Archiwum autora: jaroslawflis

Nowe łowiska, stare mielizny

Kim są wyborcy niezdecydowani, których jest coraz więcej i którzy przesądzą o wyniku kolejnych wyborów? Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie wypada mi zacząć od wyznania błędu – tym głupszego, że wielokrotnie sam przed nim ostrzegałem. Komentując ostatni sondaż GW powiedziałem, że „jest wśród nich (wyborców niezdecydowanych) więcej lewicowców niż prawicowców”. To nie jest prawda – jak jest w rzeczywistości, o tym na końcu. Na początek, dlaczego pisać o tym teraz.
Kongresy SLD i Ruchu Palikota stały się okazją do rozważań o ich możliwym politycznym ukierunkowaniu. Rozważań, w których sam miałem też udział. Podobne rozważania podejmowane są też w sprawie wewnętrznych napięć w PO. Poza przypadkami, gdy wyciągane wnioski są wyłącznie efektem czyjegoś chciejstwa, szczególną ostrożność warto zachować przy próbach uogólnień na temat typowych wyborców danej partii. Prof. Janusz  Majcherek po raz kolejny powtarza tak często podważany tu mit o „młodym, wielkomiejskim elektoracie, będącym bazą wyborczą Platformy”. Zacznę od rytualnego przypomnienia – z faktu, że młodzi mieszkańcy wielkich miast w większości głosują na PO, nie wynika, że większość głosujących na PO to młodzi mieszkańcy wielkich miast. A teraz coś nowego.
Redakcja GW udostępniła mi przy okazji prośby o komentarz nieco więcej danych niż to, co się zwykle omawia w medialnych relacjach. Wykorzystując to chciałbym pokazać, jak różnicują się wyborcy poszczególnych partii pod trzema względami – praktyk religijnych, oceny sytuacji materialnej oraz identyfikacji własnych poglądów na osi lewica-prawica. Dla każdej z takich cech przygotowałem dwa wykresy. Na pierwszym jest udział osób w poszczególnych kategoriach wśród wyborców danej partii, wyborców ogółem (głos+), niegłosujących (głos-) oraz wśród niezdecydowanych (TP – czyli partia „Trudno Powiedzieć”). Mniejsze partie razem, w kategorii „inni”.

Na drugim wykresie pokazano, jaki jest udział wyborców poszczególnych partii wśród ogółu osób udzielających daną odpowiedź na każde z pytań. Na początek religijność.
  Może to niektórych zaskoczy, lecz prawie połowa wyborców PO deklaruje regularne praktyki religijne. Owszem, wśród wyborców PiS czy PSL jest takich wyborców  znacznie więcej, lecz już wśród niezdecydowanych jest ich mniej więcej tyle samo, co w PO. Zaś nawet w elektoracie PiS i PSL jedna czwarta nie należy do tej kategorii. Niepraktykujący to tylko 30% wyborców Palikota a jeszcze mniej w przypadku SLD. Oczywiście, można być praktykującym antyklerykałem, lecz przekonanie, że polski wyborca o niczym tak nie marzy, jak o „pogonieniu kota czarnym„, ma raczej słabe podstawy. Jeszcze słabsze – w przypadku wyborcy PO. Skąd się biorą takie twierdzenia – wystarczy spojrzeć na te same dane, tylko inaczej przedstawione:
 
Jeśli zapomnimy, że te trzy kategorie nie są równoliczne (wśród głosujących taki podział to w rzeczywistości 52-33-15), możemy bez mrugnięcia powieką twierdzić, że „wyborcy PO są niepraktykujący a wyborcy PiS regularnie praktykujący”. W rzeczywistości zaś na PiS chce dziś głosować raptem co trzeci regularnie praktykujący, gdy na PO ciut mniej niż co czwarty. Wśród wyborców PO regularni przeważają niepraktykujących więcej niż 2 do 1. Widać tu przechyły, lecz to nie jest podział na czarne i białe – w żadnym z kierunków. To różne odcienie.
Trochę inaczej jest w przypadku sytuacji materialnej. Ona też była oceniana przez respondentów na trzystopniowej skali – dobra, średnia, zła. Udział tych kategorii w elektoratach wygląda tak:
 
Owszem, osób w dobrej sytuacji jest w PO dwukrotnie więcej niż w PiS, zaś w złej dwukrotnie mniej. Jednak w obu partiach ponad połowę i tak stanowią osoby oceniające się jako-tako. Co jednak ciekawe, osób oceniających swoją sytuację jako złą jest najmniej wśród wyborców mniejszych partii – RPl, PSL i SLD – za to najwięcej wśród niezdecydowanych. Jest to jednak dalej jakiś co czwarty wahający się wyborca. Niewiele mniej jest w tej grupie tych oceniających swoją sytuację dobrze.
O tym znów można zapomnieć, gdy spojrzy się na udział wyborców poszczególnych partii w takich trzech kategoriach:
 
Znów – prawie połowa Polaków oceniających swoją sytuacją jako „dobrą” wskazuje na PO. To jednak nie jest dominująca cecha elektoratu tej partii. Podobnie jak zła sytuacja nie jest typowa dla wyborców PiS i niezdecydowanych. Skrajności wyglądają ładnie w mediach, w życiu częstszy jest umiar.
Na koniec samoidentyfikacja. Tu kategorii jest więcej . Odpowiedzi „trudno powiedzieć” wstawiłem w środek skali, bo tak wszystko widać lepiej. W elektoracie, wśród niegłosujących i w partiach wygląda to tak:
 Nie wiem, jak z tym sobie niektórzy poradzą (i jak się to ma do logiki źródłosłowu), lecz osób przypisujących swoje poglądy prawej stronie sceny politycznej jest w Polsce prawie TRZYKROTNIE więcej, niż tych umiejscawiających się na lewo od centrum. Stanowią prawie połowę wyborców PO i jedną czwartą wyborców RPl. Także wśród niezdecydowanych jest ich więcej, niż lewicowców. Choć tu akurat dwa „trudno powiedzieć” najwyraźniej się krzyżują. Niezdecydowani ideowo są też najczęściej niezdecydowani partyjnie. Skąd się zatem wziął mój błąd? Wystarczy spojrzeć na drugi wykres:
   
Białe paski po lewej stronie są wyraźnie szersze, niż po prawej. Tyle tylko, że za tymi po prawej stoi znacząco więcej wyborców. W takim zestawieniu PO wydaje się faktycznie umiejscowiona idealnie w centrum. Tyle, że to złudzenie. Skręt tej partii w obyczajowe lewo, podobnie jak w przypadku Palikota zwrot ku wrażliwości społecznej i etatyzmowi, najwyraźniej naraża na poważne napięcia w dotychczasowych elektoratach. Nowe łowiska mogą się okazać mieliznami.
Wypada kończyć, choć z powyższych danych można byłoby wyciągnąć jeszcze wiele wniosków. Zachęcam, bo sam nie mam na razie czasu. Zawsze jedna trzeba uważać z generalizacjami. Te płytkie nasuwają się zbyt łatwo i to one sprowadzają na mielizny.

