Głupota jest bez porównania bardziej zaraźliwa od rozsądku. Także w sprawie zmian ustrojowych. W Czechach powoli rozkręca się kampania przed pierwszymi bezpośrednimi wyborami prezydenta. Rozumiem, jak kłopotliwy jest wybór prezydenta w rozdrobnionym parlamencie, gdzie niby są dwa wyraźne bloki, lecz i tak bardzo wiele zależy od „niedotykalnych” komunistów. Nie bardzo jednak rozumiem, na czym opierało się przekonanie, że wybory powszechne będą bardziej czytelne.
Przypuszczam, że dwie największe partie wyobrażały to sobie tak, że na ich kandydatach skupi się uwaga opinii publicznej. To zaś ponownie doprowadzi do polaryzacji , która uległa takiemu rozwodnieniu w ostatnich wyborach – dwie główne partie miały razem 67% głosów w 2006, lecz już tylko 42% w 2010.
Nawet lektura prasowych doniesień pokazuje, że jak dotąd nie idzie to zgodnie z planem. Pomysł z prawyborami w głównych partiach jest jak najbardziej miły mojemu sercu. Jednak diabeł tkwi w szczegółach. Wybory prezydenta – nominalnej głowy państwa bez odpowiedzialności za codziennie sprawy i możliwości rządzenia – mają zupełnie inną logikę od wyborów prezydenta USA. Z kilku powodów:
1. Najwyraźniej nie mają w nich ochoty startować liderzy dwóch głównych obozów – pewnie wiedzą, że nawet w przypadku zwycięstwa oznacza to konieczność oddania kierownicy i zajęcia miejsca koło kierowcy – prestiżowego, lecz o wpływie na dalszą jazdę sprowadzającym się do słownych sugestii. Natomiast przegrana to olbrzymie ryzyko politycznego zgonu.
2. Małe partie nie mają natomiast innego wyjścia, jak wystawianie swoich liderów. Od nich nikt nie oczekuje zwycięstwa, natomiast jest to okazja do podbicia notowań swojej partii. Starcie wielkich ryb z małych stawów i małych ryb z większych stawów nie jest już tak jednostronne.
3. Czynnikiem nie do zlekceważenia są nastroje antypartyjne i wyobrażenia o prezydencie jako o mediatorze pomiędzy zwaśnionymi stronami. Ich siłę w czeskim przypadku pokazuje prowadzenie w sondażach Jana Fischera. Trzeba tylko pamiętać o skali tego prowadzenia, o czym relacja w GW już nie wspomina. To jest czasami 33%, lecz czasami mniej niż 25. Gra toczy się więc w trójkącie – dwa główne elektoraty partyjne (na dziś podzielone wewnętrznie) oraz kandydat ucieleśniający antypartyjne nastroje. Jednak do nieuchronnej w takim wypadku drugiej tury wejdzie tylko dwóch kandydatów. Kto to będzie, jest zupełnie nieprzewidywalną wypadkową osobistych ambicji drugiego szeregu czeskiej polityki. Jeśli elektoraty partyjne ostatecznie się jednak skupią, mogą wypchnąć „mediatora” z ostatecznej rozgrywki. Podobnie jak pojawienie się następnego kandydata grającego na antypartyjną nutę. Jeśli nie – mediator ma rzeczywiście największe szanse. Ktokolwiek będzie jego przeciwnikiem w drugiej turze, kandydat antypartyjny zapewni sobie głosy elektoratu tej partii, której kandydat odpadł.
4. Taka konstatacja sprawia, że pokonanie antypartyjnego kandydata najłatwiejsze jest z zastosowaniem jego broni. Połączenie cichego poparcia dużej partii z formalną bezpartyjnością byłoby tu wunderwaffe. Tak jak w polskich samorządach. Byłoby, lecz jest w sprzeczności z szerszymi celami partii. Nici wtedy z umacniania się przed rzeczywistą walką w władzę w wyborach parlamentarnych. To jednak nie musi interesować kandydatów o realnych szansach. Stąd Jan Szwejnar nie pali się – sądząc z doniesień – do startu w prawyborach u socjaldemokratów. To zaś otwiera drogę dla byłego premiera Milosza Zemana, itd. itp.
Jednym słowem – czeski film. Zwycięstwo będzie dalekie od naiwnego przekonania, że „wyborcy wskażą najlepszego”. Technicznie zawsze da się to tak przedstawić, lecz zależność wyniku od pozornie drugorzędnych rozstrzygnięć jest w przypadku drugorzędnych wyborów przemożna. Idiotyczna komedia może się zamienić w dramat, gdy takie wybory do reszty zdestabilizują scenę polityczną przed rzeczywistymi wyborami późną wiosną 2014. Warto to obserwować jako przestrogę – odbędzie się to na samym początku naszego wielkiego politycznego pięcioboju.
Hey, that’s a cvleer way of thinking about it.