W partiach – niezależnie od tego, co tam za oknem – jest gorąco i burzowo. W najlepsze trwają podchody wokół układania list. Media piszą o tym raz po raz, bo przecieki do mediów są narzędziem w tym podchodach. Nie są jednak w stanie odtworzyć całego gąszczu hipokryzji, który towarzyszy polowaniu na mandaty w realiach polskiej ordynacji.
Dzięki depeszy PAP, przez media – od GW do wPolityce – przemknęło kilka moich wyjaśnień w tej sprawie. To skromny skrót książki „Złudzenia wyboru”, gdzie rzecz jest zgłębiana w szczegółach. Tu medialne tezy uzupełnię jednym wyliczeniem. Pokazuje ono podział ról i szans w polowaniu na mandaty. Podział ten dotyczy ostatnich wyborów, lecz w 2007 roku wyglądał nieomal identycznie. Stąd można przypuszczać, że i w tym roku się powtórzy (nie omieszkam sprawdzić).
W naszej ordynacji teoretycznie wszystko jest możliwe, lecz w praktyce dość przewidywalne. W szczególności liczba mandatów, na które partie mogą liczyć w każdym z okręgów. Gdyby PO i PiS zamieniły się poparciem w porównaniu z ostatnimi wyborami (na co dziś się zanosi), z partii do partii przejdzie 50 mandatów. To oznacza przejęcie przez zwycięzcę z zasady jednego mandatu w okręgu, zaś w co czwartym okręgu mandatów dwóch. Czyli pozostałe 300 mandatów przypadnie tam, gdzie ostatnio. Jak nietrudno zauważyć, walka o to, kto zostanie posłem, w 1/7 rozstrzygnie się między partiami a w 6/7 już tylko w obrębie partii. Oczywiście walka o to, komu przypadnie zbiorowo wypracowana nagroda oraz kto imiennie zapłaci na porażkę, będzie szczególnie zażarta.
W walce tej kluczowe znaczenie ma nałożenie się dwóch podziałów. Pierwszy dzieli kandydatów na inkumbentów (obecnych posłów) oraz pretendentów (całą resztę). Drugi to podział na zajmujących miejsca mandatowe strzelców oraz wypełniających dalsze miejsca listy naganiaczy. Przypomnę, że miejsca mandatowe to te, które odpowiadają liczbie zdobytych przez listę mandatów. Przed wyborami da się to wyznaczyć z dokładnością ±1, no czasem 2. Po wyborach można policzyć, jak poszło czterem kategoriom kandydatów, których takie dwa podziały wyznaczają.
Wbrew potocznym wyobrażeniom, przy układaniu list inkumbenci nie są bezwarunkowo uprzywilejowani. W 2011 roku w każdej z czterech partii co piąty poseł wystartował jako naganiacz, zastąpiony na pozycji strzeleckiej przez jakiegoś pretendenta bliższego sercu centrali lub promowanemu przez koterię zwycięską w wewnętrznej walce o władzę w okręgu. Choć oczywiście gros strzelców to inkumbenci, zaś naganiaczy – pretendenci.
Ich wyborcze szanse pokazuje wykres. Dla każdej z czterech grup obliczyłem procent zwycięzców i przegranych.
Najbardziej wyrównana walka toczy się pomiędzy inkumbentami „sczyszczonymi” (tak określa to polityczna gwara) a promowanymi pretendentami. Ich szanse są porównywalne. Trochę zależy od tego, ilu z takich strzelców-pretendentów wyląduje na jedynkach, skąd w dużych partiach przegrać jest bardzo trudno. Strzelcy-inkumbenci mogą spać spokojniej, choć przecież ich też z reguły spotyka dziesiątkowanie. Najczęściej na tej zasadzie, że pretendent trafia na jedynkę i jest nie do ruszenia (bo to np. medialny minister), zaś za jego plecami rozgrywa się pojedynek pomiędzy dwoma inkumbentemi – tym uprzywilejowanym i tym zdołowanym. Ten drugi nie jest bez szans.
Ten mechanizm można byłoby traktować jako koślawą podpórkę kulejącej rywalizacji wewnątrzpartyjnej. Argumenty przeciw są dwa. Po pierwsze – taka rywalizacja jest całkowicie chorobliwa. O sukcesie przesądza nie tyle zdolność do przyciągania głosów wyborców, ile zdolność do rozpraszania ich u konkurentów za pomocą odpowiedniej konfiguracji naganiaczy-pretendentów. Szczególną rolę odgrywają tu więzi terytorialne. To w ich imię listy zapełniane są do ostatniego miejsca. Zasadniczym efektem – i argumentem przeciw – jest jednak żałosny los takich lokalnych naganiaczy-pretendentów. Z wielką regularnością mandat zdobywa jednocyfrowy ich odsetek. Każda historia jest tu inna, lecz całość opowieści nie napawa optymizmem. Naganiacze-frajerzy są potrzebni partiom by napędzać głosy wyborców-frajerów w imię lokalnych interesów. „Nasz powiat powinien mieć swojego posła!” – to ich generalne zawołanie. System to obiecuje szczodrze, lecz nie daje żadnych szans, by ta obietnica spełniła się choćby w połowie powiatów ziemskich. Takie w każdym razie są wnioski z przebiegu wszystkich głosowań minionego ćwierćwiecza.
Wiedza ta jest przez partie skrywana przed zainteresowanymi. Gdy trwa nagonka na naganiaczy, każdemu obiecuje się najpierw dobre miejsce. Gdy z czasem wychodzi, że to jednak nie będzie piąte, lecz piętnaste, można zawsze podkreślić, że tak znana osoba na pewno sobie poradzi. Trzeba tylko „zrobić dobrą kampanię” – czyli poświęcić jak najwięcej czasu, energii i pieniędzy. A że te wydatki przyniosą korzyść innym, nie zaś zainteresowanemu, tego się przecież nie musi podkreślać. Ewentualne wątpliwości można rozwiać argumentem, że wyborcy tego nie zapomną i rozpoznawalność przyda się następnym razem (mocno wątpliwe), lub że partia tego nie zapomni, gdy będzie rozdzielać stanowiska w administracji (lub żeby pamiętać, komu zawdzięcza się już zajmowane stanowisko). Pisałem tu o tym już parę razy, lecz z różnych reakcji wnoszę, że nigdy dość przypominania o tym wrednym mechanizmie. W szczególności zaś ubawiła mnie interpretacja „wPolityce”, jakobym demaskował mechanizmy działania PO. Droga redakcjo, w PiS wygląda to tak samo i to od lat. Kto nie wierzy, może sobie w książce sprawdzić takie wyliczenia dla każdej z partii z osobna. Reguły są jedne dla wszystkich i tak samo demoralizujące. Kto próbował w nie się wpasować przepełniony idealizmem, ten to odczuł najmocniej. Cwaniacy czują się w swoim żywiole.
PS. STV i AV muszą jeszcze poczekać – na razie zgromadziłem dane niezbędne do zilustrowania problemów.