Politycznie tsunami dwukrotnie już zmiatało rządzących – w 2001 i w 2005 urzędujący premier nie dostał się do Sejmu. To wyjaśnia dlaczego opozycja i media raz za razem popadają w stan rozgorączkowania, wypatrując sygnałów zbliżania się kolejnego politycznego kataklizmu.
Na tej gorączce buduje swoją obecność medialną lider partii, której wejście do Sejmu było największą niespodzianką zeszłorocznych wyborów. Popularność może to i daje, lecz dla wiarygodności to jednak poważne wyzwanie. Na razie rzeczywistość dość brutalnie weryfikuje buńczuczne deklaracje. Póki co, o zapowiadanych na „po świętach” transferach z PO i SLD ani słychu, ani widu. Może jednak chodziło o Boże Narodzenie?
Zanim jednak wrócimy do nowej siły, winien jestem czytelnikom jedno wyjaśnienie. Po ostatnich wyborach chciałem tu zrelacjonować wyniki badań CBOS, który w 2005, 2007 i 2009 analizował elektoraty głównych partii – poprzednie wyniki omawiane były w notce o „odpuszczonej ćwiartce„. Nie mogąc się doczekać kolejnego raportu, skontaktowałem się z CBOS i okazało się, że tym razem pośpieszyli się oni i zrobili takie badania we wrześniu – jeszcze przed wzrostem popularności Ruchu Palikota. Mają one zatem mniejszą aktualność, lecz i tak warto je tu przytoczyć.
Mapa polskich elektoratów przedstawiana jest z uwzględnieniem dwóch osi – ekonomicznej i obyczajowej. Poszczególne kropki to punkty ciężkości elektoratów partii. Rozumieć to należy w ten sposób, że połowa wyborców danej partii ma poglądy na lewo od danego punktu a połowa na prawo, połowa powyżej a połowa poniżej. Położenia, jak to rozumiem, ustalane są względem średniej dla całej populacji. Najjaśniejsze kropki to takie punkty w roku 2005, potem kolejne przesunięcia w 2007 i 2009, aż wreszcie najciemniejsze punkty to stan na 2011. Na progu kampanii wyborczej wyglądało to tak:
Pamiętając, że precyzja takich badań jest ograniczona, można jednak zwrócić uwagę na kilka zjawisk. Pozycja PO jest tu najbardziej stabilna. PiS dość konsekwentnie odsuwa się od centrum na osi obyczajowej. PSL po próbie pozyskania sierot po POPiSie wraca do matecznika.
Przesunięcia w SLD są najtrudniejsze do interpretacji. Być może najpierw systematycznie traciła swych najbardziej liberalnych gospodarczo sympatyków na rzecz PO, by potem zacząć ich odzyskiwać. Wtedy jednak Napieralski zaczął potykać się o własne nogi (zbędne napięcia z wewnętrznymi oponentami, odrzucenie Rozenka itd.) i okazał się za słaby by zachować antyklerykalno-liberalnych wyborców.
Ciekawych danych dostarcza tu analiza wyniku wyborczego Ruchu Palikota. Badając rzecz tylko na poziomie okręgów, porównywałem ten wynik z wynikami PO i LiD w 2007 oraz stratami tych sił względem tamtych wyborów. Do analizy włączyłem też głosy, które padły na Korwina-Mikke w 2010, a które nie zostały skonsumowane przez jego listy w 2011, głównie z powodu ich braku w połowie okręgów. Analiza regresji pozwoliła stworzyć model, pokazujący siłę poszczególnych składowych nowego ugrupowania. Dla każdego z okręgów pokazuje je wykres – na dole średnia, czyli model generalny. Wysokość każdego słupka pokazuje wielkość modelowej składowej danego rodzaju w ostatecznym wyniku RPl w danym okręgu.
Generalnie wygląda to tak – na 10% poparcia dla RPl składało się:
5% wyborców LiD z 2007 roku (9 na 10 straconych przez LiD wyborców)
1,5% wyborców PO z 2007 roku (połowa strat PO)
0,5% wyborców JKM z 2010 roku (4 na 10 „wolnych” wyborców JKM)
3% innych wyborców – prawdopodobnie nowych (stała z modelu – na wykresie razem z odchyleniem)
Głębsze analizy pokazują, że straty PO to głównie odbicie tych wyborców, którzy w 2007 przepłynęli do PO z SdPl i PD. Niezależnie, jak to sobie tłumaczą warszawscy dziennikarze, największe poparcie dla Palikota to okręgi Sosnowiec, Częstochowa, Wałbrzych i Koszalin – niczego im nie ujmując, miejsca niezbyt znane jako ośrodki polskiej nowoczesności, co najwyżej jako miejsca, gdzie podział postkomunistyczny przebiegał z największą przewagą sił starego reżimu.
Nic zatem dziwnego w napięciach pomiędzy dwoma lewicowymi partiami. Lecz przecież walka o te 5 granicznych procencików, to w ich wyobrażeniu także walka o to, do kogo mają przepłynąć zyski spodziewane w przypadku następnego politycznego tsunami. Tyle tylko, że im ta walka będzie bardziej wyczerpująca, tym takie zyski mogą być mniejsze. O ile będą wcale. Najnowsze sondaże w żadnym stopniu nie wskazują, by lewica była na wznoszącej fali – ani w ocenie partii, ani kandydatów na prezydenta. Głównym zagrożeniem dla pozycji PO jako lidera sondaży pozostaje PiS, choć jego wzmocnienie jest – paradoksalnie – nadzieją Tuska.
W każdym razie, po raz kolejny okazało się, że zapowiadany przez opozycję zjazd rządzących po równi pochyłej nie jest samospełniającą się przepowiednią, lecz samoniszczącym się proroctwem. Rozgorączkowanie opozycji obraca się przeciwko niej, prowadząc do destrukcyjnych sporów i radykalizacji przekazu. To zaś przechyla sympatię umiarkowanych wyborców na rzecz obrońców status quo, którymi z reguły są rządzący. Nawet ci najmniej udolni.
Przebieranie nogami nie przyspiesza tsunami.
PS. To, że RPl dostał dokładnie 10,02%, pozwala zweryfikować tezę o znaczeniu naturalnych progów wyborczych, którą stawiałem jeszcze we wrześniu. Gdyby Napieralski obronił te 5% wyborców, Palikot dalej przekraczałby próg wyborczy. Jednak gdyby w każdym okręgu podzielić głosy RPl na pół i taką połowę oddać SLD, nowe ugrupowanie nie dostałoby dwudziestu mandatów, lecz dokładnie dwa. Jeden dla lidera a drugi w Lublinie dla Zofii Popiołek – tworzyliby razem niezły duet.
Na lewicy brak przywódcy z charyzmą. Stare wyliniałe, młode nieopierzone.
Ariltces like this make life so much simpler.