Dobre rozwiązania powstają dzięki doświadczeniu, zaś doświadczenie powstaje dzięki złym rozwiązaniom. Bez wątpienia takim jest ordynacja zastosowana w zeszłotygodniowych wyborach w Rumunii. Nie waham się tu wrzucić kamyczka do własnego ogródka – jest to kolejna nieudana próba powiązania różnych systemów wyborczych. Dalej uważam, że takie powiązanie może prowadzić do dobrych rozwiązań. Wymaga jednak bardzo przemyślanej konstrukcji. Przy okazji zaś – rumuńskie wybory dostarczają też poważnych ostrzeżeń względem systemu najprostszego – ordynacji FPTP (JOW z jednym głosem w jednej turze).
Zmiana rumuńskiej ordynacji jest efektem gier równie skomplikowanych, jak cała tamtejsza scena polityczna. Nie udało mi się zgłębić zamiarów stron, ani ciągu zdarzeń, które doprowadziły do takiego a nie innego sposobu wybierania parlamentu. Wiadomo natomiast, jaki jest końcowy efekt. Kraj podzielono na 315 okręgów a w każdym partia mogła wystawić jednego kandydata. Jeśli zdobył on ponad połowę głosów, dostawał mandat. Natomiast wszystkie głosy oddane na kandydatów danej partii były sumowane, zaś na ich podstawie, w bardzo skomplikowanej procedurze, przyznawano partiom mandaty proporcjonalnie do tak obliczonego poparcia. Mandaty te rozdzielano pomiędzy tych kandydatów, którzy nie dostali mandatu bezpośrednio, z uwzględnieniem wyników indywidualnych i łącznych wyników partii w każdym z 42 powiatów (średnio jakieś 500 tys. mieszkańców i 7 okręgów wyborczych). Taka metoda miała – jak się można domyślać – jednocześnie przypisać każdemu posłowi niewielki okręg i odwzorować siłę ogólnokrajowych partii. Do tego posłowie powinni być równomiernie rozprowadzeni po całym kraju w zależności od regionalnego poparcia. Natomiast konkurencja pomiędzy kandydatami tej samej partii, miała sprowadzać się do mobilizującego wyścigu, nie zaś do walki w obrębie listy o względy twardego elektoratu. Jeśli faktycznie tak właśnie można opisać ten zamiar, to miała powstać całkiem zmyślna mamałyga. Miała, ale…
Jednak po kolei. Do wyborów stanęły 4 liczące się siły. Dwie koalicje: anty- i proprezydencka (odpowiednio USL i ARD), nowa „Partidul Poporului” telewizyjnego celebryty Dana Diaconescu (PP-DD, tłumaczenie „Partia Popularna” byłoby chyba mniej mylące niż literalne „Partia Ludowa” – w sumie coś jak Ruch Palikota z programem Andrzeja Leppera) i tego partia mniejszości węgierskiej UDMR. W Izbie Deputowanych zarezerwowano też miejsca dla 18 (!) partii mniejszości narodowych – od Niemców po Romów, od Czechów po Turków i od Albańczyków po ichniejszych starowierów. Bukowińscy Polacy też mają jednego posła.
Sondaże zgodnie zapowiadały zdecydowane zwycięstwo antyprezydenckiej lewicowo-liberalno-konserwatywnej koalicji, startującej jednak pod jednym szyldem. Niebanalną sytuację oddaje obrazek z Wikipedii. Kółko po prawej to liczba głosów. W lewym dolnym rogu podział mandatów z rozbiciem na członków koalicji. Natomiast na mapie pełnymi barwami zaznaczono zdobywców bezpośrednich mandatów, natomiast jaśniejszym odcieniem i kolorowymi kropkami na mapie pokazano zdobywców mandatów rozdzielanych na kolejnych etapach procedury. W prawym górnym rogu Bukareszt, po lewej w kratce cztery okręgi zagraniczne. Mapka tylko dla generalnego wrażenia – by pokazać skalę galimatiasu. Za chwilę wszystko będzie wyjaśnione po kolei.
Na wykresie poniżej różne aspekty sprawy uporządkowano według jednego schematu. Najpierw zatem generalna liczba głosów – dla każdej z czterech sił. Pod nią podział mandatów, który wynikałby z proporcjonalnego odzwierciedlenia zdobytej przez partie liczby głosów – zgodnie z regułami systemu partia nie może dostać mniej mandatów, niż taki udział w puli 315 mandatów. Tu jednak rozpoczyna się problem. Kolejny pasek to liczba okręgów, w którym kandydat danej partii zdobył najwięcej głosów – czyli mówiąc wprost, wygrał wyborczy wyścig. Gdyby stosować system FPTP, antyprezydencka koalicja zdobyłaby przytłaczającą liczbę mandatów – dokładnie 93%. Największą siłą opozycyjną byłaby natomiast czwarta co do kolejności ogólnego poparcia partia mniejszości węgierskiej. Wszystko dlatego, że ma ona poparcie skoncentrowane w kilku powiatach. Natomiast dwie partie opozycyjne, choć razem mają sześciokrotnie większe poparcie od niej, dostałyby trzy razy mniej mandatów – zupełnie symboliczną ich liczbę.
Jednak samo zwycięstwo w okręgu nie dawało jeszcze mandatu. Trzeba było zdobyć ponad połowę głosów. To udało się i tak przytłaczającej większości kandydatów Unii Socjalno-Liberalnej (takie tłumaczenie jej nazwy chyba dobrze oddaje jej charakter). Zdobyte przez nich 264 mandaty to o 70 więcej, niż się tej liście należało na podstawie łącznej liczby głosów. Do tego jeszcze doszły mandaty należne jej w rozliczeniu na poziomie powiatów – tam, gdzie wygrywała mniejszość węgierska. Stąd dopiero wynika ostateczny podział mandatów. USL dostała tyle mandatów, ile się należało na podstawie jednego kryterium, zaś wszystkie partie, zarówno w skali kraju, jak i lokalnie, dostały wyrównanie do liczby należnej na podstawie drugiego kryterium. Tyle, że wymagało to rozdzielenie nie 315 a 394 mandatów. Przyznano – bagatela – 79 mandatów naddatkowych. To jedna czwarta wyjściowej ich liczby. Oczywiście, wyjściowe proporcje zostały tą metodą zaburzone, lecz w sumie to nie aż tak znacząco. Zwycięska koalicja dostała 66,3% mandatów, gdy wliczyć mandaty mniejszości narodowych. Gdyby „regularne” 394 mandaty podzielić proporcjonalnie, powinna mieć 28 posłów mniej. Faktem jest, że w zasadzie daje jej to większość 2/3, której tak by nie miała.
W mamałydze porobiły się mało apetyczne kluchy. Ubocznym efektem systemu jest nie tylko kuriozalna liczba mandatów naddatkowych. Do tego dochodzą 24 przypadki, gdy zwycięzca w okręgu nie otrzymał mandatu, natomiast sukces odniósł inny kandydat z tego samego okręgu, z niższym poparciem. Oczywiście, takie przypadki zdarzają się i u nas (np. w okręgu kujawsko-pomorskim w wyborach PE 2004). Tu jednak występują w naprawdę znacznej liczbie. W dodatku są skoncentrowane w powiatach o wyrównanym poparciu dla większej liczby partii a zróżnicowanej frekwencji – np. w Aradzie mandatu nie otrzymało 4 z 7 zwycięzców w okręgach.
Niezależnie od tych oczywistych dziwactw, dwie rzeczy wymagają docenienia. Po pierwsze, bardzo ciekawie zagrało odzwierciedlanie poparcia w skali powiatu, gdy był on zdominowany przez jedną partię, która bezpośrednio brała mandat w każdym z okręgów. Kandydaci mniejszych partii mieli tam także szansę zdobycia mandatu, na zasadzie „awansu z drugiego miejsca”, znanego z piłki nożnej. Toczyli miedzy sobą wyrównane wyścigi, co na pewno jest czynnikiem mobilizującym. Takie powiaty nie są też teraz, z punktu widzenia ich partii, organizacyjną pustynią.
Na drugi pozytyw naprowadza rozważanie sytuacji, która nastąpiłaby, gdyby to by czysty system FPTP. Zdaje się, że o coś takiego chodziło politykom USL, gdy rozpoczęli zmiany. Rzecz nie tylko w dalekim od intuicyjności wyniku (żeby nie powiedzieć absurdalnym). Zwycięska koalicja, zdobywająca ponad dziewięćdziesiąt procent mandatów, mająca za przeciwnika tylko posłów mniejszości narodowych, musiałaby się rozpaść. Któraś z dwóch głównych tworzących ją partii byłaby zbędną przy powoływaniu rządu. Jakby się to miało do woli wyborców (w dowolnym rozumieniu tego pojęcia)?
Tu dochodzimy do związków z Polską. Akurat skończyłem aktualizować dane do swoich koncepcji w tej sprawie. Policzyłem poparcie dla poszczególnych partii w ostatnich wyborach przy podziale kraju na 230 okręgów. Dlaczego tyle, nie ma teraz znaczenia, bo rzecz jest w czymś innym. Jak w takich okręgach wyglądałby podział mandatów, gdyby zastosować metodę FPTP – zwycięzca wyścigu dostaje mandat, bez oglądania się na procent głosów, który otrzymał. Podaje to wykres na pierwszym pasku od góry. Z lewej mandaty, z prawej – w stonowanych barwach – procent poparcia. SLD i Palikot razem.
Lewica występuję razem, bo to i tak nie ma żadnego znaczenia. Nawet po połączeniu sił nie zdobyłaby żadnego mandatu. PSL mógłby liczyć na mandat 1 (słownie jeden). Pozostałe dzielą między siebie PO i PiS, tyle, że z proporcji poparcia 4:3 wynika podział mandatów w proporcji 2:1. Z grubsza tak jak w Senacie.
Co pokazują pozostałe paski? Różne scenariusze inspirowane rumuńskim konstelacjami politycznymi. Najpierw porozumienie PO i PSL, wedle którego PO nie wystawia kandydatów we wszystkich tych okręgach, w których przegrywa z PiS, natomiast wzywa tam swoich wyborców do głosowanie na kandydata PSL. Tak jak to się stało w wyborach senackich w Mielcu. Gdyby wszystko poszło tak jak w tamtym przypadku, PSL odbiera PiS 43 mandaty z ewentualnych 75. Dostaje ich zatem więcej, niż zostaje dla PiS. W sumie partie rządzące, mając łącznie niecałe 50% poparcia, zdobywają 85% mandatów. Opozycja zostaje całkowicie zmarginalizowana. Pytanie oczywiście – po co to PO? Oczywiście po nic, jednak pokazuje skalę możliwego oddziaływania, jakie może mieć koordynacja wystawiania kandydatów w powiązaniu z konkretnym rozmieszczeniem wyborców poszczególnych partii. Akurat PSL jest silny tam, gdzie PO jest słaba, stąd takie uzupełnianie się w przypadku ścisłej współpracy. W drugą stroną tak gładko to już nie idzie. Gdyby to PiS zrezygnował z wystawiania swoich kandydatów tam, gdzie przegrywa, popierając zamiast tego PSL, zyski byłyby znacznie skromniejsze. Obie partie dalej nie miałby większości (oczywiście symulacja daje ten sam wynik, gdyby to PiS przejął wszystkich wyborców PSL). PO zachowuje większość nawet przy minimalne przewadze nad takim sojuszem.
Samodzielną większość traci natomiast, jeśli zostanie osłabiona na rzecz połączonej lewicy dokładnie o tyle głosów, ile w każdym z okręgów w 2011 roku padło na SLD (na wykresie przypadek oznaczony jako LiP+, czyli Lewica i Palikot wzmocnieni). Tak wzmocniona lewica zaczyna deptać po piętach obu większym partiom w liczbie głosów, lecz jeśli chodzi o mandaty, zostaje dalej w tyle. Ma zbyt wyrównane poparcie, zaś swoje maksima akurat tam, gdzie wysokie wyniki ma też PO. Dodatkowo, jej pozycja na scenie politycznej może zostać łatwo podważona. Gdyby w takiej sytuacji doszło do porozumienia PO-PSL, taka koalicja odbiera PiS tyle mandatów, że jest w stanie rządzić dalej w oparciu o mniej niż 40% głosów.
Generalnie – system FPTP czyni scenę polityczną podatną na dramatyczne zwroty akcji, w zależności od międzypartyjnych porozumień i przestrzennej konfiguracji poparcia. Jeśli w Wielkie Brytanii utarło się to z czasem w jakieś przewidywalne i jako-tako racjonalne wzory, to wcale nie znaczy, że tak się stanie w innych miejscach. Można też to sprawdzić w Indiach.
Natomiast próby zaradzenia słabościom takiego systemu, w szczególności przez dodanie jakichś elementów międzypartyjnych rozliczeń i wyrównań, wymagają nadzwyczajnej ostrożności. Łatwo tu uruchomić spiralę absurdu. Moim zdaniem to nie powinno zniechęcać do rozważania takich rozwiązań, lecz jedynie do bardzo uważnego studiowania przypadków innych krajów. Lepiej się uczyć na ich błędach, niż na własnych.
Wszystko zaś z wielką sympatią i troską o Rumunię. Gdyby zastosowali prawie ten sam system, tylko podzielili kraj na 210 okręgów, by w nich rozdzielić 315 mandatów, bądź też z góry założyli, że jeśli jest 315 okręgów, to mandatów do rozdzielenia powinno być – powiedzmy – 460, wtedy można byłoby przyznawać mandat każdemu zwycięzcy w okręgu, nie byłoby mandatów naddatkowych i wszystko by się ułożyło naprawdę zgrabnie. Może jeszcze kiedyś się tak to utrze i obejdzie się bez dzisiejszych kluch. Może też i u nas.