Waga spraw

Spory wewnątrz partii zawsze przyciągają uwagę mediów bardziej, niż spory pomiędzy partiami. Po części dlatego, że to ujawnianie spraw zakulisowych, po drugie – bo i u samych polityków wywołuje to żywsze emocje. Nie brakuje ostatnio takich spraw – czy to całkiem otwartych, jak w PO, czy już przekształconych w spór międzypartyjny, jak w PiS/SP. Postulat demokratyzacji partii roztrząsany był na konferencji ISP, która odbyła się w poniedziałek w Sejmie.
Przy okazji przygotowywania wystąpienia na konferencję, przyszło mi do głowy zrobienie zestawienia, które po raz kolejny pozwoliłoby przetestować tezę o tym, że nasza ordynacja nieuchronnie nakierowuje uwagę posłów ku rozgrywkom wewnętrznym. Chodzi o prześledzenie losów posłów poprzedniej kadencji, którzy zabiegali o reelekcję. Takich posłów było 189 w PO i 132 w PiS (licząc tylko tych, którzy startowali z tej samej partii i znów do Sejmu). Podzieliłem ich na pięć kategorii, w zależności od tego, czy zajmowali miejsca mandatowe oraz czy odnieśli sukces. Na wykresie wygląda to tak (zewnętrzny pierścień to PO, wewnętrzny to PiS):
  Ponad dwie trzecie posłów zajęło bezpieczne miejsca i z tych bezpiecznych miejsc dostało się do Sejmu. Gdzieś co dziesiąty (trochę więcej w PO niż w PiS) został umieszczony przez władze partii na miejscu, które nie powinno mu dać mandatu, lecz to nie przeszkodziło mu w jego ponownym zdobyciu. Całkiem podobnej liczbie to się jednak nie udało – umieszczenie na dalekim miejscu zostało potwierdzone przez wyborców i musieli sobie poszukać nowego zajęcia.
Niewiele mniej było takich, którzy owszem, dostali dobre miejsca, lecz poniżej nich znalazł się ktoś lepszy od nich w zdobywaniu poparcia. Stracili mandat, choć miało być inaczej. I wreszcie po 4 posłów w każdej partii padło ofiarą tego, co podobno w wyborach jest najważniejsze, czyli walki pomiędzy partiami. To znaczy, że zdobyliby oni mandat, gdyby partia dostała ich tyle, ile miała ich poprzednim razem. Ponieważ jednak dostała mniej, zabrakło właśnie dla nich.
Taki los był udziałem jednego na czterdziestu z ogółu walczących o reelekcję posłów wielkiej dwójki. Wśród przegranych takie przypadki to jeden na 7 do 10. Czyli z grubsza o rząd wielkości większa jest szansa, że poseł przegra za sprawą wewnętrznej rywalizacji, niż na skutek porażki międzypartyjnej. To oczywiście efekt stabilizacji na scenie politycznej. Lecz jak widać, stabilizacja międzypartyjna jest bez porównania większa od przewidywalności sytuacji wewnętrznej.
Cały czas się zastanawiam, kto na tym wszystkim korzysta. Liderzy partii mają posłów, którzy niczym się nie zajmują, tylko wewnętrznymi podchodami. Czy są z tego zadowoleni? Może cieszy ich obserwowanie tego politycznego ula, w którym nie robi się miodu, ale wszystko się nieustannie kotłuje? Może to im pozwala mieć wrażenie, że nad tym panują, bo wszyscy muszą zabiegać o ich względy? Może to jedyny sposób na integrację partii, jaki znają – w końcu ci umieszczeni na dalekich miejscach posłowie nie trzasnęli drzwiami, tylko liczyli, że może jednak dadzą radę się przebić. Niebezpodstawnie, nawet jeśli tylko w co drugim przypadku. Zagadka byłaby tylko ciekawostką, gdyby nie to, jak bardzo jest destrukcyjna dla całego zarządzania państwem.
I tylko na koniec – najzabawniejsze jest w tym podobieństwo sytuacji w obu partiach, które w opinii ich działaczy oraz kibiców po obu stronach, tak fundamentalnie się różnią. Jak widać, nie we wszystkim.

Tsunami od przebierania nogami

Politycznie tsunami dwukrotnie już zmiatało rządzących – w 2001 i w 2005 urzędujący  premier nie dostał się do Sejmu. To wyjaśnia dlaczego opozycja i media raz za razem popadają w stan rozgorączkowania, wypatrując sygnałów zbliżania się kolejnego politycznego kataklizmu.
Na tej gorączce buduje swoją obecność medialną lider partii, której wejście do Sejmu było największą niespodzianką zeszłorocznych wyborów. Popularność może to i daje, lecz dla wiarygodności to jednak poważne wyzwanie. Na razie rzeczywistość dość brutalnie weryfikuje buńczuczne deklaracje. Póki co, o zapowiadanych na „po świętach” transferach z PO i SLD ani słychu, ani widu. Może jednak chodziło o Boże Narodzenie?
Zanim jednak wrócimy do nowej siły, winien jestem czytelnikom jedno wyjaśnienie. Po ostatnich wyborach chciałem tu zrelacjonować wyniki badań CBOS, który w 2005, 2007 i 2009 analizował elektoraty głównych partii – poprzednie wyniki omawiane były w notce o „odpuszczonej ćwiartce„. Nie mogąc się doczekać kolejnego raportu, skontaktowałem się z CBOS i okazało się, że tym razem pośpieszyli się oni i zrobili takie badania we wrześniu – jeszcze przed wzrostem popularności Ruchu Palikota. Mają one zatem mniejszą aktualność, lecz i tak warto je tu przytoczyć.
Mapa polskich elektoratów przedstawiana jest z uwzględnieniem dwóch osi – ekonomicznej i obyczajowej. Poszczególne kropki to punkty ciężkości elektoratów partii. Rozumieć to należy w ten sposób, że połowa wyborców danej partii ma poglądy na lewo od danego punktu a połowa na prawo, połowa powyżej a połowa poniżej. Położenia, jak to rozumiem, ustalane są względem średniej dla całej populacji. Najjaśniejsze kropki to takie punkty w roku 2005, potem kolejne przesunięcia w 2007 i 2009, aż wreszcie najciemniejsze punkty to stan na 2011. Na progu kampanii wyborczej wyglądało to tak:
 
Pamiętając, że precyzja takich badań jest ograniczona, można jednak zwrócić uwagę na kilka zjawisk. Pozycja PO jest tu najbardziej stabilna. PiS dość konsekwentnie odsuwa się od centrum na osi obyczajowej. PSL po próbie pozyskania sierot po POPiSie wraca do matecznika.
Przesunięcia w SLD są najtrudniejsze do interpretacji. Być może najpierw systematycznie traciła swych najbardziej liberalnych gospodarczo sympatyków na rzecz PO, by potem zacząć ich odzyskiwać. Wtedy jednak Napieralski zaczął potykać się o własne nogi (zbędne napięcia z wewnętrznymi oponentami, odrzucenie Rozenka itd.) i okazał się za słaby by zachować antyklerykalno-liberalnych wyborców.
Ciekawych danych dostarcza tu analiza wyniku wyborczego Ruchu Palikota. Badając rzecz tylko na poziomie okręgów, porównywałem ten wynik z wynikami PO i LiD w 2007 oraz stratami tych sił względem tamtych wyborów. Do analizy włączyłem też głosy, które padły na Korwina-Mikke w 2010, a które nie zostały skonsumowane przez jego listy w 2011, głównie z powodu ich braku w połowie okręgów. Analiza regresji pozwoliła stworzyć model, pokazujący siłę poszczególnych składowych nowego ugrupowania. Dla każdego z okręgów pokazuje je wykres – na dole średnia, czyli model generalny. Wysokość każdego słupka pokazuje wielkość modelowej składowej danego rodzaju w ostatecznym wyniku RPl w danym okręgu.
 
Generalnie wygląda to tak – na 10% poparcia dla RPl składało się:
5% wyborców LiD z 2007 roku (9 na 10 straconych przez LiD wyborców)
1,5% wyborców PO z 2007 roku (połowa strat PO)
0,5% wyborców JKM z 2010 roku (4 na 10 „wolnych” wyborców JKM)
3% innych wyborców – prawdopodobnie nowych (stała z modelu – na wykresie razem z odchyleniem)
Głębsze analizy pokazują, że straty PO to głównie odbicie tych wyborców, którzy w 2007 przepłynęli do PO z SdPl i PD. Niezależnie, jak to sobie tłumaczą warszawscy dziennikarze, największe poparcie dla Palikota to okręgi Sosnowiec, Częstochowa, Wałbrzych i Koszalin – niczego im nie ujmując, miejsca niezbyt znane jako ośrodki polskiej nowoczesności, co najwyżej jako miejsca, gdzie podział postkomunistyczny przebiegał z największą przewagą sił starego reżimu. 
Nic zatem dziwnego w napięciach pomiędzy dwoma lewicowymi partiami.  Lecz przecież walka o te 5 granicznych procencików, to w ich wyobrażeniu także walka o to, do kogo mają przepłynąć zyski spodziewane w przypadku następnego politycznego tsunami. Tyle tylko, że im ta walka będzie bardziej wyczerpująca, tym takie zyski mogą być mniejsze. O ile będą wcale. Najnowsze sondaże w żadnym stopniu nie wskazują, by lewica była na wznoszącej fali – ani w ocenie partii, ani kandydatów na prezydenta.  Głównym zagrożeniem dla pozycji PO jako lidera sondaży pozostaje PiS, choć jego wzmocnienie jest – paradoksalnie – nadzieją Tuska.
W każdym razie, po raz kolejny okazało się, że zapowiadany przez opozycję zjazd rządzących po równi pochyłej nie jest samospełniającą się przepowiednią, lecz samoniszczącym się proroctwem. Rozgorączkowanie opozycji obraca się przeciwko niej, prowadząc do destrukcyjnych sporów i radykalizacji przekazu. To zaś przechyla sympatię umiarkowanych wyborców na rzecz obrońców status quo, którymi z reguły są rządzący. Nawet ci najmniej udolni.
Przebieranie nogami nie przyspiesza tsunami.

PS. To, że RPl dostał dokładnie 10,02%, pozwala zweryfikować tezę o znaczeniu naturalnych progów wyborczych, którą stawiałem jeszcze we wrześniu. Gdyby Napieralski obronił te 5% wyborców, Palikot dalej przekraczałby próg wyborczy. Jednak gdyby w każdym okręgu podzielić głosy RPl na pół i taką połowę oddać SLD, nowe ugrupowanie nie dostałoby dwudziestu mandatów, lecz dokładnie dwa. Jeden dla lidera a drugi w Lublinie dla Zofii Popiołek – tworzyliby razem niezły duet.

