Gdy zmieniano ordynację do Senatu jedni przyjmowali to z wielkimi nadziejami, inni z obawami. Zachowując wtedy dystans do obu tych grup, obstawiałem przewidywalność wyników, nie zaś jakąś rewolucję – czy to pozytywną, czy negatywną. Można sprawdzić przytaczane wtedy argumenty i przewidywania. Te ostatnie skorygowane zostały już po zgłoszeniu kandydatów. Nim przyjdzie do nich wrócić, obraz ogólny. Najpierw punkt odniesienia – wyniki sejmowe. Wewnętrzny pierścień to głosy, zewnętrzny – mandaty. Małe podsumowanie proporcjonalności wyborów – obraz preferencji jest oddawany, choć dość grubą kreską.
Jak w takim zestawieniu wyglądał Senat? Zsumowałem głosy na kandydatów poszczególnych komitetów i podobnie jak w przypadku Sejmu zestawiłem z mandatami. Najpierw jednak dla 2007 roku. Wtedy wyglądało to tak (CdS – Cimoszewicz do Senatu, PKS – pozostałe komitety sejmowe, czyli SO, LPR, UPR, Prawica Marka Jurka i Mniejszość Niemiecka):
Cóż – porażająca dominacji dwójki partii, zaś jednomandatowa luka dla Cimoszewicza to bardzo niebanalny efekt tamtego systemu (tu szczegóły).
To dwa punkty odniesienia, bez których ocenić wyniki senackich wyborów można tylko na podstawie chciejstwa. Chciejstwo oczywiście nie jest tu do pominięcia. Nadzieje rozbudzone zmianą skutkowały nowymi inicjatywami i obrazek nieco się skomplikował. Dla Cimoszewicza, Borowskiego i Sierakowskiej stworzyłem osobne „ugrupowanie” – PO/SLD, jako że cała trójka miała oficjalne poparcie obu tych partii. Do OdS zaliczyłem wszystkich kandydatów popieranych na oficjalnej stronie tej inicjatywy. Do kandydatów Autonomii dla Ziemi Śląskiej (AdZŚ) zaliczyłem Kutza, który zyskał ich poparcie. Pod skrótem „PKS” znów kryją się pozostałe komitety sejmowe – PJN, NP-JKM etc.
Zmiana reguł przyniosła zmianę wyniku. Tyle tylko, że trzeba dużo dobrej woli, by uznać go za jakiś przełom. Większe zmiany wewnątrz kółka, choć też bez żadnej rewolucji.
Ci, którzy się takiego przełomu spodziewali, mają powód do rozczarowania. Lecz taki wynik to także całkowite zaprzeczenie tez o „stu Stokłosach”. Nawet ta marna czwórka „niezależnych” kandydatów to nie są żadne nowe jakości w polityce. Mówienie o czymś takim w przypadku Cimoszewicza i Borowskiego to jawna drwina, Kutz to dowód na siłę nie tyle osobowości, co status quo (ponoć PO nie była w stanie znaleźć dla niego kontrkandydata, choć chciała).
Z drugiej strony wyniki OdS i śląskich autonomistów są potwierdzeniem zjawiska, które miało swój początek w zeszłorocznych wyborach sejmikowych. W tych okręgach, gdzie wystawili kandydatów, zdobyli odpowiednio – prawie 15 i prawie 24 proc. głosów. Gdyby takie wyniki uzyskali w wyborach sejmowych, byliby znaczącą siłą. Tyle tylko, że senacka matematyka zadziałała tu zdecydowanie przeciwko nim, nawet jeśli psychologia była po ich stronie. Nie wiadomo, czy bez impulsu, jakim była zmiana ordynacji i publiczne przewidywania roli osobowości, czy nawoływania do utworzenia „izby samorządowej”, w ogóle by wystartowali. Nie wiadomo też, czy w wyborach rozstrzygających o rządach nad krajem wyborcy tak chętnie by ich wskazywali. Nie da się też ukryć, że mandat dla Ślązaków to przede wszystkim efekt niebanalnych relacji Kutz-Platforma, zaś Obremskiemu we Wrocławiu dał szansę SLD, nie wystawiając tam swojego kandydata. Bez tego OdS mógłby zostać kompletnie z niczym. Tym niemniej, co czwarty głos zdobyty przez kandydatów Dutkiewicza na Dolnym Śląsku to niezła zapowiedź przed następnym sejmikowym głosowaniem. To przesłanka poważnych zmian, nawet jeśli dziś wynik OdS jest kwitowany jako porażka.
Czy wprowadzenie JOW pogłębiło przewagę dużych partii? W porównaniu z poprzednim systemem tezy takiej postawić się nie da. Trzy dodatkowe mandaty dla PO warto zauważyć, podobnie jak 8 mandatów mniej dla PiS. Trzeba jednak pamiętać, że wyniki w obu wyborach – przed czterema laty i teraz – były bardzo zależne od strategii wystawiania kandydatów. Do dłuższa opowieść, do której przyjdzie jeszcze wrócić. Podobnie jak do skali indywidualnego zwycięstwa – np. dwa mandaty PSL zdobył trochę „psim swędem” – większością mniejszą niż jeden procent, w warunkach ponadprzeciętnego rozproszenia głosów.
Wyniki wyborów Senatu w 2007 roku były skrajnie nieproporcjonalne. Indeks Gallaghera wyniósł w nich 25,8. To przebija wszystko, co jest znane w krajach o porównywalnej z Polską wielkości. Wyjątkiem są wybory w Albanii w 2005 roku, po których zmieniono ordynację. Dla przykładu wartości indeksu dla ostatnich wyborów to 11,3 w Australii, 13,6 we Francji, 12,4 w Kanadzie, 15,1 w Wielkie Brytanii i 3,1 w USA. W naszym Sejmie to niecałe 4. O wyższym wskaźniku przesądza to, że system partyjny konfiguruje się pod wybory sejmowe, zaś w wyborach drugoplanowych wyborcy trochę częściej wskazują mniejsze partie, choć w tym systemie mają one mniejsze szanse. Psychologia przechyla tu zatem szalę na stronę małych – zupełnie odwrotnie, niż w twierdzeniu Duvergera – lecz matematyka sprowadza to brutalnie na ziemię. Rzeczony indeks w tych wyborach niby spadł, jednak zupełnie nieznacznie – do jakichś 24 (zależy, jaki liczyć naszych „polityków lewicy starszego pokolenia”). Dalej jest chorobliwie wysoki.
Generalnie jednak dominującą cechą takich wyborów jest ich lokalna przewidywalność. 90 procent mandatów przypadło tym kandydatom, których wskazywały przedstawiane tu jeszcze w styczniu symulacje. To zaś dopiero początek. Za cztery lata, jeśli nie dojdzie do politycznego trzęsienia ziemi, będzie znaczne trudniej znaleźć poważnych przeciwników dla dzisiejszych zwycięzców. Choć nie dla wszystkich. Temu chciałbym poświęcić kolejną notkę. Jednak by to analizować na chłodno, trzeba porzucić bezpodstawne nadzieje i obawy. Status quo drgnęło, lecz się nie posypało. Dalsze jego losy trzeba wyczytywać w pojawiających się pęknięciach. Czy faktycznie są groźne?