Wypada się zgodzić z Jarosławem Kaczyńskim – „referendum przebiegało w specyficznych warunkach, można powiedzieć niekonstytucyjnych”. Nie tylko zresztą to. Każde referendum odwoławcze w takich warunkach przebiega. Na wynikach ostatniego widać to jednak najlepiej, wzbudziło też ono największe zainteresowanie mediów.
Kluczowy zarzut, źródło wszystkich dalszych problemów, można wyjaśnić tak: Gdyby dodatkowe 50 tysięcy zwolenników pozostania na stanowisku przez obecną prezydent pofatygowało się do urn i oddało głos na rzecz takiej opcji, to efekt tego działania byłby dokładnie odwrotny od zamierzonego. Referendum byłoby ważne, natomiast zwolennicy odwołania wygraliby je stosunkiem sił 80:20. Prawo nie powinno być skonstruowane w ten sposób, że obywatel głosując na rzecz jakiejś opcji, osiąga skutek przeciwny. To ciężki systemowy błąd. Na szczęście łatwy do naprawienia. Raz jeszcze przypomnę – wystarczy do limitu frekwencji wliczać wyłącznie głosy za odwołaniem i cały problem znika.
Jeśli jednak już się pojawił, ma bardzo konkretne konsekwencje:
- w normalnych wyborach można bez żadnych wątpliwości powiedzieć „nieobecni nie mają racji”, tu swoją rację mają – mogą przez nieobecność ustalić wynik,
- zwolennicy pozostania zagrożonego polityka koncentrują swoje działania informacyjne na wyjaśnianiu tego mechanizmu swoim wiernym wyborcom w postaci najprostszego wniosku – „popierasz, to nie głosuj”, co w oczach wielu narusza demokratyczne standardy,
- sam akt głosowania staje się deklaracją polityczną, wywołując bardzo groźne zjawisko – w odróżnieniu od samego głosu, informacja o tym kto głosował jest w zasadzie jawna, co rodzi zagrożenie w postaci możliwych nacisków i obaw,
- w odróżnieniu od normalnych wyborów przekonywanie „iść-odpuścić” jest w referendum odwoławczym de facto tym, co ustawodawca nazwał „agitacją wyborczą”, która to czynność normalnie podlega licznym ograniczeniom, tutaj zaś nie.
Każde z tych zjawisk eskaluje napięcia pomiędzy stronami politycznego sporu w sposób wyjątkowo patologiczny. Poczucie łamania reguł, bądź zagrożenia takimi działaniami, generuje napięcia emocjonalne na zupełnie innym poziomie, niż normalny uregulowany konflikt, jakim są zwykłe wybory. W naszych realiach ma to jeszcze taką stronę, że dwie główne siły polityczne na takich nadzwyczajnych emocjach budują swoje strategie polityczne. Jednak mam nadzieję, że pomimo takiego gorzkiego smaczku, rzecz na tyle narusza zdroworozsądkowe reguły, że powinno dać się ją zmienić. Mam nadzieje, że w nieodległym czasie ruszą jakieś prace nad korektami kodeksu wyborczego i będzie ku temu okazja.
Jeden natomiast wątek ma zgoła odmienny charakter – to powiązania referendum z ogólnopolską polityką. Jak złożony jest to problem, chciałbym pokazać przy okazji zapowiadanego w zeszłym tygodniu pochylenia się nad wynikami. Na dwóch wykresach można zobaczyć te wyniki z dwóch perspektyw. Po lewej pokazano je w perspektywie ogólnopolskiej. Wewnętrzny pierścień to wyniki wyborów 2011 w Warszawie, zewnętrzny – wyniki referendum z dodaną kategorią „nieobecni”. Wliczają się tu ci wszyscy, którzy głosowali w 2011, lecz w referendum już nie. Po prawej taka sama operacja, tylko na tle wyborów prezydenta miasta w 2010. Kategoria „nieobecni” jest tu o ćwierć miliona mniej liczna, stąd te same głosy oddane w referendum stanowią inny procent tak rozumianego elektoratu.
Z perspektywy ogólnopolskiej głosy za odwołaniem odpowiadają mniej-więcej elektoratom inicjatorów referendum. Krajowy elektorat SLD i PO odpowiada tym, którzy zostali w domach. Z perspektywy samorządowej wygląda to jednak inaczej. Głosy za odwołaniem to dokładnie 49,99% głosujących przed trzema laty. To wzrost przeciwników HGW, nawet jeśli o jakieś 4%. Przekracza to łączny wynik pozostałych kandydatów, to znaczy także PiS i SLD łącznie. To więcej niż podwojony wynik kandydata PiS.
Która z tych perspektyw daje prawdziwy obraz? W moim przekonaniu dopiero obydwie. Nie mamy specjalnych podstaw by ocenić, które motywacje tu zagrały w jakim stopniu – czy krajowe identyfikacje partyjne, czy ocena wyłącznie z perspektywy lokalnej. Pytanie o to ludzi w postaci jakichś wywiadów jest na mój gust obarczone kolosalnym błędem nieszczerości i racjonalizacji. Interpretacja pozostanie pewnie domeną przekonań każdego z obserwatorów czy uczestników. Zaś przy okazji – proponowane w poprzednich notkach rozwiązanie problemu wymogu frekwencji, nie zmieniałoby wyników tego referendum. Do wypełnienia warunku byłoby jednak ciut bliżej – brakowałoby nie 46 tys. głosów, tylko 32 tys. Z jedną kluczową różnicą – to nie mogłyby być głosy tych, którzy obecną prezydent chcieliby poprzeć. To chyba zdrowiej, czyż nie?
Szanowny Panie doktorze. Każde wybory niech będą ważne – zwykłą większością głosów. Byleby kandydaci nie byli przypadkowi. A o tych „gierkach”, o których tak precyzyjnie Pan pisze, należy szybko zapomnieć. To nie etyczne. Nie głosuję a decyduję. Pozdrawiam. 🙂
A może by tak zagłosować i zadecydować 🙂 Pozdrawiam