„X wyjaśniał, że referendum jest instytucją nadzwyczajną, która powinna być stosowana w sytuacjach nadzwyczajnych. Tymczasem w Y nic nadzwyczajnego się nie dzieje. (…) Gdybym był mieszkańcem Y, nie wybrałbym się na to referendum – podsumował X” – kto, kiedy i o jakim mieście to powiedział? Zanim rozstrzygnę tę zagadkę, profilaktycznie się zastrzegę – prezydent i premier powinni brać udział we wszystkich głosowaniach, jeśli takowe się odbywają. Nie powinni zniechęcać do tego obywateli. Dotyczy to także byłych premierów. Przytoczona wypowiedź pochodzi sprzed 3,5 roku, dotyczy Łodzi, zaś jej autorem jest Jarosław Kaczyński (tu źródło). Coś mi się zdaje, że krąg wyrażających oburzenie był wtedy inny…
Problem tkwi w tym, że racjonalność udziału w referendum w sprawie odwołania polityka, którego się popiera, jest bardzo ograniczona. Zaś system zarówno wybierania, jak i odwoływania włodarzy miast kryje absurdy, które rodzą aburdalne zachowania. Zachowania absurdalne, lecz będące całkowicie racjonalną odpowiedzią na absurdalne prawo. Nie chcę usprawiedliwiać ani Komorowskiego, ani Kaczyńskiego. Chcę tylko pokazać, że jadą na tym samym idiotycznym wózku. Wózku, który warto wyrzucić na śmietnik.
Czas na parę liczb. Do Warszawy i Łodzi nie będę się odwoływał – to wielkości ekstremalne. A i emocje tu niepotrzebne. Wolę pokazać to na przeciętnych polskich miastach – takich w okolicach 7,5 tysiąca mieszkańców. Na początek – jak rzecz wygląda w Wiązowie. Tu więź burmistrza z mieszkańcami jest też taka całkiem przeciętna – wygrał on wybory w pierwszej turze z poparciem 60 proc. głosujących. To zaś oznacza, że 40 proc. nie chciało, by został burmistrzem. Warto rozważyć co by się działo, gdyby postanowili go oni odwołać w referendum. Ilu by się musiało w tym celu zmobilizować? Ilu dotychczasowych zwolenników trzeba przekonać? Jak na to powinni zareagować zwolennicy burmistrza? Możliwe scenariusze zestawiłem na obrazku, gdzie punktem wyjścia jest właśnie wyjściowy wynik głosowania – w świetle reguł referendum wyznaczający wymóg ważności (3/5 frekwencji w chwili wyboru). Na czerwono przeciwnicy, na zielono zwolennicy.
Gdyby do referendum poszli wszyscy, którzy w dniu wyborów głosowali przeciw burmistrzowi, mogliby oni zwyciężyć, gdyby tylko co trzeci zwolennik burmistrza był na tyle naiwny, by pójść go „bronić”. Taka „niedźwiedzia przysługa” wydaje się znacznie bardziej prawdopodobnym zagrożeniem, niż nadzieja na wygraną zwolenników. Ona też jest możliwa, lecz wymaga zmobilizowania dwóch trzecich wyjściowo głosujących za. Czy ktoś ma wątliwości, że łatwiej jest dwie trzecie zniechęcić, niż zachęcić do udziału w referendum? Dodatkowo, gdyby mobilizacja zwolenników udała się tylko połowicznie, do zwycięstwa przeciwników wystarczy mobilizacja już tylko trzech czwartych z nich (na obrazku słupek „łeb w łeb”).
Czy oznacza to, że – jak można wnosić z prezydenckiego projektu korygującej sprawę ustawy – wymóg frekwencji jest zbyt niski? Zupełnie nie. To nie taki prosty problem. Jeśli podniesie się wymóg, przewaga strategii zniechęcania nad zachęcaniem pozostanie, czy nawet się wzmocni. Źródłem problemu jest to, że wymóg dotyczy ogólnej frekwencji, nie zaś liczby głosów oddanych przeciw. Moja propozycja jest taka – referendum powoduje odwołanie, jeśli głosy przeciw oddano w liczbie równej co najmniej 55 proc. ogółu głosów oddanych w dniu wyborów (i oczywiście więcej, niż głosów za). Na wykresie pokazano to jako „postulat”. Wymóg dotyczący liczby głosów przeciw likwiduje całkowicie niebezpieczeństwo „niedźwiedziej przysługi” oddanej przez zwolenników urzędującego burmistrza. Burmistrz, prezydent czy premier (oraz wszyscy inni święci, obecni i byli) mogą wtedy do woli apelować do zwolenników o głosowanie w referendum, bez jakichkolwiek podtekstów.
Próg ten jest nieco niższy, niż obecny, jeśli wszyscy zwolennicy pozostaną w domach. To zaś jest dotąd raczej regułą – większość zwolenników PiS w Łodzi w ten racjonalny sposób odpowiedziała na apel Jarosława Kaczyńskiego. Jednak nie wszyscy. Prawie 5 tysięcy poszło i zagłosowało przeciw odwołaniu. Gdyby liczba zwolenników odwołania było mniejsza o 1/10, te 5 tysięcy zwolenników Kropiwnickiego przesądziłoby – zgodnie z opisanym powyżej mechanizmem – o jego odwołaniu. Bez nich wymóg frekwencji nie byłby spełniony, z nimi – a i owszem. Przy proponowanym rozwiązaniu ich udział byłby zawsze bez znaczenia, bo nawet po takim spadku frekwencji zwolennicy odwołania byliby w wystarczającej liczbie.
Rzecz jest ważna dla takich „przeciętniaków” jak burmistrz Wiązowa (z całym szacunkiem), lecz przecież są przypadki, gdy jej waga jeszcze wzrasta. Dzieje się tak w przypadku burmistrzów, którzy wymęczyli swoje zwycięstwo w drugiej turze. Takie mierne poparcie było w 2010 roku udziałem burmistrza Mieroszowa. W drugiej turze zdobył on 52 proc. poparcia, lecz w liczbach bezwzględnych było ono niższe niż w pierwszej. Zwolenników w drugiej turze miał on zaś znacząco więcej, niż przeciwników w pierwszej. Tak jak w wielu innych miejscach, zwolennicy kandydatów, którzy do drugiej tury nie weszli, zostali w domu – najpewniej do obu konkurentów mierzących się w niej było im równie daleko.
Taka – wcale nie wyjątkowa sytuacja – ma niebanalne konsekwencje, jeśli doszłoby do referendum. Do odwołania bumistrza wystarczą całkowicie głosy jego przeciwników z pierwszej tury. Tu nawet nie jest konieczna „niedździedzia przysługa” zwolenników, ani przekonywania kogokolwiek, że jego głos na burmistrza był błędem. Jeśli zwolennicy burmistrza chcieliby referendum wygrać, muszą się zmobilizować bardziej, niż ci, którzy głosowali na innych kandydatów. Natomiast przy „współpracy” zwolenników, odwołanie burmistrza nie wymaga zmobilizowania nawet połowy jego przeciwników z pierwszej tury („łeb w łeb”). Można tu byłoby rozważyć przyjęcie za punkt odniesienie frekwencji w pierwszej turze – wtedy postulowana wartość liczby głosów „przeciw” niezbędnych do odwołania wzrastałaby do 1559.
Na koniec jeszcze o sytuacji samorządowych prymusów, którzy wygyrwają z poparciem ponad 70 proc. wyborców. Czy w takim Szamocinie warto w ogóle szamotać się z referendum?
Tutaj sama mobilizacja przeciwników nie wystarcza, nawet z niedzwiedzią przysługą zwolenników. Gdyby ci ostatni konsekwentnie zostawiali w domu, przeciwnicy muszą z nawiązką podwoić swe szeregi. Do przegłosowania całkowicie zmobilizowanych przeciwników może dość a referendum i tak będzie nieważne. Gdyby jednak zwolennicy burmistrza chcieli odnieść takie spektakularne zwycięstwo, muszą uważać. Dodatkowych 55 przeciwników może doprowadzić do jego upadku. Tak, czy inaczej – paradoksem tego rozwiązania jest to, że szamotać się nie ma co, nawet gdy się jest ma poczucie znaczącej przewagi. Zawsze najbezpieczniej jest mówić zwolennikom – dajcie sobie spokój.
Jest tylko jedno zagrożenie – jeśli jest się tak słabym, jak dziś PO w Warszawie, to takie sugestie rozjuszają przeciwników i dostarczają dodatkowych argumentów w debacie publicznej. Lecz miecz jest obosieczny. Największy paradoks jest taki, że dziś w Warszawie to Jarosławowi Kaczyńskiemu opłaca się apelować do zwolenników HGW, by szli do referendum. To znaczy – opłacałoby mu się to, gdyby nie fakt, że taki bezpośredni apel miałby zapewne skutek całkiem odwrotny. I tak kołomyja się rozkręca – zaś na początku był tylko jeden głupi przepis, motywowany ustawodawczą naiwnością. Demokracja to oczywiście obywatelski obowiązek, lecz także gra. Jeśli jej reguły źle są ustawione, obywatelskość cierpi w konfrontacji z racjonalnością.
… z uwagą czytam zawsze Pana analizy … myślę, że nawet mnie laikowi dają one pewien obraz … ale czy obejmują wszystkie okoliczności ? … przykład ” wybierano wójta, umowie nazwanego Z1, po wyborach gość zmienił się nie do poznania na gorsze ; lub zmieniła się koalicja wyborców z tej z przekonania na nową z zawiązanych układów; lub Z1 nie liczy się z niczym i nikim-garnie wszystko pod siebie … „… i wiele innych powodów … więc i referenda … i mówią co im pasuje … byleby wygrać … ale myślę Panie doktorze, że wyborcy zaczynają odróżniać dobro od zła … problem czy zechcą pójść do urn … jak to zmienić ? … obowiązkowe wybory ? … w jakiej formie ? … to nie polemika z Panem tylko takie moje patrzenie na temat … ja zawsze chodzę i wiem jak postąpić … i znowu o pieniądze biega … nie o miasto idzie, nie o kraj … jedynie o ogólnie partykularne interesy ludzi, partii … pozdrawiam 🙂