Lokomotywy i śmietanka

Czy liderzy partyjni będą z śmigłowców polewać wodą posłów, by co nieco ochłodzić podgrzewające się nastroje w partiach? PO ma za sobą taki niekontrolowany wzrost temperatury wewnętrznych sporów, grożący wybuchem o trudnej do przewidzenia sile. Im bliżej do wyborów, tym wewnętrznych problemów będzie przybywało. System chłodzenia nastrojów w partiach staje się coraz mniej wydajny, o czym pisałem przed trzema tygodniami. Dziś o tym, dlaczego wzajemna przedwyborcza rzeź jest tak szkodliwa i dalsze wyjaśnienia, co ku niej popycha.
Krzyżyk przy nazwisku (czy, jak ktoś woli, głos preferencyjny), uruchamia skomplikowane relacje w trójkącie partia-kandydaci-wyborcy. By je zrozumieć, warto zestawić udział w całym procesie trzech czterech grup – liderów list, którzy zdobyli mandat, kandydatów, którzy nie dostali mandatu oraz dwóch grup pozostałych posłów. Pierwsza to ci, którzy startowali z miejsc mandatowych, czyli z miejsc od góry listy, odpowiadających liczbie zdobytych przez partię mandatów (miejsc takich we wszystkich partiach jest z definicji 460). Druga – ci, którzy zdobyli mandaty z dalszych miejsc. Zestawienie obejmuje dane z 2007 roku – udział każdej z grup w ogóle kandydatów danej partii, w liczbie otrzymanych przez partię głosów oraz w zdobytych mandatach. Dla PO i PiS obrazki są nieomal identyczne:
 
 
„Jedynki” dużych partii zostały w komplecie posłami. To jeden na dwudziestu dwóch kandydatów, lecz kandydaci tacy zbierają w sumie około 40% głosów. Stanowią natomiast tylko 20-25% posłów w klubach. Generalnie można ich nazwać lokomotywami wyborczymi, choć w niektórych wypadkach nie bez wątpliwości. Posłowie z miejsc mandatowych to większość członków obu klubów, choć padł na nich tylko co czwarty głos, zaś wśród kandydatów to tylko jeden na siedmiu czy dziesięciu.
Co piąty poseł to kandydat, który zdobył mandat niejako wbrew władzom partii, które wyżej sobie ceniły kogoś innego. Tych przegranych kandydatów z miejsc mandatowych nie wyróżniłem na wykresach, bo tylko zaciemniało to obraz. Wśród kandydatów stanowią  z definicji takim sam procent jak ci, którzy ich ograli startując z dalszych miejsc. Ich łączny udział w zdobytych głosach to w obu przypadkach jakieś 3-4%.
Jak już pisałem przy różnych okazjach – zdecydowana większość kandydatów na obu listach to naganiacze. W dużych partiach dostarczają jedną trzecią – jedną czwartą głosów. Jeśli spojrzeć systemowo (czyli odjąć od nich tych z miejsc mandatowych a dodać tych, którzy spoza takich miejsc zdobyli mandaty) to kandydaci spoza miejsc mandatowych, stanowiąc w dużych partiach około 80% kandydatów, dostarczają jedną trzecią głosów w zamian za jedną czwartą mandatów. Różnica jest zyskiem „śmietanki” listy, choć przecież nie liderów, którzy sami dokładają swoją nadwyżkę do tego zysku.
Zupełnie inaczej wygląda to w mniejszych ugrupowań. Na początek LiD, gdzie sytuacja była w 2007 roku komplikowana przez rywalizację partii tworzących koalicje. Zepchnięci na drugie miejsca posłowie SLD podjęli walkę i w wielu wypadach pokonali zajmujących jedynki koalicjantów (choć był też w Lublinie przypadek odwrotny). Generalnie wyglądało to tak:
 W dwóch okręgach LiD nie zdobył mandatów. Wkład liderów w zdobywanie głosów jest jednak podobny jak w dużych partiach, choć ich udział wśród zdobywców mandatów bez porównania większy. Najmniejszą grupą w klubie są posłowie z dalszych, lecz jednak mandatowych miejsc (8 przypadków). Natomiast co piąty poseł tego ugrupowania to ktoś, kto przemógł ustalenia centrali (11 przypadków). W obu przypadkach mówimy o jakimś jednym procencie kandydatów – nie było nawet sensu umieszczać etykiety na wykresie.
Teraz SLD startować będzie samodzielnie. Czy jednak obecni posłowie znów nie będą się musieli posunąć, by zrobić miejsce komuś, kogo wskaże centrala? Tym razem może nie być tak łatwo odwoływać się do lojalności partyjnej i jednak powalczyć o mandat. Z resztą i wtedy udało się to tylko części zepchniętych z pierwszych miejsc.
W mniejszej partii udział naganiaczy wśród kandydatów jest jeszcze większy, podobnie jak i wkład w sukces. Prawie połowę głosów zebrali imiennie oni. Liczbowo było ich więcej niż w dużych partiach (choć na listach było ponad 30 wolnych miejsc), lecz nagroda im przypadająca, mierzona w bezwzględnej liczbie mandatów, była mniejsza.
Jeszcze inaczej rzecz przedstawia się w przypadku PSL.
 
Tu udział liderów z mandatem w zdobytych głosach jest o połowę mniejszy niż w większych partiach. Po części dlatego, że w prawie połowie okręgów PSL mandatu nie zdobywa. Jednak nawet gdyby doliczyć głosy liderów list z takich okręgów, liderzy ludowców zbierają o jedną czwartą mniejszą część głosów na partię niż to się dzieje w innych sejmowych ugrupowaniach. Lecz za to przypada im ponad dwie trzecie mandatów. Nie są może takimi lokomotywami, lecz to oni spijają śmietankę. Co czwarty poseł to drugi z okręgu (także na liście). Tylko w jednym przypadku ktoś zdobył mandat z dalszego miejsca – tyle, że niezbyt dalszego. W okręgu radomskim kandydat numer dwa przeskoczył zajmującą pierwsze miejsce koleżankę. Przewidywalność wyniku nie jest jakimś stałym wyróżnikiem ludowców – w 2005 roku partia ta miała najwyższy udział posłów z miejsc niemandatowych.  Tyle tylko, że i tak było to tylko 7 przypadków.
W sumie jednak na wszystkich posłów padł tylko co czwarty głos oddany na PSL. Pozostałe trzy czwarte dostarczyły setki naganiaczy – 890 kandydatów, z których mandat przypadł jednemu.
Tak, czy inaczej, zajęcie uprzywilejowanych pozycji startowych przykuwa obecnie uwagę posłów. Trudno im się dziwić, nawet jeśli w dużych partiach co piąty kandydat z miejsca mandatowego zostanie pewnie znów wypchnięty przez jakiegoś uzurpatora. Natomiast partyjnym baronom wypadałoby się troszczyć o jakość naganiaczy. Ich wkład w sukces jest u jednych większy, u drugich mniejszy, lecz nigdy nie zaniedbywalny. Czy jednak będą mieć do tego głowę, jeśli muszą toczyć śmiertelną walkę o swoją pozycję lub wspomagać członków swoich orszaków? Rozwiązanie tego dylematu może mieć większy wpływ na wynik jesiennych wyborów, niż to się wielu zdaje. Partie w coraz mniejszym stopniu mogą liczyć na paliwo, jakim są złudzenia naganiaczy w sprawie szans na mandat. Jeśli zabraknie również paliwa drużynowego sukcesu, niszczonego przez brutalne wewnętrzne zagrania, zostanie już tylko jedno – start w wyborach z dalekiego miejsca jako odwzajemnienie partyjnej nominacji na stanowisko w administracji lub w innych instytucjach publicznych (dom kultury czy pomocy społecznej). Przy takiej motywacji trudno tu się jednak spodziewać jakiegokolwiek wysiłku – będzie to co najwyżej odfajkowanie idiotycznego obowiązku. To zaś nie to samo, co rzeczywiste zaangażowanie.
Którzy naganiacze mają szczególne znaczenie i jakie – w kolejnym odcinku.

Jeden komentarz do “Lokomotywy i śmietanka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *