagę elektoratu. PiS ma minimalnie niższą średnią, lecz nie jestem pewien, czy to nie jest wyłączna zasługa wspomnianego już przypadku kieleckiego.
Wzięto pod uwagę 250 powiatów ziemskich – poza podmiejskimi pominięto również te przypadki, gdy takich powiatów jest w okręgu mniej niż 3. Wszystko to celem oszacowania, jaki też wpływ na ostateczny wyniki ma taka koncentracja. Nie jest to łatwe – gra toczy się co najmniej w ośmiokącie: czterech liderów list i czterech liderów lokalnych. Do tego może jeszcze dojść konkurencja w samym powiecie, gdzie są czasami dwa niechętnie do siebie nastawione ośrodki (np. Tczew i Gniew). Po kilku próbach znalazłem wreszcie wskaźnik, który pozwala to jakoś zmierzyć. Jest nim różnica pomiędzy poparciem dla danej partii w danym powiecie w porównaniu do średniej dla pozostałych powiatów ziemskich w okręgu (stąd konieczność wykluczenia przypadków, gdy w okręgu są tylko 2 powiaty ziemskie). To też nie usuwa wszystkich czynników zakłócających, lecz przynajmniej coś już widać całkiem wyraźnie. Wpływ koncentracji na drugim najlepszym na poparcie partii nie jest liniowy. Najlepiej to zobaczyć na wykresie. Pokazuje on takie odchylenie od średniej dla okręgu w czterech kategoriach, w zależności od udziału drugiego w głosach oddanych na partię. Wygląda to tak:
We wszystkich partiach silny lokalny kandydat, bardziej atrakcyjny dla twardego elektoratu niż lider listy, podnosi też notowania partii. Notowania podnosi też lider listy, jeśli wygrywa zdecydowanie w tej konkurencji (co najczęściej oznacza, że sam jest z danego powiatu, nie zaś z większego miasta). Natomiast brak wyraźnego lokalnego lidera obniża notowania. Różnica pomiędzy średnimi zmianami w przeciwstawnych kategoriach (drugiej i czwartej) wynosi dla PO i PiS po prawie 4%, zaś dla PSL prawie 6%. Może to nie zwala z nóg, lecz warto pamiętać, że obecna koalicja zawdzięcza swoje powstanie i trwanie jakimś 2 procentom głosów. To znaczy – gdyby w 2007 roku PO lub PSL zdobyło o 11 mandatów mniej, oznaczałoby to konieczność doproszenia SLD. To na pewno pozbawiłoby rząd jednego z niewielu niezaprzeczalnych atutów – stabilnej większości w Sejmie. Nie mam bowiem wątpliwości, że przy każdym innym układzie koalicyjnym, codzienne awantury a la „koalicja 2006” byłyby na porządku dziennym.
W dyscyplinie „poszukiwanie silnych kandydatów lokalnych”, poza zyskiwaniem przewagi, trzeba też brać pod uwagę zagrożenie oddawaniem pola. Nie wszystko da się nadrobić pomysłowymi happeningami w stolicy. Holowniki dumnie suną z przodu, zachwycone tym, jak ślicznie rozcinają medialne fale. Czy przy układaniu list wezmą też pod uwagę, jak wiele zależy od lokalnych politycznych pchaczy?
Lokomotywy i śmietanka
Czy liderzy partyjni będą z śmigłowców polewać wodą posłów, by co nieco ochłodzić podgrzewające się nastroje w partiach? PO ma za sobą taki niekontrolowany wzrost temperatury wewnętrznych sporów, grożący wybuchem o trudnej do przewidzenia sile. Im bliżej do wyborów, tym wewnętrznych problemów będzie przybywało. System chłodzenia nastrojów w partiach staje się coraz mniej wydajny, o czym pisałem przed trzema tygodniami. Dziś o tym, dlaczego wzajemna przedwyborcza rzeź jest tak szkodliwa i dalsze wyjaśnienia, co ku niej popycha.
Krzyżyk przy nazwisku (czy, jak ktoś woli, głos preferencyjny), uruchamia skomplikowane relacje w trójkącie partia-kandydaci-wyborcy. By je zrozumieć, warto zestawić udział w całym procesie czterech grup – liderów list, którzy zdobyli mandat, kandydatów, którzy nie dostali mandatu oraz dwóch grup pozostałych posłów. Pierwsza to ci, którzy startowali z miejsc mandatowych, czyli z miejsc od góry listy, odpowiadających liczbie zdobytych przez partię mandatów (miejsc takich we wszystkich partiach jest z definicji 460). Druga – ci, którzy zdobyli mandaty z dalszych miejsc. Zestawienie obejmuje dane z 2007 roku – udział każdej z grup w ogóle kandydatów danej partii, w liczbie otrzymanych przez partię głosów oraz w zdobytych mandatach. Dla PO i PiS obrazki są nieomal identyczne:
„Jedynki” dużych partii zostały w komplecie posłami. To jeden na dwudziestu dwóch kandydatów, lecz kandydaci tacy zbierają w sumie około 40% głosów. Stanowią natomiast tylko 20-25% posłów w klubach. Generalnie można ich nazwać lokomotywami wyborczymi, choć w niektórych wypadkach nie bez wątpliwości. Posłowie z miejsc mandatowych to większość członków obu klubów, choć padł na nich tylko co czwarty głos, zaś wśród kandydatów to tylko jeden na siedmiu czy dziesięciu.
Co piąty poseł to kandydat, który zdobył mandat niejako wbrew władzom partii, które wyżej sobie ceniły kogoś innego. Tych przegranych kandydatów z miejsc mandatowych nie wyróżniłem na wykresach, bo tylko zaciemniało to obraz. Wśród kandydatów stanowią z definicji takim sam procent jak ci, którzy ich ograli startując z dalszych miejsc. Ich łączny udział w zdobytych głosach to w obu przypadkach jakieś 3-4%.
Jak już pisałem przy różnych okazjach – zdecydowana większość kandydatów na obu listach to naganiacze. W dużych partiach dostarczają jedną trzecią – jedną czwartą głosów. Jeśli spojrzeć systemowo (czyli odjąć od nich tych z miejsc mandatowych a dodać tych, którzy spoza takich miejsc zdobyli mandaty) to kandydaci spoza miejsc mandatowych, stanowiąc w dużych partiach około 80% kandydatów, dostarczają jedną trzecią głosów w zamian za jedną czwartą mandatów. Różnica jest zyskiem „śmietanki” listy, choć przecież nie liderów, którzy sami dokładają swoją nadwyżkę do tego zysku.
Zupełnie inaczej wygląda to w mniejszych ugrupowaniach. Na początek LiD, gdzie sytuacja była w 2007 roku komplikowana przez rywalizację partii tworzących koalicje. Zepchnięci na drugie miejsca posłowie SLD podjęli walkę i w wielu wypadach pokonali zajmujących jedynki koalicjantów (choć był też w Lublinie przypadek odwrotny). Generalnie wyglądało to tak:
W dwóch okręgach LiD nie zdobył mandatów. Wkład liderów w zdobywanie głosów jest jednak podobny jak w dużych partiach, choć ich udział wśród zdobywców mandatów bez porównania większy. Najmniejszą grupą w klubie są posłowie z dalszych, lecz jednak mandatowych miejsc (8 przypadków). Natomiast co piąty poseł tego ugrupowania to ktoś, kto przemógł ustalenia centrali (11 przypadków). W obu przypadkach mówimy o jakimś jednym procencie kandydatów – nie było nawet sensu umieszczać etykiety na wykresie.
Teraz SLD startować będzie samodzielnie. Czy jednak obecni posłowie znów nie będą się musieli posunąć, by zrobić miejsce komuś, kogo wskaże centrala? Tym razem może nie być tak łatwo odwoływać się do lojalności partyjnej i jednak powalczyć o mandat. Z resztą i wtedy udało się to tylko części zepchniętych z pierwszych miejsc.
W mniejszej partii udział naganiaczy wśród kandydatów jest jeszcze większy, podobnie jak i wkład w sukces. Prawie połowę głosów zebrali imiennie oni. Liczbowo było ich więcej niż w dużych partiach (choć na listach było ponad 30 wolnych miejsc), lecz nagroda im przypadająca, mierzona w bezwzględnej liczbie mandatów, była mniejsza.
Jeszcze inaczej rzecz przedstawia się w przypadku PSL.
Tu udział liderów z mandatem w zdobytych głosach jest o połowę mniejszy niż w większych partiach. Po części dlatego, że w prawie połowie okręgów PSL mandatu nie zdobywa. Jednak nawet gdyby doliczyć głosy liderów list z takich okręgów, liderzy ludowców zbierają o jedną czwartą mniejszą część głosów na partię niż to się dzieje w innych sejmowych ugrupowaniach. Lecz za to przypada im ponad dwie trzecie mandatów. Nie są może takimi lokomotywami, lecz to oni spijają śmietankę.
Co czwarty poseł to drugi z okręgu (także na liście). Tylko w jednym przypadku ktoś zdobył mandat z dalszego miejsca – tyle, że niezbyt dalszego. W okręgu radomskim kandydat numer dwa przeskoczył zajmującą pierwsze miejsce koleżankę. Przewidywalność wyniku nie jest jakimś stałym wyróżnikiem ludowców – w 2005 roku partia ta miała najwyższy udział posłów z miejsc niemandatowych. Tyle tylko, że i tak było to jedynie 7 przypadków.
W sumie jednak na wszystkich posłów padł tylko co czwarty głos oddany na PSL. Pozostałe trzy czwarte dostarczyły setki naganiaczy – 890 kandydatów, z których mandat przypadł jednemu.
Tak, czy inaczej, zajęcie uprzywilejowanych pozycji startowych przykuwa obecnie uwagę posłów. Trudno im się dziwić, nawet jeśli w dużych partiach co piąty kandydat z miejsca mandatowego zostanie pewnie znów wypchnięty przez jakiegoś uzurpatora. Natomiast partyjnym baronom wypadałoby się troszczyć o jakość naganiaczy. Ich wkład w sukces jest u jednych większy, u drugich mniejszy, lecz nigdy nie zaniedbywalny.
Czy jednak będą mieć do tego głowę, jeśli muszą toczyć śmiertelną walkę o swoją pozycję lub wspomagać członków swoich orszaków? Rozwiązanie tego dylematu może mieć większy wpływ na wynik jesiennych wyborów, niż to się wielu zdaje. Partie w coraz mniejszym stopniu mogą liczyć na paliwo, jakim są złudzenia naganiaczy w sprawie szans na mandat. Jeśli zabraknie również paliwa drużynowego sukcesu, niszczonego przez brutalne wewnętrzne zagrania, zostanie już tylko jedno – start w wyborach z dalekiego miejsca jako odwzajemnienie partyjnej nominacji na stanowisko w administracji lub w innych instytucjach publicznych (dom kultury czy pomocy społecznej). Przy takiej motywacji trudno tu się jednak spodziewać jakiegokolwiek wysiłku – będzie to co najwyżej odfajkowanie idiotycznego obowiązku. To zaś nie to samo, co rzeczywiste zaangażowanie.
Którzy naganiacze mają szczególne znaczenie i jakie – w kolejnym odcinku.
Lokomotywy i śmietanka
Czy liderzy partyjni będą z śmigłowców polewać wodą posłów, by co nieco ochłodzić podgrzewające się nastroje w partiach? PO ma za sobą taki niekontrolowany wzrost temperatury wewnętrznych sporów, grożący wybuchem o trudnej do przewidzenia sile. Im bliżej do wyborów, tym wewnętrznych problemów będzie przybywało. System chłodzenia nastrojów w partiach staje się coraz mniej wydajny, o czym pisałem przed trzema tygodniami. Dziś o tym, dlaczego wzajemna przedwyborcza rzeź jest tak szkodliwa i dalsze wyjaśnienia, co ku niej popycha.
Krzyżyk przy nazwisku (czy, jak ktoś woli, głos preferencyjny), uruchamia skomplikowane relacje w trójkącie partia-kandydaci-wyborcy. By je zrozumieć, warto zestawić udział w całym procesie trzech czterech grup – liderów list, którzy zdobyli mandat, kandydatów, którzy nie dostali mandatu oraz dwóch grup pozostałych posłów. Pierwsza to ci, którzy startowali z miejsc mandatowych, czyli z miejsc od góry listy, odpowiadających liczbie zdobytych przez partię mandatów (miejsc takich we wszystkich partiach jest z definicji 460). Druga – ci, którzy zdobyli mandaty z dalszych miejsc. Zestawienie obejmuje dane z 2007 roku – udział każdej z grup w ogóle kandydatów danej partii, w liczbie otrzymanych przez partię głosów oraz w zdobytych mandatach. Dla PO i PiS obrazki są nieomal identyczne:
„Jedynki” dużych partii zostały w komplecie posłami. To jeden na dwudziestu dwóch kandydatów, lecz kandydaci tacy zbierają w sumie około 40% głosów. Stanowią natomiast tylko 20-25% posłów w klubach. Generalnie można ich nazwać lokomotywami wyborczymi, choć w niektórych wypadkach nie bez wątpliwości. Posłowie z miejsc mandatowych to większość członków obu klubów, choć padł na nich tylko co czwarty głos, zaś wśród kandydatów to tylko jeden na siedmiu czy dziesięciu.
Co piąty poseł to kandydat, który zdobył mandat niejako wbrew władzom partii, które wyżej sobie ceniły kogoś innego. Tych przegranych kandydatów z miejsc mandatowych nie wyróżniłem na wykresach, bo tylko zaciemniało to obraz. Wśród kandydatów stanowią z definicji takim sam procent jak ci, którzy ich ograli startując z dalszych miejsc. Ich łączny udział w zdobytych głosach to w obu przypadkach jakieś 3-4%.
Jak już pisałem przy różnych okazjach – zdecydowana większość kandydatów na obu listach to naganiacze. W dużych partiach dostarczają jedną trzecią – jedną czwartą głosów. Jeśli spojrzeć systemowo (czyli odjąć od nich tych z miejsc mandatowych a dodać tych, którzy spoza takich miejsc zdobyli mandaty) to kandydaci spoza miejsc mandatowych, stanowiąc w dużych partiach około 80% kandydatów, dostarczają jedną trzecią głosów w zamian za jedną czwartą mandatów. Różnica jest zyskiem „śmietanki” listy, choć przecież nie liderów, którzy sami dokładają swoją nadwyżkę do tego zysku.
Zupełnie inaczej wygląda to w mniejszych ugrupowań. Na początek LiD, gdzie sytuacja była w 2007 roku komplikowana przez rywalizację partii tworzących koalicje. Zepchnięci na drugie miejsca posłowie SLD podjęli walkę i w wielu wypadach pokonali zajmujących jedynki koalicjantów (choć był też w Lublinie przypadek odwrotny). Generalnie wyglądało to tak:
W dwóch okręgach LiD nie zdobył mandatów. Wkład liderów w zdobywanie głosów jest jednak podobny jak w dużych partiach, choć ich udział wśród zdobywców mandatów bez porównania większy. Najmniejszą grupą w klubie są posłowie z dalszych, lecz jednak mandatowych miejsc (8 przypadków). Natomiast co piąty poseł tego ugrupowania to ktoś, kto przemógł ustalenia centrali (11 przypadków). W obu przypadkach mówimy o jakimś jednym procencie kandydatów – nie było nawet sensu umieszczać etykiety na wykresie.
Teraz SLD startować będzie samodzielnie. Czy jednak obecni posłowie znów nie będą się musieli posunąć, by zrobić miejsce komuś, kogo wskaże centrala? Tym razem może nie być tak łatwo odwoływać się do lojalności partyjnej i jednak powalczyć o mandat. Z resztą i wtedy udało się to tylko części zepchniętych z pierwszych miejsc.
W mniejszej partii udział naganiaczy wśród kandydatów jest jeszcze większy, podobnie jak i wkład w sukces. Prawie połowę głosów zebrali imiennie oni. Liczbowo było ich więcej niż w dużych partiach (choć na listach było ponad 30 wolnych miejsc), lecz nagroda im przypadająca, mierzona w bezwzględnej liczbie mandatów, była mniejsza.
Jeszcze inaczej rzecz przedstawia się w przypadku PSL.
Tu udział liderów z mandatem w zdobytych głosach jest o połowę mniejszy niż w większych partiach. Po części dlatego, że w prawie połowie okręgów PSL mandatu nie zdobywa. Jednak nawet gdyby doliczyć głosy liderów list z takich okręgów, liderzy ludowców zbierają o jedną czwartą mniejszą część głosów na partię niż to się dzieje w innych sejmowych ugrupowaniach. Lecz za to przypada im ponad dwie trzecie mandatów. Nie są może takimi lokomotywami, lecz to oni spijają śmietankę. Co czwarty poseł to drugi z okręgu (także na liście). Tylko w jednym przypadku ktoś zdobył mandat z dalszego miejsca – tyle, że niezbyt dalszego. W okręgu radomskim kandydat numer dwa przeskoczył zajmującą pierwsze miejsce koleżankę. Przewidywalność wyniku nie jest jakimś stałym wyróżnikiem ludowców – w 2005 roku partia ta miała najwyższy udział posłów z miejsc niemandatowych. Tyle tylko, że i tak było to tylko 7 przypadków.
W sumie jednak na wszystkich posłów padł tylko co czwarty głos oddany na PSL. Pozostałe trzy czwarte dostarczyły setki naganiaczy – 890 kandydatów, z których mandat przypadł jednemu.
Tak, czy inaczej, zajęcie uprzywilejowanych pozycji startowych przykuwa obecnie uwagę posłów. Trudno im się dziwić, nawet jeśli w dużych partiach co piąty kandydat z miejsca mandatowego zostanie pewnie znów wypchnięty przez jakiegoś uzurpatora. Natomiast partyjnym baronom wypadałoby się troszczyć o jakość naganiaczy. Ich wkład w sukces jest u jednych większy, u drugich mniejszy, lecz nigdy nie zaniedbywalny. Czy jednak będą mieć do tego głowę, jeśli muszą toczyć śmiertelną walkę o swoją pozycję lub wspomagać członków swoich orszaków? Rozwiązanie tego dylematu może mieć większy wpływ na wynik jesiennych wyborów, niż to się wielu zdaje. Partie w coraz mniejszym stopniu mogą liczyć na paliwo, jakim są złudzenia naganiaczy w sprawie szans na mandat. Jeśli zabraknie również paliwa drużynowego sukcesu, niszczonego przez brutalne wewnętrzne zagrania, zostanie już tylko jedno – start w wyborach z dalekiego miejsca jako odwzajemnienie partyjnej nominacji na stanowisko w administracji lub w innych instytucjach publicznych (dom kultury czy pomocy społecznej). Przy takiej motywacji trudno tu się jednak spodziewać jakiegokolwiek wysiłku – będzie to co najwyżej odfajkowanie idiotycznego obowiązku. To zaś nie to samo, co rzeczywiste zaangażowanie.
Którzy naganiacze mają szczególne znaczenie i jakie – w kolejnym odcinku.
Nieważny Głos i Kryształowa Czaszka – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki 4
Czy w najbliższych wyborach opozycja jest skazana na sukces? W jednej sprawie – na pewno. Bez wątpienia jako zwycięstwo będzie można przedstawiać inicjatywę PiS, by uważniej pilnować komisji wyborczych. Skąd to przekonanie? Uzasadnieniem dla tej inicjatywy są nieważne głosy oddane wyborach do sejmików. Losom tych głosów były poświęcone poprzednie notki z tej serii: Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki, Nieważny Głos i Świątynia Zagłady – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki cz.II, Nieważny Głos i Ostatnia Krucjata – Poszukiwacze Zaginionej Ćwiartki cz.III.
Cóż tu komentować? Partia Pustej Kartki ma w wyborach sejmikowych mocną pozycję od momentu, gdy są przeprowadzane. Nawet jeśli za pierwszym razem jakieś pół miliona ludzi miało nadzieję, że w takich wyborach ich głos coś znaczy, to system szybko wyprowadził ich z błędu. W wyborach sejmowych partia ta jest kilkukrotnie słabsza z powodów już opisanych: po prostu „wyborcy gminni” – zjawisko występujące na wsi i odpowiadające za taką liczbę nieważnych głosów w wyborach sejmikowych – na takie wybory nie idą w ogóle. Tym razem też nie pójdą, zaś nawet gdyby poszli, to przecież nie po to, by oddawać pustą kartkę. Sukces inicjatywy jest zatem murowany – mogę iść o zakład, że liczba nieważnych głosów, oddanych jesienią, będzie o ponad połowę mniejsza, niż w ostatnich wyborach.
Nie piszę tego, by się wyzłośliwiać. Wyzłośliwiać się wolę na PKP – wczoraj po raz pierwszy, odkąd pamiętam, jechałem porannym ekspresem do Warszawy na stojąco, na korytarzu. Podróżujący na tą samą modłę obok mnie czytelnik magazynu „Forbes” pokazał nam znalezioną w nim reklamę Intercity – zachęcającą wygodami i przestronnością. Robiła wrażenie.
W tym czasie liderzy głównej partii opozycyjnej wyważają otwarte drzwi. Oczywiście, że jest ważne, by wybory w Polsce były przejrzyste niczym kryształowa czaszka. Nie ma jednak żadnych dowodów, by milion nieważnych głosów na wsi wynikał z oszustwa. Są natomiast bardzo mocne przesłanki by sądzić, że jest to skutek sposobu wybierania naszych przedstawicieli, który ma szczególny dar zniechęcania wyborcy spoza kluczowych miast. Ten wątek pociągnę w następnym odcinku nowej serii – o zbliżających się wyborach parlamentarnych.
Układanki-wycinanki
W mediach dzień za dniem pojawiają się spekulacje i doniesienia o kształcie list wyborczych. Napięcie w partiach rośnie. Po części jest to nieuchronne. W tym systemie kolega z listy jest w wyborach jedynym zagrożeniem, którego zniwelowanie jest w zasięgu możliwości kandydata. Co się składa na takie zjawisko, będę starał się pokazać w najbliższych tygodniach. Dyskusje o JOW są owszem emocjonujące – choć najwięcej problemów stwarzają fałszywe alternatywy i naciągane argumenty – to jednak nie Senat decyduje o tym, kto w kraju rządzi. Zaś perspektywy zmiany ordynacji do Sejmu bliską nie jest. Stawiam sobie jednak w najbliższych miesiącach jedno zadanie. Chciałbym uczestnikom sejmowej rozgrywki możliwie utrudnić życie. Postaram się pokazać w najdrobniejszych szczegółach, jak demoralizujące są reguły tej gry. Dziś odcinek pierwszy – o kolejności na liście.
Dobrym materiałem do analizy jest przypadek restartu posłów PiS i PO w wyborach 2007 roku. Przytłaczająca większość zdobywców mandatów w 2005 roku, wybranych z tych dwóch partii, wystartowała ponownie. Jak zmieniła się wtedy ich pozycja na listach? Warto to wiedzieć, bo to jest podstawowe doświadczenie obecnych posłów (przypadki SLD i PSL nie mają w sobie nic pouczającego – to w większości posłowie z jedynek i dwójek). Rzecz pokazuje wykres. Punktem wyjścia jest miejsce w 2005 roku (niebieskie paski) – według niego wszystkie przypadki restartu zostały posortowane. W drugiej kolejności sortowanie oparte było na zmianie miejsca w 2007 roku (czerwone paski). Czerwony pasek po prawej stronie oznacza spadek na liście (czyli wzrost numeru – jest tu językowa pułapka – będę się trzymał tego, że spadek to wylądowanie na dalszym miejscu). Czerwony pasek po lewej stronie niebieskiego oznacza awans w górę listy.
Gołym okiem widać wyraźną tendencję. Posłowie z wysokich miejsc częściej musieli się w 2007 roku posunąć i zrobić miejsce komuś innemu. Częściej miało to miejsce w PiS (ministrowie i ludzie prezydenta), lecz i PO problem nie był obcy. Jakie to wywołuje napięcia – wiedzą w obu partiach.
Z kolei posłowie, którzy zdobyli mandat w 2005 startując z dalekich miejsc z reguły szli ostro w górę (z pojedynczymi przypadkami tych, którzy woleli zostać na ostatnim miejscu, jak np. Jarosław Wałęsa, lub na takie trafić). Awans był też udziałem większości posłów z miejsc 4-5. Lecz już losy „trójek” są bardzo zróżnicowane – w podobnych proporcjach awansowali, pozostawali na swoich miejscach, jak i byli spychani niżej. W sumie, na 261 przypadków, w 49 nastąpił spadek, w 107 przypadkach poseł dostał to samo miejsce, zaś w 105 – awansował. To pokazuje skalę aspiracji i obaw.
Czy jednak jest się o co bić? Że warto walczyć o jedynkę, nie ma wątpliwości. Zobrazuję to innym razem. Dziś tylko o walce w peletonie, bez uwzględnienia awansów na i spadków z jedynki oraz ostatniego miejsca.
W jaki sposób zmiana miejsca przełożyła się na zmianę kolejności wyznaczanej przez liczbę głosów, która wszak decyduje o zdobyciu mandatu? Znów parę wykresów. Na pierwszym ci, którzy spadli. Na drugim – bez zmian. Na trzecim, poniżej, awansujący. Niebieskie paski to zmiana miejsca na liście, czerwone – zmiana ostatecznej kolejności. Przy pozostaniu na starym miejscu niebieskich pasków oczywiście brak, lecz zostawiono puste miejsca dla zobrazowania skali zjawiska.
Generalnie, pomiędzy zmianą miejsca a kolejności w głosowaniu występuje niby istotna zależność, jednak zanika ona, jeśli obciąć po każdej stronie dosłownie kilka skrajnych przypadków. Tym niemniej można tu zobaczyć pewien wzór. Skalę „wywalczonej” dzięki partyjnej decyzji zmiany obrazuje tabela.
Generalnie znaczący spadek w większości z nielicznych wypadków – choć nie we wszystkich – wyraźnie wpływa na szanse wyborcze. Najczęściej wynika to ze straty ważnego wyróżniającego statusu – pierwszej od góry kobiety lub pierwszego lokalnego kandydata po „spadochroniarzu”. Również zdecydowane awanse – o ponad 5 miejsc – z reguły mają pozytywny skutek. Tyle tylko, że jest to zmiana o jedno-dwa miejsca – choć może to być oczywiście decydujące. Natomiast spadek o jedno miejsce, czy awans o 2-5, mogą mieć znaczenie co najwyżej dla samopoczucia. Z danych nie sposób wyczytać, by to właśnie decydowało o sukcesie. Lokalna pozycja pozostaje kluczowym czynnikiem, odpornym na wpływ numeru przy nazwisku.
Uświadomienie sobie takiego faktu ma nieoczywiste konsekwencje. Dotąd liderom partyjnym wydawało się, że „spuszczenie” kogoś na dalsze miejsce jest wystarczającym narzędziem, by się go pozbyć. Tym, którzy tak byli traktowani, wydawało się, że jednak dadzą radę. Co się dzieje, jeśli potwierdza się raczej ta druga hipoteza, niż pierwsza? Odpowiedź liderów poszczególnych frakcji, sprawujących władzę w regionach, jest względnie oczywista. Jak się chce kogoś pozbyć, lub się go boi, to nie można go w ogóle wpuścić na listę. Mam niejakie wrażenie, że w partiach skończył się pod tym względem czas „miętkiej gry”. I tak przepychanki przy układaniu list w coraz większym stopniu przekształcają się w wycinanki. Tak przynajmniej było jesienią w samorządach. Żałosne efekty takich praktyk dla generalnego wyniku partii mogłyby być tu ostrzeżeniem, lecz nie jestem przekonany, czy będą wzięte pod uwagę. O skali zjawiska w dotychczasowej praktyce sejmowej – następnym razem.
Spłaszczenie wyników, spłaszczenie aspiracji
Gdy premier szusował sobie po stromych stokach Dolomitów, sondażowe notowania partii uległy spłaszczeniu. Opozycja wierzy, że zjazd premiera będzie trwał dalej. Aż takie pewne to nie jest, przynajmniej według dzisiejszych sondaży. Natomiast samo spłaszczenie wyników, obserwowane już w listopadowym sejmikowym głosowaniu, otwiera pole różnych spekulacji. Może warto rzucić okiem na trochę danych – uzupełnienie tez z dzisiejszego Tygodnika:
Wymarzone przez liderów lewicy „spłaszczenie wyników” ma doprowadzić do tego, że PSL nie będzie wystarczającym partnerem, by stworzyć z PO większość. Polityczna arytmetyka podpowiada, że możliwa wtedy koalicja PO-SLD nie będzie potrzebowała ludowców. A gdyby nawet weszli do rządu, ich pozycja bez wątpienia byłaby tylko cieniem obecnej.
Jednak ta sama wyborcza arytmetyka powinna także być dla lewicy ostrzeżeniem. Logika politycznych podziałów, potwierdzana przez światowe statystyki, podpowiada inny scenariusz. Jeśli największej partii poparcie spada poniżej 35 proc., w parlamencie robi się miejsce dla piątej partii. Dziś pierwszym kandydatem na to miejsce jest Polska Jest Najważniejsza. Jeśli znajdzie się w Sejmie, poszerzy zakres możliwych koalicji, przy których SLD trafia znów do ław opozycji. Stąd też dla lewicy problemem jest spłaszczenie nie wyników, lecz aspiracji. Ewentualna eksplozja w PO i wyniesienie Sojuszu na miejsce pierwsze z czterech, nie zaś trzecie z pięciu, wydaje się – jeśli już – bardziej prawdopodobnym scenariuszem niż równowaga trzech partii.
O spłaszczeniu aspiracji nie może być mowy w przypadku PiS. Partia ta czeka na eksplozję w PO z głębokim przekonaniem, że będzie jej beneficjentem. Większe zbliżenie ujawnia jednak rysy na tym wymarzonym obrazie. Czy Jarosław Kaczyński liczy na wynik w granicach 45 proc., dający samodzielną większość (do powołania rządu, choć przecież nie do odrzucenia prezydenckiego weta)? Badania negatywnych elektoratów nie dają na to większych szans. Brak samodzielnej większości oznacza, że pozostałe partie do spółki mają taką większość. To pozwala im przejąć władzę, nawet gdyby zdobywca największego poparcia trafić miał do opozycji. Przypadek sejmiku podkarpackiego jest najświeższym dowodem.
Estońsko-amerykański fizyko-politolog Rein Taagepera – postać bardzo ciekawa sama w sobie – w swych pracach szukał odpowiedzi na pytanie o spodziewaną wielkość partii. Zebrane dane pokazywały tu trendy odbiegające od przypadkowości – niby nie bardzo, ale istotnie. Bez wchodzenia w szczegóły, warto uświadomić sobie kluczowe trendy. Obrazuje je wykres:
Generalnie – im słabsza jest najsilniejsza partia, tym więcej partii mieści się na podium wyznaczanym przez ustawowy próg (na wykresie pokazano tylko pierwszą partię pod progiem – kolorowe linie to wielomianowe krzywe trendu dla kolejnych partii – drugiej, trzeciej, czwartej i piątej). Stąd właśnie bierze się wspomniane w tekście 35%, przy którym piąta partia przekracza próg. To oczywiście żadna determinanta – ot, wielkość „wartości oczekiwanej”, przy ocenianiu której trzeba pamiętać, że przed nami tylko jedno „losowanie”. Jeśli jednak taką sytuację podpowiada polityczna entropia, to do jej zmiany potrzebny jest – rzecz ujmując obrazowo – nadzwyczajny zewnętrzny dopływ energii. „Samo” się inaczej raczej nie ułoży.
Druga wskazówka na tym wykresie jest mniej oczywista. Rzecz w tym, że relatywna słabość zwycięzcy oznacza zazwyczaj także osłabienie drugiego – inaczej, niż to by się to działo w przypadku czystego losowania.
Stąd wiara, że sytuacja PiS i/lub SLD poprawi się w wyniku samego spłaszczenia wyników, nie jest oparta na mocnych podstawach. To szansa PSL i PJN – nie dość, że poparcie czwartego i piątego najszybciej rośnie wraz z osłabieniem lidera, to zwykle wystarczy ono do stworzenia wspólnie z liderem większości. Większości, w której ich udział jest wtedy bardziej znaczący. Przed drastycznymi skutkami samego spadku poparcia, Platforma jest zatem na swój sposób zabezpieczona, nawet jeśli jej duma i liczebność klubu parlamentarnego bardzo by ucierpiały.
Dla PiS i SLD warunkiem powrotu do władzy jest zmiana kolejności, przy zachowaniu jak najmniejszej liczby partii. To trudne, lecz przecież nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Oznacza przede wszystkim znaczące poszerzenie elektoratu, co nie jest łatwe, jeśli się przez 3 lata skupiało wokół sztandaru przywódcy.
Zawsze też pozostaje liczenie na jakąś anomalię. Byliśmy już takowych świadkami. Częściej jednak byliśmy bliżej normy, niż dalej. Dla pełnego obrazu – rozkłady wielkości polskich partii parlamentarnych w wyborach przeprowadzonych w minionych 15 latach, wysortowane według poparcia dla zwycięzcy. Można ocenić podobieństwo trendów i skalę odchyleń od tak wyznaczonego wzoru.
Ofensywy i przegrupowania
Czy Donald Tusk zaczyna przypominać Jarosława Kaczyńskiego? Wygląda na to, że media stają się bezlitosne w wytykaniu jego błędów i puszczaniu w obieg anonimowych wypowiedzi stawiających go w złym świetle. O podobieństwie pewnych reakcji obu liderów pisałem przed dwoma tygodniami w TP:
Odrzucenie wszelkiej krytyki i traktowanie jej jako przejawu politycznej wrogości było dotąd wizytówką Jarosława Kaczyńskiego. W swoim liście do członków PiS, omawiającym wyniki wyborów prezydenckich, szef tej partii pisał o swoich krytykach, że „w najlepszym razie wykazują się brakiem elementarnej wiedzy, któremu towarzyszy wskazana wyżej zła wola”. Czy Tusk nie podpisałby się dziś pod takim stwierdzeniem?
Jest oczywiście wiele różnic pomiędzy obu liderami i dziś chciałbym poświęcić nieco uwagi jednej z nich. To generalna legitymacja przywództwa. Politycznego lidera można kochać za idee, które wyraża, bądź za to, że zwycięża. Oczywiście najlepiej byłoby obie te sprawy połączyć. Co się jednak dzieje, gdy jedna z nich zaczyna dominować?
Odpowiedź na to pytanie wymaga jeszcze wzięcia pod uwagę generalnej strategicznej sytuacji. Wojny zwycięża się dzięki udanym ofensywom. Jednak najtrudniejszą militarną operacją ofensywa nie jest. Po jednej z wygranych bitew, któryś z oficerów Fryderyka Wielkiego zawołał – Królu, znalazłeś się wśród największych wodzów w dziejach ludzkości! – Nie – odpowiedział król – bo nigdy jeszcze nie przeprowadziłem udanego odwrotu.
Gdy lider kochany za idee przegra wybory, jest mu znacznie łatwiej zachować swoją pozycję. Tyle tylko, że nawet jeśli nie umie już poprowadzić zwycięskiej ofensywy, nie ma impulsu, by go zmieniać. Nie za to wszak jest kochany, że takie ofensywy potrafi prowadzić. Jego „armia” nie musi pójść w rozsypkę, bo spaja ją idea. Może przetrwać, bo do tego nie jest potrzebny entuzjazm, lecz determinacja.
Gdy lider kochany za zwycięstwa zaczyna przegrywać, jego pozycja chwieje się natychmiast – znika przecież nagle to, co dawało mu władzę nad resztą. Dlatego takiemu liderowi jest znacznie trudniej przeprowadzić odwrót i przegrupowanie do ewentualnego kontrataku. Nawet gdyby wiedział, jak to zrobić, może mu zabraknąć zaufania podwładnych. Gdy zachwieje się wiara w jego dobrą gwiazdę, wielu może ignorować jego rozkazy, troszcząc się o własną skórę. Stąd pokusa, by w przypadku niepowodzenia nie szukać odmiany losu w przegrupowaniu, tylko wydać rozkaz „ani kroku wstecz”. To jednak nie jest rozkaz, który wykonuje się z entuzjazmem. Może też prowadzić do jeszcze większej katastrofy. Głównym problemem odwrotu jest bowiem to, że jeśli sytuacja jest tak zła, że musi się go zarządzić, to odwrót może ją jeszcze tylko pogorszyć.
Najbliższe miesiące (a może nawet tygodnie) pokażą, czy któryś z tej dwójki potrafi poradzić sobie z własną największą słabością. A to, że gra nie toczy się tylko pomiędzy nimi, to już będzie tematem następnej notki – znów bliższej problemom systemów wyborczych.