Złudna rzeczywistość

Kilka uzupełnień, bo publicystyczna forma nie pozwalała na przedstawienie argumentów za tezą, że wypowiedzi Palikota odrywają się od rzeczywistości. Zeszłotygodniowy wywiad enfant terrible naszej polityki jest skarbnicą cytatów, które warto zestawić, by dostrzec ich generalny sens.
Plan polityczny JP jest bowiem niebanalny:
1) Wystarczy dzisiaj rozbić PSL.To łatwe, bo między Waldemarem Pawlakiem i Markiem Sawickim jest tyle nienawiści, że gdyby Sawicki zdecydował się na grę z Tuskiem, to zdetronizowałby Pawlaka.  A wtedy: Jeśli teraz z koalicji odeszłoby PSL, które ma trzech ministrów, to nie zastępujmy ich nikim z PO czy Ruchu Palikota, ale weźmy fachowców…
Czyli Sawicki ma na spółkę z Tuskiem doprowadzić do usunięcia samego siebie ze stanowiska ministra rolnictwa i zdetronizować Pawlaka celem wyautowania się z koalicji. Aż dziw bierze, że sam na to nie wpadł, tak bardzo jest to kuszące.
2) Jestem zdecydowany stawiać na Kwaśniewskiego. On chce być patronem nowego obozu, ale nie ma w SLD aktywów, bo za nim nie wyjdzie np. 20 posłów z SLD. Jednak jego pozycja w kraju jest silna. To, czego Kwaśniewski nie jest w stanie, może przecież ktoś inny: A Tusk dobrałby jeszcze kilku posłów z SLD – my też byśmy go w wielu sprawach poparli – mógłby już dziś zrobić coś dobrego. I jeszcze: A gdyby Tuskowi udało się w kolejnych wyborach doprowadzić do tego, że w Sejmie nie byłoby ani SLD, ani PSL, wtedy moglibyśmy dokończyć transformację.
A wtedy:  Ja bym się nawet zgodził na to, żeby Kwaśniewski był twarzą tego wszystkiego, kandydatem tej grupy na premiera. Dla dobra sprawy wyrzekłbym się stanowiska szefa rządu i własnych ambicji.
Czyli Tusk ma rozbić nie tylko PSL ale i SLD (czego dotąd nie udało się osiągnąć Kwaśniewskiemu), zaś wszystko po to, żeby Palikot mógł odstąpić temu ostatniemu miejsce zwolnione przez Tuska. No, Tusk na pewno podejmie taki pomysł.
3) Z Komorowskim łączą mnie osobiste relacje, ale to nie znaczy, że w polityce jest między nami jakieś porozumienie. To jest prezydent konserwatywny, ja jestem lewicowo-liberalny.
Lewica powinna w tych wyborach wystawić takiego kandydata, który zogniskuje spór: lewica – prawica. Tak, by z jednej strony był kandydat PiS, Solidarnej Polski, konserwatystów, z drugiej zaś kandydat lewicy. Bez specjalnej skromności mogę powiedzieć, że takim kandydatem jestem tylko ja. Bo co: 70-letni Miller porwie ludzi?
A do tego: Tusk powinien (…) Pójść do Komorowskiego, postawić wódkę i powiedzieć mu, że to on, Komorowski, jest kandydatem Platformy na prezydenta na kolejną kadencję.
Bardzo to ładnie współgra z wynikami niedawnego sondażu prezydenckiego:
Bronisław Komorowski – 32%
Jarosław Kaczyński – 16%
Janusz Palikot – 10%
Zbigniew Ziobro – 7%
Leszek Miller – 6%
Wygląda na to, że na dziś „kandydat PiS, Solidarnej Polski, konserwatystów”,  mógłby potencjalnie liczyć na 55% poparcia (tylko drobny problem – kto z tej trójki ma nim ostatecznie zostać?), zaś kandydat lewicy na 16%, czyli nawet nie jedną trzecią z tego. Do tego JP ma nad „starszym panem” z SLD przewagę 4% – rzeczywiście porywającą. Jednak nawet z poparciem wyborców, którzy dziś wolą Millera, dopiero zrównuje się z Jarosławem Kaczyńskim, którego w ostatnim sondażu pozbawił pozycji lidera w rankingu braku zaufania społecznego.
Cóż – do tej pory JP uczynił swoim głównym atutem przekraczanie norm w dziedzinie tego, co obyczajne czy etyczne. To się w oczach sympatyków nazywało „szczerość”. Dziś to już chyba nie wystarcza do przykucia uwagi mediów, choćby i najbardziej przychylnie nastawionych. Przyszedł czas na przekraczanie granic zdrowego rozsądku. Zapewne w oczach zwolenników będzie to po prostu „wyobraźnia”. Dla wielu pewnie nawet „skuteczność” – w końcu wszystkie te dywagacje zostały opublikowane w poczytnym medium. Lecz co, tam – irlandzkie porzekadło mówi, że rzeczywistość to jest złudzenie, powstające w wyniku niedoboru alkoholu we krwi…

Pożyteczne, ale idiotyzmy

Wczoraj na portalu wPolityce.pl ukazał się wywiad podpisany jako wywiad ze mną. Niestety, jego treść i forma są luźno związane z tym, co rzeczywiście mówiłem. Normalnie nie domagam się autoryzacji niewielkich wypowiedzi, przyjmując, że ewentualne zniekształcenia są nieuchronne, ale mieszczą się w granicach rozsądku. W przytłaczającej części przypadków rozmowy i cytaty trzymają sens i styl tego, co mówię. Tym razem tak się niestety nie stało.
W szczególności, nie zwykłem o nikim mówić „pożyteczni idioci”. Nie lubuję się też w domorosłej psychoanalizie i rozważaniach, czy ktoś jest „dumny”, czy „poczuł wolność i siłę”. Nie wiem skąd autorka wzięła takie wypowiedzi. Być może pomyliły jej się notatki – znam paru komentatorów, którzy sprowadzają swoje wypowiedzi do takich ozdobników. O skuteczności  takiej metody świadczy fakt, że właśnie te fragmenty były wybijane w tytułach przy kolejnych powieleniach tego wywiadu na innych portalach. Jednak pomimo medialnej atrakcyjności takich wypowiedzi, nie zamierzam się do nich przyznawać.
Nie piszę tego, by się żalić – każdy student, kto chodził na mój kurs public relations słyszał, że zniekształcenia dziennikarskie są rzeczą naturalną, na którą nie ma co się oburzać, bo oni tego i tak nie uznają za coś ważnego. Korzystając jednak z bloga chciałbym wyjaśnić rzecz tym wszystkim, którzy tu zaglądają a którzy mogli zwrócić uwagę na takie – kuriozalne w moim przypadku – wypowiedzi. To nie jest tak, że wreszcie odkryłem swoje prawdziwe oblicze, czy też pożądam taniego rozgłosu. To nie są moje wypowiedzi. Tyle.

Zgoda – ale na co?

Wszyscy się zgadzają tylko w tym, że zgoda jest potrzebna. Na co jednak konkretnie miałyby się zgodzić skłócone strony? To pytanie znacznie trudniejsze – czy to w rządzie, czy na prawo, czy na lewo od niego. Warto zatem zrobić katalog problemów, przez które tak pożądana zgoda zostaje wystawiona na próbę.
Konstatacje, że partiom rządzącym opłaca się znaleźć porozumienie, nie oznaczają jeszcze przecież wcale, kto komu powinien ustąpić i w czym. Równie ciekawe jest tu to, co dzieje się w opozycji. Łączenie i dzielenie, przejmowanie i przykrywanie – czy to tylko dostarczanie pożywki mediom i widzom, spragnionym codziennej dawki newsów? Co zatem może stać za sporami?

1) Wartości
Coś, czego uzgodnienie jest teoretycznie najtrudniejsze. Ci, którzy w coś wierzą, niechętnie to porzucają. Generalnie owszem, lecz przecież nie sposób sobie wyobrazić współcześnie ugrupowania, w którym wszyscy ze wszystkim się zgadzają we wszystkich sprawach. Każdy, kto ma własne poglądy, idzie tu na ustępstwa. Z zasady obowiązuje jakiś program minimum, zaś w pozostałych sprawach „się zobaczy”. Choć takie porozumienie jest niby nieuniknione, lecz zawsze można się śmiertelnie pokłócić o to, co w tym programie minimum się ma znaleźć. Patrz – Marek Jurek w 2007 roku.
2) Cele strategiczne
Tu najlepszym przykładem jest spór na lewicy. Czy chodzi o pozbawianie dominacji PO i zajęcie jej miejsca jako głównej siły przyszłego rządu, czy też tylko o załapanie się na mniejszościowego partnera koalicji w miejsce PSL. Poza dominacją i partycypacją we władzy w polityce może chodzić też o samo polityczne przeżycie (JKR) lub czystą ekspresję swych poglądów (JKM). Rozstrzygnięcia dla niektórych ważne same w sobie, na pewno zaś mające konsekwencje na niższych poziomach ogólności.
3) Środki na drodze do celu
Od tempa zmian, przez dobór sojuszników, po ton w kampanii wyborczej – wszystko może być tu dyskusyjne. Szczególnego znaczenia nabiera to w przypadku niepowodzenia. To jest źródłem paradoksu – jeśli jest tak źle, że trzeba zmienić coś w działaniu, jest to jeszcze jedna okazja by się pokłócić i by przez to było jeszcze gorzej.
4) Władza
Można by przyjąć, że to jedynie wykonawstwo tego, co jest wspólnym ustaleniem. Lecz spory na trzech wymienionych poziomach najłatwiej  jest rozstrzygnąć na swoją stronę, sprawując formalną władzę nad całą strukturą.  Zwłaszcza, jeśli jest to też władza nad członkostwem w strukturze. Wtedy można oponentów pozbawić nie tylko wpływu na decyzję, lecz także nadziei na uzyskanie takiego wpływu w przyszłości.
By zacytować Donalda Tuska sprzed roku – O tym, co dobre dla Platformy, decyduję ja. Wniosek, który wypada z tego wyciągnąć każdemu innemu politykowi PO jest prosty – jeśli chcę wziąć udział w decydowaniu, co jest dobre dla Platformy, muszę zająć miejsce Tuska.
5) Ambicja
Władza to nie musi być koniecznie służba wspólnie ustalonym wartościom, celom czy środkom. To nie musi być nawet środek na narzucenia swojej wizji. To jest przecież dla wielu wartość sama w sobie.  Obroty na rynku prestiżu mogą – niczym na współczesnym rynku finansowym – całkowicie oderwać się od świata rzeczywistych wartości.

Najłatwiej nawoływać do zgody w ostatniej sprawie. Najchętniej oczywiście robią to ci, których zadowala aktualna dystrybucja prestiżu. Tyle, że malkontenci nigdy nie uzasadniają swego niezadowolenia niezaspokojonymi ambicjami. Im zawsze o coś chodzi. Im wyższa jest półka, z której pochodzą uzasadnienia różnicy zdań, tym mniejsze podejrzenia, że chodzi właśnie o rozbuchane ego. Tyle, że uderzenie w najwyższe tony często brzmi fałszywie. Na polu wartości wyrazistość i doktrynerstwo nie są bardzo łatwe do rozróżnienia.
Cele strategiczne są z kolei czymś, co poza samą organizacją nie jest śledzone ze szczególną uwagą. Tak jak w piłce nożnej – kibiców ekscytuje gol, wślizg lub drybling, lecz przecież nie założenia taktyczne trenera.
Na mój gust kluczowe znaczenie ma punkt 3 – dobór środków. W szczególności zaś – sposób rozstrzygania sporów na tym polu. Tu pełnej zgody nie będzie nigdy. Jeśli jednak zapanuje zgoda co do zasad wewnętrznej gry, może mieć ona olbrzymią siłę integrującą. Coś, co naszym partiom bardzo jest potrzebne.
Okazją do rozstrzygania takich sporów jest wewnętrzna walka o władzę. Jednakże pod warunkiem, że prowadzona jest otwarcie a jej wyniku rozstrzyga możliwie dużo osób. Nie delegaci, których można kupić za etat w administracji. Ludzie tacy jak większość czytelników tego bloga – zainteresowani sprawami publicznymi ze względów innych niż doraźne osobiste korzyści.
Koniecznie jednak liderzy powinni zostać pozbawieni możliwości rozstrzygania, kto „szkodzi partii”. W szczególności nie powinni mieć prawa do wykluczenia z jej szeregów. To niebezpieczny wirus, zmyślnie podszywający się pod troskę o dobro wspólne. Wszystkie tak dobrze znane nam z ostatnich lat oskarżenia o taką „zbrodnię” okazywały się samonapędzającymi się intrygami o podłożu ambicjonalnym – od Zyty Gilowskiej po Zbigniewa Ziobrę. Zawsze osłabiającymi organizację.
Ci, którzy krytykują, dla organizacji pożyteczni są w jej środku. Wypychanie ich na zewnątrz tylko czasami jest wypchaniem w niebyt. Z zewnątrz najczęściej psują krew znacznie bardziej, niż gdyby zostali w nadziei na odwrócenie się karty.
Przy okazji uporządkowanej walki o władzę najłatwiej jest też rozstrzygnąć strategiczne dylematy – rzadsze, lecz bardziej doniosłe. Zaś porozumiewania się pomiędzy różnymi organizacjami, nawet jeśli nie jest wykluczone, to jednak jest znacznie kosztowniejsze. Widać to na przykładzie umowy Kaczyński-Jurek czy relacji Tusk-Pawlak.
Na koniec ostrzeżenie. Wiem, że pogląd o praktycznej użyteczności demokracji wewnętrznej nie ma wielu wyznawców. Lecz dla wszystkich wierzących w zbawienne skutki „oczyszczania szeregów ze zdrajców i szkodników” celem zapewnienia jedności ugrupowań, pozwalam sobie przytoczyć listę partii zasiadających w brazylijskim parlamencie po ostatnich wyborach:
Partia Pracujących (PT), Partia Ruchu Demokratycznego Brazylii (PMDB), Partia Socjaldemokratyczna Brazylii (PSDB), Demokraci (DEM), Partia Republiki (PR), Partia Postępowa (PP), Brazylijska Partia Socjalistyczna (PSB), Demokratyczna Partia Pracy (PDT), Brazylijska Partia Pracy (PTB), Partia Socjal-Chrześcijańska (PSC), Komunistyczna Partia Brazylii (PCdoB), Partia Zielonych (PV), Socjalistyczna Partia Ludowa (PPS), Brazylijska Partia Republikańska (PRB), Partia Mobilizacji Narodowej (PMN), Partia Socjalizmu i Wolności (PSOL), Partia Pracy Brazylii (PTdoB), Humanistyczna Partia Solidarności (PHS), Postępowa Partia Republikańska (PRP), Odnowiona Partia Pracy Brazylii (PRTB), Partia Socjal-Liberalna (PSL), Chrześcijańska Partia Pracy (PTC).
Najsilniejsza nie zdobyła nawet 17% głosów. Każda z nich na pewno apeluje do pozostałych o zgodę.

Straszenie Sojuszu

Dwukrotnie w ostatnich dniach na łamach GW pojawiała się sugestia: Przy takich notowaniach jak dziś samotny Sojusz miałby tylko… jednego europarlamentarzystę. Na Śląsku. Można sobie poczytać tu i tu. Taka informacja towarzyszyła sugestii, że SLD powinno stworzyć wspólną listę z drugą z sił aspirujących do miana lewicy.
Zaciekawiony, postanowiłem to sprawdzić. Wziąłem ostatnie wyniki sondaży z czterech ośrodków i ich średnią. Efekt – podział mandatów w PE na takiej podstawie – wygląda tak:
 
W żaden sposób jednego mandatu dla SLD tu nie widzę (czerwone słupki). Gdzieś to oscyluje wokół ostatniego wyniku, gdy SLD zdobył 7 mandatów rozrzuconych po jednym w większych okręgach.
Ktoś najwyraźniej nie wziął pod uwagę, że w wyborach europejskich mandaty dzielimy najpierw w skali kraju. Stąd też nie ma problemu naturalnego progu wyborczego, który faktycznie mógłby być barierą dla partii tej wielkości, gdyby mandaty były dzielone w okręgach. Nie ma też zatem żadnej nagrody dla zwycięzcy ani też matematycznej „nagrody integracyjnej”, którą partie dostawałyby, gdyby połączyły swe siły. Stąd  wspólny start SLD i RPl, który matematycznie mógłby namieszać w wyborach sejmowych czy sejmikowych, akurat w eurowyborach nic nie daje.  Liczba zdobywanych mandatów po połączeniu sondażowych wyników obu partii się nie zmienia. 

Nie mnie dociekać, kto też takie wyliczenia podsuwa Dominice Wielowieyskiej i Agacie Nowakowskiej (nie chce mi się wierzyć, że zrobiły to same). Na przyszłość zachęcałbym do ostrożności w korzystaniu z tego źródła.  Jedno jest pewne – straszenie Sojuszu takim scenariuszem nie ma dziś żadnych podstaw. Akurat wybory europejskie są najbezpieczniejszymi dla mniejszych partii i najsłabiej popychającymi do wspólnych przedsięwzięć.

Pokolenia w liczbach

W dyskusji pod poprzednią notką jeden z czytelników wrzucił dane, na podstawie których można spróbować przybliżyć sytuację, która była przedmiotem rozważań w poprzedniej notce. Na podstawie danych o urodzonych w 2009 roku można spróbować odtworzyć strukturę rodzinną pokolenia ich rodziców (przy założeniu, że sytuacja w sąsiadujących latach wyglądała podobnie). Wygląda to tak:

 
Dominującym modelem jest zatem dwójka dzieci, zaś zapaść demograficzna bierze się stąd, że bezdzietni i jednodzietni są kilkukrotnie liczniejsi od tych, którzy maja dzieci trójkę lub więcej. O zastępowalność pokoleń skutecznie troszczy się jedynie połowa populacji.
Jak jednak sytuacja rodzinna wygląda w pokoleniu dzieci 2009. Jeśli podzielić ogół tego pokolenia ze względu na to, ile dzieci jest w rodzinie, to wygląda to tak:

 
Choć generalnie wielodzietne rodziny to tylko jedna na osiem, to już ich dzieci stanowią jedną trzecią kolejnego pokolenia. Ciut ponad połowa to ci z jednym rodzeństwem. Jedynacy mają podobny udział wśród dzieci, jak rodziny wielodzietne w pokoleniu rodziców.
Jak to przekłada się na udziały w elektoracie w wyborach 2030, w których dzieci urodzone w 2009 już wezmą udział. Na kolejnym wykresie poszczególne kategorie oznaczono D (dzieci) i R (rodzice) oraz cyfrą oznaczającą liczbę dzieci w rodzinie.

 

Pokolenie rodziców dominuje, lecz dzisiejsi wielodzietni ze swoimi dorosłymi już pociechami to ponad 20 proc. wyborców. Bezdzietni i rodzice jedynaków wraz z nimi – 35 proc. Proporcje w porównaniu ze stanem obecnym znacząco się wyrównują, jednak klucz pozostaje w rękach dwudzietnych i ich progenitury. Ani ci, którzy byliby zainteresowani maksymalizacją obciążeń kolejnego pokolenia celem zachowania wartości emerytur w dzisiejszym modelu, ani ci, w których wyraźnym interesie mogłoby być zastąpienie go bezpośrednimi transferami w obrębie rodzin, nie mają większości.
Wygląda na to, że za dwadzieścia lat będziemy rozsupływać iście gordyjski węzeł lojalności i interesów ekonomicznych. Polecam przyczynek do tej dyskusji od strony ekonomicznej autorstwa profesora Aleksandra Surdeja.

Dane te popchnęły mnie do jeszcze jednego wyliczenia – pobieżnego, lecz pobudzającego wyobraźnię. Jak bowiem wyglądać będą takie proporcje w pokoleniu dzieci rocznika 2009? To oczywiście tylko oszacowanie, wymaga to bowiem szeregu założeń. Wziąłem tu pod uwagę trzy modele. W pierwszym pokolenie 2009 powiela wzory dzietności swoich rodziców, przy czym indywidualna sytuacja nie ma na to wpływu. Niezależnie, ile się miało rodzeństwa, prawdopodobieństwo posiadania 4 dzieci bądź nie posiadania ich wcale jest takie samo. Ten scenariusz na wykresie oznaczono jako IIIA. Co się jednak stanie, gdy w połowie przypadków nastąpi taka uniwersalizacja wybieranych modeli rodziny, lecz w połowie przypadków dzieci będą mieć taką samą liczbę dzieci, jaką mieli ich rodzice. To scenariusz IIIB. I wreszcie drugie ekstremum – gdy wszystkie dzieci powielą model rodziny, w której przyszły na świat. To scenariusz IIIC. Udział wnuków poszczególnych dzisiejszych kategorii rodzin w kolejnym pokoleniu wyglądać może zatem tak:
 

W modelu IIIA udziały nie zmieniają się w porównaniu z pokoleniem 2009. Lecz w modelu powielania wzorów – IIIC – dochodzi do rewolucji. Wnuki dzisiejszych wielodzietnych to wtedy połowa następnego pokolenia. Nawet jeśli do powtórzenia wzoru dojdzie w co drugim przypadku, to opis zjawisk społecznych językiem biologii prowadzi do paradoksalnej konstatacji – przemiany obyczajowe zapewnią relatywnie olbrzymi „sukces reprodukcyjny” tym, którzy im nie ulegli. Dla zobrazowania – ostatnia kolumna, oznaczona IVC, to liczebność pokolenia prawnuków dzisiejszych rodzin przy założeniu pełnego powielenia wzorów dzietności.
Patrząc na rzecz z perspektywy innej niż ta przyjmowana przez „samolubny gen”, warto pokusić się o zobrazowanie, jaki wpływ sprawa powielania/uniwersalizacji wzorów dzietności będzie mieć dla liczebności narodu (jeśli zignorować zmiany na skutek migracji). Jeśli pokolenie rodziców 2009 to 100 proc. to liczebność kolejnych pokoleń w różnych scenariuszach pokazuje wykres. Dla przestrogi – przypadek IVA to efekt uniwersalizacji wzorów dzietności w każdym pokoleniu.
 
Powyższe hipotetyczne scenariusze są oparte na niezmiernych uproszczeniach, lecz pokazują pole manewru. Na rzecz można patrzeć od strony hamulców ekonomicznych. Mój rzadko widywany kolega lekarz, sam bezdzietny (byłbym bardzo wdzięczny, gdybyście mnie poznali z moją przyszłą żoną), ujął rzecz kiedyś tak: Wiesz Jarku, ci, co nie lubili dzieci, to się dość wcześnie wyautowali z ewolucji.  Być może jednak jakimś hamulcem przed takim wyautowaniem był tu niegdyś całkowicie samolubny interes ekonomiczny. W jakimś zakresie rzecz pewnie poddaje się stymulacji ekonomicznej. Lecz przecież każdy zna osoby wystarczająco dobrze sytuowane, by móc się rozmnażać, które jednak tego świadomie nie czynią, wybierając inne priorytety.  To nie musi być tylko kwestia genów, lecz memów. Jednym z kluczy do przyszłości jest to, czy główny nurt kultury masowej będzie silniejszy od rodziny jeśli chodzi o kształtowanie przepisów na życie. Zabójczy społecznie mem „szczęśliwej bezdzietności”, który można by nazwać „czubaszkiem”, ma wbudowany mechanizm samozagłady, jeśli tylko ci, którzy nie są nim zarażeni, zdołają przed nim obronić swoje potomstwo.

Polityka pokoleniowa

Czy grozi nam dyktatura emerytów, która zostanie wprowadzona drogą całkowicie demokratyczną? Takie konsekwencje zmian demograficznych przedstawia w URz Krzysztof Rybiński. Przed miesiącem podobną wizję przedstawił na swoim blogu Antoni Dudek. Rok 2035, który wybrał on dla swej opowieści, nie jest na pewno przypadkowy. Nawet gdyby wydłużono wiek emerytalny zgodnie z planami rządu, sam będzie już wtedy na emeryturze. Ja też. Dlatego podążając jego tropem postanowiłem zrobić sobie podobny eksperyment myślowy.
Współczynnik dzietności wnosi obecnie w Polsce 1,4. To oznacza, że tyle właśnie dzieci rodzi statystyczna kobieta. Ze statystyką jest jak zawsze tak, że może ona równie dużo pokazać, jak zaciemnić. Co ta liczba dokładnie oznacza? Ano to, że 5 kobiet rodzi średnio 7 dzieci. Te siedmioro dzieci przypada zatem na 10 dorosłych. To zaś oznacza, że kolejne pokolenie jest o prawie jedną trzecią mniej liczne od pokolenia swoich rodziców. Jak jednak te dzieci dzielą się pomiędzy tę piątkę kobiet?
Wyobraźmy sobie, jak mogą się dzielić się w 10-osobowej grupie w przedziale wieku 40-50, czyli emerytów z wizji Antoniego Dudka i Krzysztofa Rybińskiego. Załóżmy, że  taka 10-osobową grupa składa się z:
dwóch bezdzietnych mężczyzn,
jednej  bezdzietnej  kobiety,
jednej samotnej matki,
jednego małżeństwa z jednym dzieckiem,
jednego małżeństwa z dwójką dzieci,
a na koniec z takiej rodziny jak moja – małżeństwa z trójką dzieci.
Zatem nasza dziesiątka przyszłych emerytów ’35 ma dokładnie siódemkę dzieci, zgodnie ze statystyką. Dzieci, które będą wtedy pracować. Uproszczenie to kolosalne, lecz może właśnie dlatego można prześledzić na tym przykładzie inne scenariusze, niż ten opisany przez Antoniego.
Z jednej strony wizja wojny pokoleń ma rzeczywiste podstawy matematyczne. Przy takim wskaźniku dzietności pokolenie emerytów może bez problemu przegłosować pracujących, obkładając ich dowolnie wysokim podatkiem, celem zapewnienia sobie oczekiwanego standardu życia.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na zupełnie odmienny scenariusz. W takiej 17-osobowej społeczności jest jeszcze jedna potencjalna większość – to dwie rodziny o największej liczbie potomstwa. Czwórka obecnych dorosłych z piątką dzieci to w 2035 roku więcej wyborców niż pozostali razem wzięci. W zasadzie, to z egoistycznego punktu widzenia, w interesie tych dwóch rodzin leży całkowita likwidacja emerytur. Po co wszystkie dzisiejsze dzieci mają wtedy płacić horrendalne daniny, z których opłacane będą emerytury całej dziesiątki dzisiejszych dorosłych. Czwórka najbardziej dzietnych rodziców na pewno więcej zyska na bezpośrednim transferze.  Zaś bezdzietni emeryci mogą wtedy wylądować na zbiorowej pryczy. 
Bardzo mnie ciekawi, na jakiej podstawie można się spodziewać, że w 2035 roku będę poczuwał się do większej solidarności z moimi bezdzietnymi rówieśnikami walczącymi o większe obciążenie podatkami moich dzieci, niż z tymi ostatnimi. Przydałoby się, by ktoś przeprowadził symulacje elektoratu 2035 na podstawie obecnych danych demograficznych, z uwzględnieniem więzi rodzinnych. Wszak wszyscy, którzy wezmą udział w wyborach w 2030 już się urodzili i policzyć się ich da. Na razie nie mam na to zupełnie czasu, lecz byłby to bardzo istotny wkład w dyskusję nad konsekwencjami wydłużenia życia przy zmniejszaniu dzietności.  Czysto spekulacyjnie można tu dojść do zupełnie skrajnych scenariuszy.

Rozgrzewka przed pięciobojem

Wybory jesienne całkowicie za nami – opozycja zaczyna już myśleć o następnych. Jarosław Kaczyński ogłosił osobiste desinteressement wyborami prezydenckimi 2015, podchody na lewicy raz za razem odwołują się do wyborów europejskich 2014. Daleko to niby wszystko niezmiernie i bardzo wiele się jeszcze po drodze wydarzy. Można kpić, że takie zainteresowania opozycji to wynik nudy lub uzależnienia. Najłatwiej wszak zająć się tym, czym się zajmowało zwykle.
Jednak nawet na chłodno, z całkowicie racjonalnego punktu widzenia, kolejny cykl wyborczy będzie bardzo wyjątkowy. Nigdy jeszcze wybory tak wielu rodzajów nie były tak blisko siebie. Przed nami morderczy polityczny pięciobój.  Najlepiej widać to na obrazku. Na dwóch wykresach zestawiłem kalendarz wyborczy poprzedniego cyklu – od ogłoszenia wyborów europejskich w marcu 2009 do październikowych wyborów sejmowych – z kalendarzem zbliżającego się cyklu. Dolny poziom to formalny brak wydarzeń wyborczych. Środkowy – kampania od formalnego ogłoszenia. Najwyższy to miesiące z głosowaniem. Wygląda to tak:
  W poprzednim cyklu na 32 miesiące było – mimo wszystko – „aż” 17 miesięcy bez żadnych wydarzeń wyborczych. Ponad połowa. Była po drodze chwila na złapanie oddechu, choć w przypadku wyborów prezydenckich i samorządowych 2010 dość krótka. W sezonie 14/15 będzie inaczej. W ciągu 20 miesięcy tylko przez 5 nie będzie się toczyć kampania.  Emocje z wyborów na wybory będą narastać.
Oczywiście każda z dyscyplin tego pięcioboju ma swoją specyfikę. Można to prześledzić na wynikach zakończonego właśnie cyklu. Na kolejnym wykresie zestawienie wyników ostatnich pięciu głosowań – PE, dwie tury prezydenckich, sejmikowe i sejmowe. Wyróżniona stała czwórka, zaś różne inicjatywy prawicowe i lewicowe (w tym RPl) jako dwie osobne kategorie.
  
Przez te miesiące falowało i poparcie, i nastroje w partiach. Czasami w zadziwiający sposób. PiS i SLD popadły w depresję po swoich liczbowo najlepszych wynikach (odpowiednio prezydenckie II i sejmikowe). PO najpewniej podchodziła do wyborów sejmikowych, dostając w nich liczbowo tęgiego łupnia. W PSL rozbudziły one natomiast takie apetyty, że przyzwoity wynik sejmowy uznano za frustrujący.
Nie ma się co zatem dziwić, że poszczególni gracze jakoś to sobie próbują ułożyć w głowach. Morderczy pięciobój wymaga solidnych przygotowań i umiejętnego rozłożenia sił – w tym także odporności psychicznej.
A my, wyborcy – może jednak powinniśmy się zastanowić nad dwoma pytaniami:
– czy nie moglibyśmy, tak jak Amerykanie, wszystko to załatwiać w jeden dzień, na jednej karcie do głosowania,  bez piętnastu miesięcy kampanii wyborczej?
– do czego nam potrzebne wybory prezydenckie, w dodatku przeprowadzane jako prolog rozstrzygnięcia, kto naprawdę rządzi krajem?