Kuszą i straszą

Rozkręcają się podchody na lewicy. To już prawie cała dekada, odkąd SLD jest kuszone i straszone nowymi inicjatywami. Niewiele lat mniej ciągnął się też próby odnowienia samej tej partii. Jak wyglądają dotychczasowe takie manewry z perspektywy posłów Sojuszu?

Często zapomina się o tym, jak ważną rolę odgrywają w stabilizowaniu struktur partii i jej wyniku wyborczego – mimo wszystko – jej posłowie. Specyfika SLD jest tu szczególnie widoczna na tle innych partii, jeśli zrobić takie zestawienie, które jakiś czas temu przygotowałem dla PO i PiS w wyborach 2011. Chodzi o porównanie liczebności pięciu grup. Powstają one ze skrzyżowania dwóch podziałów. Jeden to miejsce na liście. Tych na miejscach mandatowych nazwałem sobie ostatnio „strzelcami” i tego będę się odtąd trzymał. Tych poza takimi miejscami od dawna nazywam „naganiaczami” i tak już zostanie. Drugi podział to zdobycie mandatu w wyborach, bądź też nie. W tu pojawia się jedna nieoczywista kategoria. To ci kandydaci, którzy dostaliby mandat, gdyby nie to, że ich partia zdobyła w ich okręgu mniej mandatów, niż ostatnio. Gdyby ich zdobyła tyle samo, to mandat przypadłby właśnie im.

Na wykresie są trzy pierścienie. Zewnętrzny to łączne zestawienie dla PO, PiS i PSL za 2007 i 2011 rok. Ich przypadki co nieco się różnią w szczegółach, lecz generalnie oscylują całkiem blisko tak pokazanych udziałów. Ku wnętrzu wykresu najpierw LiD w 2007, potem SLD w 2011.

W pozostałych partiach zwykle było tak, że 8 na 9 posłów danej partii ponownie znajdowało się na listach. Z tych 4/5 zajmowało miejsca mandatowe, czyli pozycje strzeleckie. Z posłów-strzelców marnował swoją pozycję jeden na dwunastu, czyli mandat zdobywało ponad 90 proc. Z tych kilkunastu procent posłów, którzy w kolejnych wyborach zostawali naganiaczami, przełamać partyjne naznaczenie udawało się co drugiemu. To wcale nie dużo gorzej od nowych kandydatów umieszczanych na pozycjach strzeleckich (licząc jako pretendentów także ministrów i senatorów, czyli takie osoby jak Jacek Rostowski czy Anna Fotyga, zaś w 2007 roku Grażyna Gęsicka czy Jarosław Gowin).  Wreszcie marne trzy procent przegrało, bo partii w ich okręgu poszło gorzej, niż poprzednim razem.

W porównaniu z losem bardziej konserwatywnych kolegów, los posłów lewicy nie układał się tak różowo. Za każdym razem jednak inaczej. W 2007 roku aż 40 procent musiało się posunąć, by zrobić na szczycie listy miejsce dla koalicjantów współtworzących LiD i zostało naganiaczami. W roku 2011 nie było to aż tak spektakularne, lecz doświadczeni posłowie musieli jeszcze niejednokrotnie ustępować miejsca ulubieńcom przewodniczącego Napieralskiego. Zepchnięci do roli naganiaczy posłowie nie zamierzali się z tym pogodzić i przepychali się przed umieszczonych wyżej pretendentów całkiem skutecznie. Nie na tyle jednak, by nie pozostało wrażenie zdziesiątkowania ich szeregów. W 2011 roku doszedł to tego niespotykanie wysoki procent tych, którzy przegrali wraz z partią. Przepychanki na listach dołożyły się do innych słabości młodego lidera lewicy i mandatów zabrakło dla jednej trzeciej posłów SLD – dostali je za to w większości anonimowi ludzie Palikota.

W jednych i drugich wyborach procent udanych reelekcji był na lewicy najniższy z wszystkich stabilnych partii. Jednak za każdym razem z innego powodu. Łatwo im zatem znaleźć argumenty za i przeciw każdemu z możliwych scenariuszy.  Kolejne jednoczenie lewicy to zapewne znów konieczność ustępowania miejsc na listach „darmozjadom”. Pozostanie we własnym gronie to ryzyko utraty stanu posiadania na rzecz innych list. Wypada się zgodzić, że wybór nie jest łatwy.

Jednoczenie lewicy byłoby perspektywiczną strategią dla drugiego szeregu SLD, gdyby przynosiło jakąś znaczącą wartość dodaną. W 2007 roku tak się jednak nie stało. W 2011 taka nowa wartość pojawiła się na zewnątrz. Tego używa się dziś jako straszaka. Pokusą ma być zaangażowanie Kwaśniewskiego. Lecz przecież w 2007 roku to się on jakoś nie popisał. Dziś w dalszym ciągu jest najbardziej wyróżniającą się postacią na lewicy, lecz to przecież nie znaczy aż tak wiele. Świadczy raczej o mizerii lewicowych kadr. Były prezydent ma ciągle wpływowych sympatyków, lecz ma także Kulczyka u nogi. Jego determinacja też jest wątpliwa. Stąd też syreni śpiew Siwca i Palikota najwyraźniej nie kusi SLD aż tak, jak to się co po niektórym marzy. To przecież nie znaczy, że pomimo złych doświadczeń z przeszłości, coś w Sojuszu w końcu nie pęknie. W mej ocenie jest to jednak scenariusz mniej prawdopodobny. Jeśli gdybać na podstawie tych wykresów, warto zauważyć, że z perspektywy posła, gdyby tylko ograniczyć wewnętrzne przepychanki-wycinanki, wariant „partia ciasna, ale własna” nie musi być znacząco gorszy od pomysłów dopuszczenia nowych chętnych do wcale niekoniecznie powiększającego się tortu.

PS. A propos Kartaginy – to czy ktoś się dziwi, że relacje wewnątrz naszych partii są wredne? W końcu tylko koledzy mogą realnie pozbawić posła mandatu, odpowiednio konfigurując listę. Lecz taki stan rzeczy specjalnie posłów nie uwiera – w końcu jak dotąd dają sobie z tym całkiem nieźle radę. Tylko my – obywatele – wychodzimy na tym trochę gorzej, tracąc czas na obserwację ich jałowych przepychanek.

Jeden komentarz do “Kuszą i straszą

  1. ~Mitonieloto

    Gdyby spojrzeć na to czysto finansowo, wycena firmy jaką jest polska lewica nie jest za wysoka – brak spójności, pojednania…choć w sumie na drugim skrzydle jest dokładnie tak samo. Może to znak, polityki – że nawet te same poglądy nie gwarantują zgody.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *