Kobiety i samce, metropolie i…

„O tolerancji między kobietami i samcami”, „,,(…)między racjonalnymi i zabobonnymi”, „(…)między zamożnymi a nieudacznikami” – czy ktoś nadałby takie tytuły przedsięwzięciom służącym dialogowi? W ramach debat na temat tolerancji, zainicjowanych przez Fundację „Tezeusz” a relacjonowanych przez „Rzeczpospolitą” (tu) odbyła się runda zatytułowana oficjalnie „Tolerancja między miastem a wsią”. Lecz już na banerach tytuł brzmiał „Tolerancja między mieszkańcami prowincji i metropolii”.
Słowo „prowincja” padło w obydwu tekstach opublikowanych w „Rzepie” – tekstach autorów znamienitych, od lat badających i afirmujących Polskę lokalną. Przy wielkim dla nich szacunku i sympatii, chciałbym tu zwrócić na jedną ich cechę – mieszkają w warszawskiej metropolii. W zasadzie tylko w tym miejscu w Polsce używa się słowa „prowincja” inaczej niż z sarkazmem lub defensywną rezerwą („jako rektor prowincjonalnej uczelni” – komentował zwycięstwo WSB-NLU w ogólnopolskim rankingu Krzysztof Pawłowski, „wie Pan, my tu, na prowincji…” – zdarza mi się słyszeć w rozmowach z mieszkańcami mniejszych miejscowości). Z tej okazji chciałbym tu zwrócić uwagę dwóm grupom na dwie rzeczy:
1) Drodzy mieszkańcy Warszawy (oraz czasami innych miast aspirujących do metropolitalności) – czy naprawdę by Wam zaszkodziło przyjęcie do wiadomości, że słowa „prowincja” i „teren” są używane tylko przez Was i odbierane przez pozostałych jako wyraz paternalizmu? Dotyczy to w szczególności dziennikarzy, którzy zdają się nie dostrzegać, że czyta ich ktoś poza stolicą.
2) Drodzy mieszkańcy Polski (całej) – tak jak słowo „prowincja” nie jest użytecznym, obiektywnym określeniem kawałka przestrzeni, tak słowo „prowincjonalizm”, przy całej swym negatywnym zabarwieniu, jest użytecznym opisem specyficznego stanu umysłu. W mym rozumieniu oznacza ono przekonanie, że „prawdziwe życie jest gdzie indziej”. Że tam gdzieś (w wielkim mieście) „żyje się naprawdę”, zaś nasze problemy i sukcesy mają sens tylko wtedy, jeśli doceni je ktoś kto tam żyje. Prowincjonalni są równie dobrze ci mieszkańcy Krakowa czy Warszawy (podobnie jak Berlina czy Wiednia), którzy uważają, że prawdziwe życie i światowy szyk to tylko Paryż czy Nowy Jork.
„Prowincjonalizm” to samospełniająca się przepowiednia. Im bardziej pokornie szukamy zewnętrznego docenienia naszych wysiłków, tym bardziej narażamy się na protekcjonalność tych, na których nam zależy i tym rzadziej możemy się spodziewać ich szczerego zachwytu. To zaś rodzi frustrację i zupełnie bezpodstawne kompleksy. Negatywna ocena zjawiska „prowincjonalizmu” wynika z jego destrukcyjnego wpływu na społeczny dobrostan. Także bez popadania w pychę można zachować spokojną pewność siebie.
Stosunek mieszkańców większych miast oscyluje od przypisywania tak rozumianego „prowincjonalizmu” całej reszcie po równie protekcjonalną „chłopomanię”. W odpowiedzi na „chłopomanię” można spotkać gorączkową dumę z czegokolwiek – samoafirmację nie skłaniającą do wysiłku. Wszystkie te stany utrudniają spokojną i motywującą refleksję nad własnymi możliwościami i aspiracjami, wartościami i wzorcami. Refleksję, która bardzo by się nam wszystkim przydała. Co dobrego chcemy podpatrzeć u innych, czego złego z ich doświadczeń unikać. Czym z własnego dziedzictwa się cieszyć, co zaś pożegnać bez żalu.  Wszystko zaś nie po to, by się przypodobać innym, lecz by się przypodobać sobie.

9 komentarzy do “Kobiety i samce, metropolie i…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *