Histeria „partnerska” nie zwalnia z obowiązku rzeczowej argumentacji – wręcz go wzmaga. Nawet jeśli 99% już wie, co o tym sądzić, to może jednak znajdzie się ktoś, kto jeszcze się waha. Przywołany przez o. Macieja Ziębę, chciałbym pociągnąć tu kilka wątków z tekstu w ostatnim TP i sierpniowego tekstu w GW.
Lektura projektu posła Dunina, w odróżnieniu od popierającej go publicystyki, pozwala przedstawić dwie podstawowe, techniczne tezy: Po pierwsze, próby zaprzeczania bezpośrednich związków ustawy z instytucją małżeństwa wymagają naprawdę dużego samozaparcia – w tekście projektu ustawy słowo „małżeństwo” lub „małżonek” pojawia się ponad 250 razy.
Co za tym idzie, jeśli zostawić na boku kwestię płci stron proponowanej umowy, ustawę można byłoby zastąpić zgrabniejszą modyfikacją prawa rodzinnego: Jeśli osoby zawierające małżeństwo tak sobie życzą, nie nazywają się małżonkami ale partnerami a ich umowa nazywana jest umową partnerską. W takim wypadku nie obowiązują ich następujące konsekwencje małżeństwa: (tu odpowiednie wyliczenie przepisów).
Lista takich odstępstw jest bez wątpienia krótsza od listy koniecznych zmian przy obecnej formie. Zmian sprowadzających się do dopisania „partnera” w miejscach, gdzie w tej chwili jest „małżonek”. Samo słowo „partner” jest oczywiście źródłem nieporozumienia, jako że funkcjonuje całkiem powszechnie jako synonim wspólnika. Jeśli połączyć to skojarzenie z oczywistą zbieżnością „nowej instytucji rodzinnej” i małżeństwa, zamiast proponowanej nazwy lepiej posługiwać się określeniem „małżeństwo z ograniczoną odpowiedzialnością”. Jak już pisałem, nazwę „związek partnerski” uważam za mylącą. Dlaczego? Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu z TP: Kwintesencją problemu jest tu pytanie o relacje nowej instytucji względem małżeństwa, jeśli traktować jej proponowaną nazwę dosłownie. Czy małżeństwo ma być 'związkiem bardziej partnerskim’, czy 'związkiem mniej partnerskim’?
Nazwa nowej instytucji, gdyby ją chcieć wprowadzić, powinna jednoznacznie określać jej relacje względem małżeństwa. Logiczne byłoby, żeby te określenia wynikały z przyjętych rozwiązań, nie zaś były wyłącznie wyrazem dobrych intencji. Pójście tą ścieżką, zamiast emocjonalnych apeli i szantaży, pomogłoby dotrzeć do istoty sporu. Czego dotyczą ograniczenia względem małżeństwa, poukrywane gdzieś wśród niedopowiedzeń?
To pytanie jest też kluczowe z drugiego powodu. W uzasadnieniu ustawy przywoływani są ci, którzy nie chcą zawrzeć małżeństwa, stąd powinni mieć zaoferowaną przez prawo powszechnie obowiązującą alternatywną możliwość standardowego uregulowania swoich relacji. Uzasadnienie nie stawia jednak żadnych hipotez, dlaczego to nie chcą zawierać małżeństw. Wypadałoby chyba dociec, co sprawia, że chcieliby zawierać umowę w proponowanej formie. Niestety uzasadnienie omija kluczowy problem, lecz to nie znaczy, że trzeba go zostawić na boku.
Jeśli chodzi tylko o nazwę, to trochę to wygląda na pułapkę na konkubinaty – zwolennicy prawdziwie wolnych związków powinni mieć się na baczności! Tym bardziej, że jeśli chodzi o złapanie konkubentów w małżeńskie sidła, inaczej tylko nazwane, to państwo nie wyrzeka się swojego bezpośredniego zysku z ich obecnego statusu – oddzielnego opodatkowania. Czy dobrze rozumiem, że pomysłodawcom chodzi o taki trik: My was złapiemy na zobowiązania ukrywając prawdziwe intencje pod inną nazwą, zaś dodatkowo jeszcze nie stracimy na podatkach?
Tak można byłoby wnosić z tych wypowiedzi, w których wynika, że nowa propozycja w przypadku par heteroseksualnych nie jest żadną lichą namiastką małżeństwa, bo również zabezpiecza strony na wszystkie okoliczności. Przywołuje się tu przepis o obowiązku alimentacyjnym, zapisanym w projekcie. Jednocześnie jednak rozwiązanie umowy, także na drodze sądowej, obywa się bez orzekania o winie. Nie wiem, czy wszyscy zwolennicy takiego rozwiązania zdają sobie sprawę co to w praktyce oznacza. Oznacza to tyle, że pracująca kobieta, która wyrzuci z domu swojego „partnera”, gdy popadnie on w alkoholizm, będzie musiała jeszcze przez 3 lata łożyć na jego „uzasadnione potrzeby”, jeśli okaże się, że on właśnie stracił pracę. Kto za? Ręka w górę!
Zasadnicza różnica nie sprowadza się więc chyba tylko do nazwy. Czy zastąpienie rozwodu niesprecyzowanym „rozwiązaniem umowy” ma być tym, co skusi konkubentów? Dlaczego? Czy korzyści i ryzyko są tu zawsze rozłożone po partnersku – nie tylko w chwili wzajemnej ekscytacji, lecz także w momencie kryzysu? Być może procedura rozwodu jest źródłem nadmiernego stresu i upokorzenia. Może warto rozważyć, czy jej nie przemyśleć na nowo. Lecz warto też przemyśleć, jakim źródłem problemów może być jej pozbycie się ot tak, przez zamknięcie oczu.
Dla porządku – dla niektórych przewagą „małżeństwa z o.o.” może być też fakt, że można sobie je zawrzeć u notariusza i że nie trzeba składać żadnej żenującej przysięgi. Czy takie rozwiązanie wymaga aż tylu emocji? Rezygnacja z obrzędowości świeckiej nie jest chyba rzeczą, o którą kruszyliby kopie nawet najzagorzalsi religijni tradycjonaliści. W każdym razie ja bez problemu dałbym się przekonać do tego, by o zawarciu małżeństwa można było zawiadamiać urzędy na piśmie, czy wręcz dopiero wtedy, gdy to w jakiejkolwiek sprawie ma znaczenie. Jako małżonek przedkonkordatowy brałem udział w takiej świeckiej uroczystości. My ubawiliśmy się setnie, lecz rozumiem, że nie wszyscy mają ochotę na taką przymusową rozrywkę. Nie wiem co prawda, czy likwidacja takich publicznych deklaracji jest dla wszystkich godnym pochwały kierunkiem. Czy rezygnacja z ślubowania poselskiego, jako przeżytku, byłaby dobrze przyjęta przez opinię publiczną? Czy Janusz Palikot, zapędzający swoich aktywistów do publicznej górnolotnej przysięgi w wieczór wyborczy, byłby zadowolony z sugestii, że zrobił wtedy coś okrutnie obciachowego? Tak, czy owak, tu jest pole do dyskusji i ustępstw. Tylko czy do tego trzeba aż nowej instytucji?
Wreszcie na koniec pytanie o wszystkich tych, którzy nie zawierają małżeństwa, bo w ogóle „nie chcą się wiązać”. Czy jest jakiś mężczyzna w tym kraju, który w trakcie socjalizacji nie poznał porzekadła, że „kto się chce piwa napić, nie musi zaraz browaru kupować”? Spora grupa argumentów na rzecz nowego rozwiązania sugeruje, że to rozwiązanie idzie tym tropem. Do tego wszak się sprowadza twierdzenie, że „nikt mi nie będzie mówił, jak mam żyć”. Podzielającym takie wyobrażenia chciałbym zwrócić uwagę, że projekt formalnie za ich poglądami nie podąża. Zgodnie z nim, partnerzy nie są wcale wolni: Są obowiązani do wzajemnej pomocy, lojalności oraz wsparcia materialnego i osobistego, a także do współdziałania dla dobra zawartego związku partnerskiego. Wspólnota za nic nie chce się przestać wtrącać w sprawy żyjących razem ludzi. Czy taka formuła oznacza, że wtrąca się mniej, czy więcej, niż w przypadku małżeństwa? Jeśli mniej, to dlaczego?
Tu znów warto spojrzeć na ideowe deklaracje przez pryzmat interesu. Czy jest przewidziana jakakolwiek sankcja za złamanie rzeczonego przepisu? W małżeństwie jest nią narażenie się na obciążenie winą w przypadku rozwodu. Tu rozwodu i winy nie ma. Czy atrakcyjność „małżeństwa z o.o.” sprowadza się do tego, że kto chce, wyczyta tu zobowiązanie, zaś kto takowego nie chce, dostrzeże, że jest ono martwe? Czy „umowa związku partnerskiego” ma być takim pseudomałżeństwem – można wierzyć, że coś nas wiąże, lecz z tej wiary nic nie wynika?
W prawie rodzinnym jest dość problemów do rozwiązania. Na kilka z nich trafiłem przy okazji dyskutowania o proponowanej zmianie z różnymi osobami – zwolennikami i przeciwnikami, znającymi te problemy z racji zawodowych i osobistych. Jeszcze do nich wrócę. Dla mnie na dziś rzecz wygląda tak: w próbie załatwienia sprawy symbolicznej acz drugorzędnej – społecznego statusu osób homoseksualnych – stworzono pakiet nieczytelny a na pewno bardzo podejrzany. Z którejkolwiek strony by na niego nie spojrzeć. Pakiet, którego głównym odbiorcą będą pary damsko-męskie (we Francji 95% pacsów ich właśnie dotyczy). Ich rzeczywiste i potencjalne problemy są teraz poświęcane w imię wojny kulturowej, walk międzypartyjnych i wewnątrzpartyjnych. Wypada tylko liczyć, że gdy już emocje opadną, języczkiem u wagi będą ci, którzy potrafią wyważyć racje. Na mój rozum przemawiają one przeciw temu projektowi.
Szanowny Panie!
Czytałam zarówno tekst Pana autorstwa w TP, poświęcony związkom partnerskim, jak i wiele innych komentarzy na ten temat. Ma Pan rację w kwestiach formalnych dotyczących projektu PO.
Ale jeśli chodzi o mnie, to są kwestie poboczne. Być może brzmi to dziwnie – w końcu chodzi o projekt ustawy! Jednak co ważne dla mnie w tej dyskusji, to ona sama. Niech się zacznie. Niech trwa. Niech ludzie zorientują się, że jest wielu wśród nich, mających inne potrzeby i oczekiwania, które należy respektować. Podoba mi się to, jak bardzo poruszenie tego problemu na forum publicznym obnażyło uprzedzenia i zaciętość niektórych grup społecznych, oraz arogancję i zacietrzewienie innych.
O to właśnie chodzi – nie zamiatajmy pod dywan istnienia grup w tej chwili niejako wyłączonych spod przepisów dot. rodzin. Grup, których istnienie inne grupy próbują w tej chwili ignorować, czy wręcz odmawiać im prawa do istnienia, wpychając w szufladki dewiantów, ludzi wymagających leczenia, jałowych, kapryśnych, „niewiernych” czyli nie-katolików – do wyboru. Rozmawiajmy. Projekt można zmienić. Można go dopracować. O co naprawdę chodzi, to o zmianę światopoglądu, wzajemną akceptację. Jeśli cała ta afera ma w tym pomóc, ja jestem za.
… Panie doktorze … zawsze z uwagą śledzę w TVP Pana wypowiedzi … wprawdzie nie jestem partnerem do dyskusji na w/w temat … bo mam przygotowanie zawodowe techniczne … ale lepiej czy gorzej czasami myślę … i stąd , jeżeli Pan pozwoli „przysiądę” się od czasu do czasu , tu u Pana na blogu … no i wreszcie do rzeczy … zapytam wprost : czy ten temat wymaga dodatkowych , specjalnych uregulowań prawnych ? … przecież to czego na tą chwilę oczekują można by pewnie załatwić np. w kancelarii notarialnej … to że ja nie akceptuję takich zachowań to mój punkt widzenia , to moje przekonania … jeżeli ktoś ma inne to jego rzecz … ale gdy to wszystko przejdzie w/g Ich pomysłów to w przyszłości budżet tego nie wytrzyma a pozytywy tych rozwiązań będą nie tylko moralnie co najmniej wątpliwe … dwóch chłopów wychowa lepiej dziecko niż normalna rodzina ? … czy musimy wzorować się na Europie ? … to wszystko zaczyna być chore …