Archiwa tagu: ordynacja

Nierównowaga wahadła

Jeszcze przed rokiem nic nie wskazywało na to, że zmiana ordynacji wyborczej może być kluczowym czynnikiem w polityce. Potem przyszedł sukces Kukiza i nieszczęsne referendum. Przyniosły gorączkę, którą zgasiła deprymująca frekwencja. Niby jesteśmy w punkcie wyjścia. Lecz może by tak zrobić zmianę nie dzięki, ale właśnie bez takiej gorączki?

W każdym razie, dziś w „Rzeczpospolitej” ukazał się mój tekst poświęcony wymianie argumentów pomiędzy marszałkiem-seniorem Kornelem Morawieckim a zwolennikiem brytyjskich JOW-ów, Bartłomiejem Michałowskim z Instytutu Sobieskiego (link na końcu). Nie będę go tu przytaczał, bo jest dostępny po zalogowaniu. Chciałbym natomiast pokazać dane, na które w nim się powołuje. Chodzi o wątpliwą polaryzację, która występuje w naszych samorządach – w tych, gdzie po zastosowaniu systemu FPTP można przetestować obietnice jego zwolenników.

Najtrudniejszym do ideowego zbicia argumentem na rzecz brytyjskiego systemu jest ten, że generuje on jednoznaczny podział na rządzących i czającą się na ich miejsce opozycję, bez nieprzewidywalnych a podejrzanych koalicyjnych negocjacji. Gdyby tak w istocie się działo, byłby to poważny atut takiego rozwiązania. Rzecz w tym, że twierdzenie takie jest umiarkowanie zgodne z prawdą. Już w Wielkiej Brytanii reguła działa niezbyt dosłownie. Można oczywiście powoływać się na przykład senatu, gdzie zwycięzca wyborów sejmowych już po raz drugi wywalczył sobie bardzo bezpieczną większość, zaś pozostałe miejsca w przytłaczającej części zajęła główna partia opozycyjna. Bardzo duże wątpliwości budzą przykłady z Kanady czy Indii. Koniecznie trzeba jednak zobaczyć, co się stało w samorządach w 2014 roku. Zrobiłem dla nich zestawienie, pokazujące sumaryczny układ sił pomiędzy partią władzy a opozycją. Do tej pierwszej zaliczyłem radnych komitetu włodarza-inkumbenta, do tej drugiej – tych z komitetu jego najgroźniejszego konkurenta. Pozostali radni potraktowani zostali jako jeden zbiór. Jakąś część z nich stanowią cisi wspólnicy inkumbenta i pretendenta, pozwoliłem ich sobie jednak już pominąć, bo część to niewielka.  Zestawienie to wygląda tak:
2016_FPTP_gminy1Przewaga partii władzy – czy to lokalnych, czy sejmowych – jest powszechna. Jest tym większa, im mniejsza gmina. Detronizatorzy mają znacznie mniejszą zdolność skupiania wokół siebie aktywistów i wyborców. Opozycja jest rozbita na mniejsze ugrupowania, co dodatkowo ją osłabia i pozwala wygrywać rządzącym jednych przeciw drugim. W miastach-powiatach partie władzy mają się wyraźnie gorzej, za to partie opozycyjne – nieco lepiej.

Siła partii władzy jest wyraźnie mniejsza, jeśli nad inkumbentem zbierają się chmury, tak że jego start kończy się porażką.  Pozycja obu rodzajów komitetów w rozbiciu na los inkumbenta wygląda tak:

2016_FPTP_gminy2Silny obóz władzy ma najczęściej zdecydowaną przewagę nad obozem głównego konkurenta, który ma wtedy zwykle trzeciorzędne znaczenie. Lecz nawet sukces opozycji w wyborach włodarzy nie oznacza zbudowanie mocnego oparcia w radzie – co najwyżej jest ono porównywalne z tym, które mają stronnicy „byłego”. Inna rzecz, że w poprzedniej kadencji Jedna trzecie radnych z komitetu przegranego włodarza po czterech latach znalazła się w szeregach nowej partii władzy –  zapewne w myśl zasady umarł król – niech żyje król!

W każdym razie takie zestawienie pokazuje, że trzeba być ostrożnym przy rozważaniu rozwiązań, które pozwalają ustawiać się partiom władzy w wygodnej pozycji „wszyscy rozsądni kontra reszta świata”. To też może niejednokrotnie prowadzić do porażki, na pewno jednak jej nie ułatwia, choćby i rządzący na nią zasłużyli, gdyby tylko wybory odbywały się według innych reguł.

Tekst w „Rzeczpospolitej”, moje zeszłoroczne propozycje ordynacyjne.

Oczy jak okręgi

Strach ma wielkie oczy – oczy jak okręgi. Lecz czytając to, co natemat.pl napisało na temat planów PiS w sprawie ordynacji, sam mam oczy jak spodki. Bynajmniej nie ze strachu. Mam nieodparte wrażenie, że autor na oczy nie widział projektu, o którym pisze. Podpiera się skądinąd rozsądnym dr Olgierdem Annusewiczem, ten jednak najwyraźniej mówi o czymś zupełnie innym niż przywoływany w tekście projekt. Całość jest pięknym przykładem tragikomicznej logiki naszej polityki: Jeśli oni coś szykują, to na pewno to nam zaszkodzi – jeśli zaś oni protestują przeciw czemuś, co my szykujemy, to na pewno to nam pomoże. Żadne z tych przypuszczeń nie musi być prawdziwe.

Stary projekt PiS, który jest przywołany w tekście, nie ma sobie żadnego geszefciarskiego potencjału, choćby nawet komuś się to marzyło. To jakaś – niespecjalnie rozsądna w szczegółach – wariacja na temat ordynacji niemieckiej. Gdyby autor tekstu sprawą się zainteresował choćby w minimalnym stopniu, mógłby się dowiedzieć o takich oto cechach tego systemu:

  1. Jest on bardziej proporcjonalny od obecnego, czyli nie dałby w żadnym wypadku takiego bonusu zwycięzcy, jak obecny system. Nie sposób zgadnąć, w jaki sposób mógłby on przyczynić się do sugerowanego przez autora zabezpieczenia PiS przed skutkami spadku poparcia.
  2. System ten jest generalnie odporny na gerrymandering. Całkowicie zaś odporny w polskich realiach. Nawet przy poparciu takim, jak w ostatnich wyborach, PiS w żadnym województwie nie zwyciężałby w większej liczbie okręgów jednomandatowych niż liczba mandatów, które należałyby się mu w proporcjonalnym podziale. Widać to szczególnie wtedy, gdy wygrywałby we wszystkich JOW-ach. Łatwo jest porównać ona systemy na przykładzie województw świętokrzyskiego i podlaskiego, które w obecnym systemie nie są dzielone na okręgi. Nawet tam PiS nie dostałby nagrody większej niż teraz.
  3. Zagęszczanie i rozgęszczanie reprezentacji w okręgach (znane jako malapportionment) byłoby może i dla demokracji groźne, jest jednak kilka „ale”. Po pierwsze, z rzeczonym projektem nie ma to nic wspólnego. Po drugie, nie wymaga to żadnej poważnej zmiany ordynacji i można to spróbować przepchnąć przy obecnej, załącznikiem do ustawy ignorującym reguły przyznawania mandatów okręgom. Zrobiła to w jakiejś niewielkiej skali koalicja PO-PSL, odpuszczając sobie korektę demograficzną pod pretekstem, że jest za blisko wyborów (w 2011 jakoś nie było). Skutki były odwrotne od zamierzonych – czysto mechanicznie PO straciła 3 mandaty. Najważniejsze jest jednak to, że dopóki nie wprowadzi się czystego FPTP (ordynacji brytyjskiej, którą PiS jeszcze w wakacje odsądzał od czci i wiary) i zachowa podział proporcjonalny, to skala skrzywienia siły głosu musiałaby być naprawdę radykalna, żeby było to choć trochę matematycznie skuteczne. To zaś miałoby uboczne skutki – przy stosowaniu takiego manewru trzeba się liczyć z tym, że niezdecydowani wyborcy z pokrzywdzonych obszarów odwrócą się od inicjatorów takiego triku. To zaś przełoży się na stratę mandatów, bo przecież jakąś część w zdołowanych okręgach też trzeba byłoby zdobyć, gdyby chciało się rządzić. Jak to zwykle bywa z wyborczymi sztuczkami, najbardziej prawdopodobne jest, że się na tym wyjdzie jak Zabłocki na mydle. Na koniec pojawia się ten sam problem, który już tu kiedyś był omawiany przy sprawie FPTP. Jak przekonać 1/3 klubu PiS do zmiany, która pozbawia ich szans na zdobycie mandatu w kolejnych wyborach – czy posłowie z zachodniopomorskiego naprawę uznają, że dodatkowe mandaty na Podkarpaciu dla macierzystej partii są wystarczającym argumentem na rzecz rozglądania się za nową, mniej pewną robotą?

Zilustrowaniem dwóch pierwszych tez jest przeliczenie wyników ostatnich wyborów za pomocą takiego systemu. Wygląda to tak:

2015 SOP województwaPrzy jesiennym wyniku system pozbawia PiS samodzielnej większości – może liczyć tylko na 213 mandatów. To oczywisty efekt opisywanego tu ostatnio mechanizmu generowanego przez metodę d’Hondta. Gdy zmniejsza się liczba okręgów, nagroda dla zwycięzcy spada.

Wszystkim tym, którzy boją się ewentualnej manipulacji lub też takowa im chodzi po głowie, najlepiej zrobiłoby ochłonięcie. Orbanowi udało się podkręcić węgierski system tylko dzięki pewności, że nikt go nie wyprzedzi w wyścigu o największe poparcie. Dlatego, że opozycja jest podzielona na dwie porównywalne siły bardziej odległe od siebie niż od niego. PiS zrobił wiele, by zjednoczyć przeciw sobie wszystkich pozostałych. Organizacyjnie do tego niby daleko, lecz rządząca partia musi się liczyć z tym, że wszystkie ewentualne brudne chwyty, które ktoś by chciał jej podszepnąć, mogą się obrócić przeciw inicjatorom. Tak jak to się stało ze wspominaną tu już ostatnio sprawą blokowania list. Obecna polska ordynacja jest korzystna dla dużych ugrupowań tak bardzo, że trudno byłoby to przebić a jeszcze trudniej takie przebicie byłoby uzasadnić. PiS ma już na koncie szereg rzeczy, które można mu bez wysiłku wytykać. Dodawanie do tego wyciągniętego skądś starego projektu zmian ordynacji jest zupełnie zbędne a przede wszystkim nieadekwatne.

Oczywiście najzabawniejsze jest, że rozwiązanie nieomal identyczne z omawianym w natemat.pl było postulowane przez prezydenta Bronisława Komorowskiego przy okazji zarządzania wrześniowego referendum oraz wielokrotnie zapowiadane przez Donalda Tuska (z wiadomym efektem jeśli chodzi o skuteczność wdrożenia). Oczywiście każda władza powinna być traktowana z podejrzliwością. Nie wątpię, że w obozie rządzącym są tacy, którzy chętnie by zmajstrowali jakiś ordynacyjny geszeft – takich nie brakowało i w obozie poprzedniej władzy. Nic jednak nie wskazuje na to, by w zasięgu możliwości jednych czy drugich było cokolwiek dającego choć cień szansy na skuteczność. O jednym mogę jednak zapewnić czytelników tego bloga. Jeśli pojawi się choćby i luźny projekt, który szkodziłby obecnej równowadze na linii rządzący-opozycja, będę pierwszy bił na alarm. Nie dlatego, żebym się troszczył o taką czy inną partię lub też tej czy owej nie cierpiał. Wierzę, że bo obu stronach barykady nie brakuje osób, którym naprawdę leżą na sercu standardy demokratyczne i nie przymkną oczu na brudną sztuczkę tylko dlatego, że proponuje ją strona, z którą się utożsamiają. Procedury wyborcze to rzecz znacznie ważniejsza niż cała reszta ram, które mają ograniczać władzę. Bo tylko one mogą władzę realnie odebrać. A brak takiego zagrożenia odbiera władzy rozum.

Linki: omawiany artykuł, węgierskie sztuczki z ordynacją, moje podejście do ordynacji.

Nie głosuj na spis treści!

Dziś jeden z bardziej emocjonujących momentów kampanii wyborczej – losowanie numerów list. W wyborach sejmowych znów będziemy głosować z pomocą książeczki, która tak wiele złego zrobiła w wyborach samorządowych. Problemy pogłębi tym razem spis treści – zmiana wprowadzona przez sejm w odpowiedzi na tamten kryzys.

Po raz kolejny dała o sobie znać zasada, że na społeczne bolączki można aplikować lekarstwa nawet bez postawienia diagnozy. Coś nie tak z brzuchem? Nie trzeba sprawdzać, czy to biegunka czy zatwardzenie… Nie wiem, na jakiej podstawie ktoś wymyślił, że głosujący oddają nieważne głosy, bo nie mogą w książeczce znaleźć wymarzonej listy. Być może sam miał taki problem. W każdym razie sejm przyjął, że to właśnie przesądziło o gwałtownym wzroście liczby głosów nieważnych. Postanowił temu zapobiec jak potrafił najlepiej, to zaś nie jest szczególną rekomendacją. Stąd właśnie w najbliższych wyborach, po odwróceniu tytułowej strony, oczom wyborcy ukaże się lista partii startujących w wyborach. Wczoraj znajomy uświadomił mnie, że rodzi to poważne niebezpieczeństwo. Niejeden z głosujących postawi zapewne krzyżyk na tej właśnie liście. Można powiedzieć – tym samym odsiejemy najmniej rozgarniętych. Nie jestem jednak przekonany, czy demokracja powinna stawiać takie bariery tym, którzy już chcieli się pofatygować do lokali wyborczych.

Jednak nawet bez tego dodatkowego utrudnienia, można się spodziewać wzrostu liczby głosów nieważnych. Próbowałem to oszacować sprawdzając o ile wzrósł ich procent po wprowadzeniu książeczki w trzech rodzajach wyborów – europejskich, sejmikowych i powiatowych (wliczając w to miasta-powiaty). Na podstawie tamtych wzrostów można wyliczyć spodziewany efekt w 2015. Wygląda to tak:

niewazne2015Te wyliczenia oparte są na założeniu, że wzrost będzie proporcjonalny do wcześniejszej liczby takich głosów w wyborach danego typu. Akurat sejmiki są najmniej niepokojącym punktem odniesienia. W wyborach PE i rad powiatów wzrost liczby głosów nieważnych był większy, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi. Średnia ze wszystkich trzech przypadków dokładnie odpowiada wzrostowi w wyborach europejskich, stąd już tu jej nie pokazywałem jako oddzielnego słupka.

Ponad 3% dodatkowych głosów mogłoby przesądzić o tym, kto będzie rządził krajem. Dlatego też mam nadzieję, że tytułowe hasło zostanie przejęte przez wszystkie partie, które będą o problemie przypominać swoim wyborcom. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w lokalach wyborczych robili to członkowie komisji. Sam natomiast już się szykuję na ciekawe badania – kontynuację prowadzonych właśnie badań nad głosami nieważnymi w wyborach sejmikowych. Klasyfikację takich głosów trzeba będzie poszerzyć o nową kategorię. Dzięki temu będzie można się dowiedzieć, jaki też będzie rozkład poparcia wśród tych, którzy na spis treści jednak zagłosują.

PS. Problemu by nie było, gdyby zmienić ordynację na spersonalizowaną proporcjonalną,

Jedynki – liderzy złudzeń

Nie wierzcie oficjalnym deklaracjom i medialnym komentarzom. To, kto startuje z jedynki na liście, ma w obecnym systemie marginalne znaczenie dla jej wyniku. To jedno z długiej listy złudzeń, którymi karmi nas obecny system. Złudzenie to najbardziej widoczne – tak jak same jedynki – choć może niekoniecznie najbardziej szkodliwe. Skoro jednak od tego zaczynają się przedwyborcze podchody, to i ja poświęcę mu nieco uwagi.

Od ogólnej reguły są oczywiście wyjątki. Te pozytywne to Przemysław Gosiewski czy Radosław Sikorski w roku 2007, którzy najwyraźniej pociągnęli swoje listy. O negatywnych wyjątkach na koniec. Niemniej jednak porównanie wyników obu głównych partii w dwóch ostatnich wyborach daje dane naprawdę jednoznaczne. Na początek jednak trzeba rozprawić się z zupełnie początkowym problemem i złudzeniem – liczbą głosów zdobytych przez jedynkę.

We wszystkich mediach znaleźć można po wyborach zestawienie, którzy kandydaci zdobyli najwięcej głosów. Przedstawiane to jest tak, jak gdyby to była ich osobista zasługa. To jest trzeci rodzaj prawdy w rozumieniu księdza Tischnera. Liczba zdobytych głosów jest w pierwszej kolejności zależna od wielkości okręgu, czyli liczby uprawionych do głosowania. Największy okręg ma pod tym względem przewagę względem najmniejszego w proporcji 3,2:1. Kolejny czynnik to frekwencja – tu zróżnicowanie ma się jak 1,6:1. Potem jest jeszcze poparcie partii, które różni się u obu głównych sił podobnie. W roku 2007 było to 2,4:1. Te zmienności mogą się w partiach przemnażać lub równoważyć. W efekcie liczba głosów zdobytych przez listę w najkorzystniejszym okręgu (dla obu partii to Warszawa I) do najmniej korzystnego (PO – Radom, PiS – Piła) ma się jak 7,7:1 (PO) i 4,9:1 (PiS).

Dopiero teraz można spróbować ustalić realną siłę lidera. Jej miarą jest procent głosów oddanych na listę, którą zgarnęła jedynka. O ile sama liczba głosów zdobytych przez jedynkę waha się w relacji 30:1 (PO) czy 23:1 (PiS), o tyle procent z głosów na listę jest już zróżnicowane znacznie mniej – 4,8:1 (PO) i 7:1 (PiS). Procent głosów zdobytych przez lidera zależy od dwóch czynników. Pierwszym jest coś, co rzeczywiście zależy od tego, kto jest jedynką – widoczność medialna (szczegóły w książce oraz publikacji w „Zeszytach Prasoznawczych”). Do tego dochodzi jednak jeszcze struktura osadnicza, która przesądza o rozproszeniu głosów w obrębie listy. Rozproszenie to wynika z rywalizacji pomiędzy poszczególnymi powiatami czy miastami. Średnia efektywna liczba kandydatów na liście dużych partii (liczona tak jak w politologii liczy się efektywną liczbę partii) jest skorelowana z efektywną liczbą powiatów w okręgu na poziomie 0,7. Po prostu – metropolie głosują na jedynki czy innych nielicznych medialnych kandydatów, powiaty ziemskie na swoich. Efektywna liczba powiatów w okręgach różnicuje się w proporcjach 10,7:1. Znów Warszawa jest ekstremum.

Spektakularne liczby głosów Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego brały się ze skumulowania możliwych przewag – Warszawa to okręg największy, o najwyższej frekwencji i bez podziałów terytorialnych. Na polu obecności w mediach liderzy mieli rzeczywistą, miażdżącą przewagę. W efekcie obaj uzyskali nieomal identyczny, najwyższy w kraju wskaźnik koncentracji – po 86,3%. Jednak jego spektakularny efekt w liczbach głosów wynikał już z cech okręgu. Można to łatwo zobaczyć sprawdzając, co by się działo, gdyby taki sam poziom koncentracji głosów dwa liderzy wywalczyli w innych okręgach. Pierwsze porównanie to te okręgi, w których ich partia miała najwyższe poparcie – Gdańsk (PO) i Nowy Sącz (PiS). Drugie, to okręg Elbląg – jeden z najmniejszych i do tego jeden z najniższą frekwencją. Natomiast procentowe poparcie dla PO i PiS jest tam nieomal takie, jak w Warszawie. Spodziewane liczby głosów pokazuje wykres:

jedynki2007Nawet w matecznikach swoich partii obaj liderzy mogliby liczyć na mniej niż połowę warszawskich głosów. Realnie pewnie jeszcze mniej, bo w Kartuzach czy Zakopanem ludzie bardziej są skłonni do głosowania na „swoich” niż na Woli czy Pradze. Natomiast w Elblągu ta sama siła lidera przekłada się na pięciokrotnie mniejszą liczbę głosów.

No to czas na znaczenie dla wyniku listy. Zrobiłem sobie takie zestawienie – o ile zmieniła się realna siła lidera pomiędzy 2007 a 2011 (czyli procent głosów w obrębie listy) a o ile wynik listy (procent ważnych głosów). Na wykresie obie zależności dla PO i PiS. Bardzo podobne.

jedynki2007-2011Jak widać, zależności są śladowe. Linie zmieniają się w całkiem poziome, jeśli pominąć dwa skrajne przypadki w PO i jeden w PiS, gdy procent dla jedynki spadł bardzo istotnie. Te trzy okręgi są warte uwagi. W PO to przypadki Poznania i Krakowa, gdzie dotychczasowe jedynki zostały – w wyniku wewnątrzpartyjnych intryg – zepchnięte na dalsze miejsca. W PiS to przypadek obsadzenia zupełnie anonimowego Piotra Pyzika w miejsce śp. Zbigniewa Religi a dodatkowo przerzucenie do sąsiedniego okręgu innego rozpoznawalnego posła – Wojciecha Szaramy. Jednak nawet w tych przypadkach można pokazać miejsca, gdzie spadek poparcia dla partii był większy, choć siła lidera nawet nieznacznie wzrosła. Wygląda na to, że – jeśli już – znaczenie dla wyniku partii mają ostre wewnętrzne konflikty, wokół których koncentruje się przekaz medialny. Można też w konkretnych przypadkach pokazać efekty braku na listach znaczących postaci obecnych na nich wcześniej. Bezpośrednie przełożenie jest bardzo słabe.

Jedynki mają znaczenie tylko dla bezpieczeństwa mandatu w przypadku słabeuszy oraz rozbuchanego ego w przypadku baronów. Ci ostatni mogą się potem chwalić swoim pozornym poparciem i używać tego jako argumentu na rzecz wzmocnienia swojej pozycji w partii. Może to zrobić wrażenie wyłącznie na tych, którzy nie zadali sobie trudu, by problemowi przyglądnąć się uważnie. W tym systemie liczba głosów oddanych na jedynkę nie jest żadnym wskaźnikiem przywództwa. Jest za to – w obu partiach – skorelowana z liczbą urodzeń w okręgu zdecydowanie bardziej, niż z procentowym poparciem dla danej partii. Zagadka pewnie nie za trudna, lecz może ktoś z czytelników zechce się zabawić i wyjaśnić, skąd taka zależność. Inaczej ktoś jeszcze zacznie twierdzić, że to dowód na płodność liderów.

PS. Zapowiadana notka o STV i AV jest już przemyślana, przykłady zebrane a obrazki gotowe. Dokończę ją w pierwszej wolnej chwili.

Polowanie na mandaty w gąszczu hipokryzji

W partiach – niezależnie od tego, co tam za oknem – jest gorąco i burzowo. W najlepsze trwają podchody wokół układania list. Media piszą o tym raz po raz, bo przecieki do mediów są narzędziem w tym podchodach. Nie są jednak w stanie odtworzyć całego gąszczu hipokryzji, który towarzyszy polowaniu na mandaty w realiach polskiej ordynacji.

Dzięki depeszy PAP, przez media – od GW do wPolityce – przemknęło kilka moich wyjaśnień w tej sprawie. To skromny skrót książki „Złudzenia wyboru”, gdzie rzecz jest zgłębiana w szczegółach. Tu medialne tezy uzupełnię jednym wyliczeniem. Pokazuje ono podział ról i szans w polowaniu na mandaty. Podział ten dotyczy ostatnich wyborów, lecz w 2007 roku wyglądał nieomal identycznie. Stąd można przypuszczać, że i w tym roku się powtórzy (nie omieszkam sprawdzić).

W naszej ordynacji teoretycznie wszystko jest możliwe, lecz w praktyce dość przewidywalne. W szczególności liczba mandatów, na które partie mogą liczyć w każdym z okręgów. Gdyby PO i PiS zamieniły się poparciem w porównaniu z ostatnimi wyborami (na co dziś się zanosi), z partii do partii przejdzie 50 mandatów. To oznacza przejęcie przez zwycięzcę z zasady jednego mandatu w okręgu, zaś w co czwartym okręgu mandatów dwóch. Czyli pozostałe 300 mandatów przypadnie tam, gdzie ostatnio. Jak nietrudno zauważyć, walka o to, kto zostanie posłem, w 1/7 rozstrzygnie się między partiami a w 6/7 już tylko w obrębie partii.  Oczywiście walka o to, komu przypadnie zbiorowo wypracowana nagroda oraz kto imiennie zapłaci na porażkę, będzie szczególnie zażarta.

W walce tej kluczowe znaczenie ma nałożenie się dwóch podziałów. Pierwszy dzieli kandydatów na inkumbentów (obecnych posłów) oraz pretendentów (całą resztę). Drugi to podział na zajmujących miejsca mandatowe strzelców oraz wypełniających dalsze miejsca listy naganiaczy.  Przypomnę, że miejsca mandatowe to te, które odpowiadają liczbie zdobytych przez listę mandatów. Przed wyborami da się to wyznaczyć z dokładnością ±1, no czasem 2. Po wyborach można policzyć, jak poszło czterem kategoriom kandydatów, których takie dwa podziały wyznaczają.

Wbrew potocznym wyobrażeniom, przy układaniu list inkumbenci nie są bezwarunkowo uprzywilejowani. W 2011 roku w każdej z czterech partii co piąty poseł wystartował jako naganiacz, zastąpiony na pozycji strzeleckiej przez jakiegoś pretendenta bliższego sercu centrali lub promowanemu przez koterię zwycięską w wewnętrznej walce o władzę w okręgu. Choć oczywiście gros strzelców to inkumbenci, zaś naganiaczy – pretendenci.

Ich wyborcze szanse pokazuje wykres. Dla każdej z czterech grup obliczyłem procent zwycięzców i przegranych.

2011szanseNajbardziej wyrównana walka toczy się pomiędzy inkumbentami „sczyszczonymi” (tak określa to polityczna gwara) a promowanymi pretendentami. Ich szanse są porównywalne. Trochę zależy od tego, ilu z takich strzelców-pretendentów wyląduje na jedynkach, skąd w dużych partiach przegrać jest bardzo trudno. Strzelcy-inkumbenci mogą spać spokojniej, choć przecież ich też z reguły spotyka dziesiątkowanie. Najczęściej na tej zasadzie, że pretendent trafia na jedynkę i jest nie do ruszenia (bo to np. medialny minister), zaś za jego plecami rozgrywa się pojedynek pomiędzy dwoma inkumbentemi – tym uprzywilejowanym i tym zdołowanym. Ten drugi nie jest bez szans.

Ten mechanizm można byłoby traktować jako koślawą podpórkę kulejącej rywalizacji wewnątrzpartyjnej. Argumenty przeciw są dwa. Po pierwsze – taka rywalizacja jest całkowicie chorobliwa. O sukcesie przesądza nie tyle zdolność do przyciągania głosów wyborców, ile zdolność do rozpraszania ich u konkurentów za pomocą odpowiedniej konfiguracji naganiaczy-pretendentów. Szczególną rolę odgrywają tu więzi terytorialne. To w ich imię listy zapełniane są do ostatniego miejsca. Zasadniczym efektem – i argumentem przeciw – jest jednak żałosny los takich lokalnych naganiaczy-pretendentów. Z wielką regularnością mandat zdobywa jednocyfrowy ich odsetek. Każda historia jest tu inna, lecz całość opowieści nie napawa optymizmem. Naganiacze-frajerzy są potrzebni partiom by napędzać głosy wyborców-frajerów w imię lokalnych interesów. „Nasz powiat powinien mieć swojego posła!” – to ich generalne zawołanie. System to obiecuje szczodrze, lecz nie daje żadnych szans, by ta obietnica spełniła się choćby w połowie powiatów ziemskich. Takie w każdym razie są wnioski z przebiegu wszystkich głosowań minionego ćwierćwiecza.

Wiedza ta jest przez partie skrywana przed zainteresowanymi. Gdy trwa nagonka na naganiaczy, każdemu obiecuje się najpierw dobre miejsce. Gdy z czasem wychodzi, że to jednak nie będzie piąte, lecz piętnaste, można zawsze podkreślić, że tak znana osoba na pewno sobie poradzi. Trzeba tylko „zrobić dobrą kampanię” – czyli poświęcić jak najwięcej czasu, energii i pieniędzy. A że te wydatki przyniosą korzyść innym, nie zaś zainteresowanemu, tego się przecież nie musi podkreślać. Ewentualne wątpliwości można rozwiać argumentem, że wyborcy tego nie zapomną i rozpoznawalność przyda się następnym razem (mocno wątpliwe), lub że partia tego nie zapomni, gdy będzie rozdzielać stanowiska w administracji (lub żeby pamiętać, komu zawdzięcza się już zajmowane stanowisko).  Pisałem tu o tym już parę razy, lecz z różnych reakcji wnoszę, że nigdy dość przypominania o tym wrednym mechanizmie. W szczególności zaś ubawiła mnie interpretacja „wPolityce”, jakobym demaskował mechanizmy działania PO. Droga redakcjo, w PiS wygląda to tak samo i to od lat. Kto nie wierzy, może sobie w książce sprawdzić takie wyliczenia dla każdej z partii z osobna. Reguły są jedne dla wszystkich i tak samo demoralizujące. Kto próbował w nie się wpasować przepełniony idealizmem, ten to odczuł najmocniej. Cwaniacy czują się w swoim żywiole.

PS. STV i AV muszą jeszcze poczekać – na razie zgromadziłem dane niezbędne do zilustrowania problemów.

Ordynacja – referendum a konstytucja

Reakcja części konstytucjonalistów na ordynacyjne referendum wprawia mnie w konsternację. Wygląda na to, że przyjęli oni narrację Ruchu na rzecz JOW, wedle której jednomandatowe okręgi oznaczają brytyjski system FPTP i nic innego. To by wyjaśniało ich wątpliwości, sugerujące jakiś związek referendum i konstytucji. Żeby rozwiać takie wątpliwości, chciałbym przedstawić tu mechanizm ordynacji, która spełnia podstawowe założenia Kukiza (460 okręgów, jeden poseł w każdym z nich, jeden głos, jedna tura), lecz jest całkowicie proporcjonalna. To znaczy proporcjonalna na wejściu (w takim rozumieniu, że kolejność w rankingu poparcia nie ma wpływu na to, która partia dostanie mandat, większego niż teraz) oraz na wyjściu – ma tak małe odchylenia od proporcjonalności, jakie są możliwe przy 460 mandatach. Od razu zastrzegę – NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM TAKIEGO ROZWIĄZANIA. Dlaczego – wyjaśnię na przykładach. Najpierw jednak opiszę sam mechanizm. W sumie prosty.

Dzielimy kraj na okręgi w liczbie mandatów. W każdym startuje sobie kto chce. Jeśli jednak jakieś ugrupowanie wystawi kandydatów w więcej niż jednym okręgu, to głosy na nich oddane się sumują. Kiedy już mamy listę wszystkich komitetów, które wystawiły choć jednego kandydata oraz sumę głosów na każdy komitet oddanych, uruchamiamy standardową procedurą z dzieleniem mandatów proporcjonalnie, czyli dzieleniem tych głosów przez kolejne liczby (już obojętne, czy całkowite jak w  dH, czy nieparzyste jak w SL). Jeśli jakiś komitet otrzymać ma mandat, to NATYCHMIAST przydzielamy go do konkretnego okręgu. Jeśli to komitet jednego kandydata, to może go dostać tylko on. Jeśli jednak komitet ma kilku kandydatów, to najpierw trzeba sprawdzić, który z nich ma największe poparcie (procent w swoim okręgu). To on dostaje mandat. Z jednym jednakże zastrzeżeniem. Jeśli w danym okręgu jakiś kandydat innego komitetu dostał już mandat, to taki okręg jest pomijany. Mandat przypada następnemu kandydatowi danego komitetu, według kolejności poparcia – z zastrzeżeniem, że jego okręg nie jest już zajęty. Jeśli komitet ma tylko pojedynczego kandydata a jego okręg jest już zajęty, to komitet taki wypada oczywiście z gry. Kiedy zakończymy już taką procedurę, mamy 460 mandatów podzielonych proporcjonalnie pomiędzy wszystkie komitety a w każdym okręgu jednego posła, który będzie go reprezentował. Posła, który zdobył głosy tylko w tym jednym okręgu. Ładnie brzmi? Owszem, ale wygląda już gorzej.

Jak działałby taki system prześledziłem na wyborach sejmikowych. Nie wchodząc już w problem książeczkowego bonusu dla PSL, można je traktować jako przykład zróżnicowania poparcia dla różnych ugrupowań. Podział na okręgi wzięty jest z projektu, o którym napiszę przy innej okazji. Jakoś odpowiada wielkością możliwym okręgom sejmowym. Wziąłem pod lupę trzy z czterech największych województw.  Różnią się one liczbą znaczących komitetów oraz niuansami geografii wyborczej – to Małopolska, Mazowsze i Śląsk.  Żeby sobie uprościć problem, przyjąłem też 5% próg wyborczy, co eliminuje drobnicę, lecz wcale nie kluczowe problemy. Na początek Małopolska. W tabeli pokazano poparcie dla trzech komitetów w poszczególnych okręgach (w Krakowie generalne dla miasta). Szczegółowe obliczenia pozwolę sobie pominąć – kto chce, może sprawdzić samodzielnie. Zaciemniono te okręgi, w których komitet otrzymał mandat. W zdecydowanej większości przypadków przypadły one kandydatom z największym poparciem w okręgu. Jednak nie we wszystkich. W czterech okręgach proporcjonalny podział odbiera mandat zwycięzcy (wyróżnionemu zielonym tłem). Jeśli zaś na problem popatrzeć z perspektywy rywalizacji wewnątrz partii, to konieczność pomijania okręgów, gdzie inny kandydat dostał już mandat, również prowadzi do zaburzenia zdroworozsądkowych wyobrażeń. Czerwonymi liczbami zaznaczono przypadki, gdy kandydat musiał się obejść ze smakiem, bo gdy przyszła jego kolejka, to mandat w jego okręgu był już w rękach kogoś innego.

slowen_malopolskaW sumie to jednak tylko 5 odstępstw od zwykłego FPTP. Gdyby o mandacie decydowała tylko kolejność w okręgu, PiS miałby 3 mandaty więcej, PSL mniej o 2 a PO mniej o 1. Dodatkowo jeden mandat dla PO byłby w innymi miejscu. PiS miałby samodzielną większość, która z proporcji wcale nie wynika. Przy okazji – gdyby każdy z kandydatów startował indywidualnie, taki system jest całkowicie tożsamy z FPTP. Zwolennicy tego ostatniego powinni więc mu przyklasnąć, jeśli wierzą, że partie w JOW-ach znikną a ludzie będą się kierowali wyłącznie zdaniem o konkretnym kandydacie. Swoją drogą, nie wiem jak sobie z tym problemem poradzą ci prawnicy i politolodzy, którzy dostrzegają jakieś fundamentalne różnice pomiędzy systemem „większościowym” a „proporcjonalnym”.

Jako-tako wygląda to jednak tylko w najbardziej uporządkowanym politycznie województwie (jakim jest Małopolska). Na Mazowszu rzecz jest nie tylko bardziej skomplikowana ze względu na pojawienie się SLD, lecz ze względu na znacznie większe zróżnicowanie tego województwa. Najpierw jednak wyniki – zasady te same:

slowen_mazowszeW skali województwa wybory wygrał PiS. Według proporcji należy mu się 10 z 30 mandatów. Gdyby jednak decydowała sama kolejność, straciłby połowę z tego. W przytłaczającej części okręgów jest bowiem drugi na mecie. W Warszawie przegrywa z PO, w większości powiatów ziemskich z PSL. W FPTP zwycięzcą byłby PSL. Miałby prawie połowę mandatów – 14 – choć i PiS, i PO zdobyły więcej głosów. SLD oczywiście nie ma żadnych szans na mandat w bezpośredniej walce. Jednak w rozważanym systemie jego obecność oznaczać może odebranie mandatu zwycięzcy mającemu całkiem spore poparcie (Śródmieście) lub też zaskakujące rozstrzygnięcie w Legionowie – gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta.

Wreszcie drugie z pary największych województw, gdzie dochodzi jeszcze problem RAŚ.

slowen_slaskTu system FPTP też prowadziłby do jednoznacznego rozstrzygnięcia. PO zdobywając ledwie 27% ogółu głosów, zdobywa samodzielną większość. Ma o połowę więcej mandatów niż PiS, którego wyprzedza o marne 2%, SLD mogłoby tu liczyć na jeden mandat bezdyskusyjny a PSL na dwa. Przy lekko zmienionym układzie sił mogłyby dalej być języczkiem u wagi a obietnica samodzielnych rządów zwycięzcy nie byłaby spełniona.

Natomiast czysto proporcjonalne JOW-y znów prowadziłyby do sporego zamieszania. Już w co czwartym okręgu wynik jakoś by się gryzł ze zdrowym rozsądkiem. Można powiedzieć – przecież nasza obecna ordynacja prowadzi nie do takich cudactw. To jednak  słaby argument. W każdym razie, jeśli spojrzeć z drugiej strony, przy stuprocentowej proporcjonalności, wynik w zdecydowanej większości przypadków dalej jest taki jak w FPTP.

Wszystko to piszę, bo w trakcie zeszłotygodniowego Forum Debaty Publicznej u ustępującego prezydenta, rozmawiałem o problemie z kilkoma osobami i obiecałem im opis systemu z JOW, który byłby absolutnie jednoznacznie proporcjonalny. Tu obietnicę tę spełniam. Raz jeszcze – nie dlatego, żebym taki system popierał. Jest on natomiast zobrazowaniem innej zasady, o której w trakcie Forum mówiłem. Proste rozwiązania, takie jak FPTP, nasza obecna ordynacja, czy wreszcie system dziś opisany, generują zazwyczaj bardzo złożone problemy. Ich rozwiązanie wymaga zwykle złożonych regulacji. Te zaś opierają swoją skuteczność na delikatnej równowadze. Dlatego wymagają szczególnej uwagi. Dzisiejsza notka to wstęp do prezentacji takiego właśnie rozwiązania. Czekam na jego opublikowanie w innej formie, wtedy tu też je opiszę szczegółowo. Natomiast na dziś zaprezentowany system będę się też powoływał zawsze, gdy usłyszę wątpliwości co do konstytucyjności referendum. Jak już pisałem, mam z referendum kłopot. Lecz akurat nie ten.

PS. O obietnicy w prawie STV oraz AV pamiętam, lecz jeszcze chwilę musi to poczekać.

Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?

Senat przegłosował referendum, w którym zostanie zadane pytanie o deprymującej niejednoznaczności. Jednomandatowe okręgi wyborcze to pojęcie na poziomie ogólności takim jak „czworonóg”. Kto już dziś wie, co odpowiedzieć na pytanie „Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?”, może przygotować się na różne ewentualności. Krótki ich przegląd:

ANGIELSKI DOG

Wiernie służy swojej pani – partii, a jeśli ta każe mu pilnować wyborców-owieczek, to będzie to robił ile sił (włączając w to przeprowadzkę do innego okręgu wyborczego, choćby i na drugim końcu kraju). Jeśli utraci zaufanie pani, może od razu szukać sobie nowego zajęcia. FPTP – jedna tura, jeden głos, bez potrzeby zdobywania większości, byleby być pierwszym na mecie. Rozwiązanie mechanicznie banalne, czego już nie można powiedzieć o efektach strategicznych i społecznych. Pisałem o tym już nie raz i jeszcze nie raz napiszę. Referendum będzie dobrą okazją.

AMERYKAŃSKI MUSTANG

Jeśli wyrwie się już na prerię swojego okręgu wyborczego, to partia-matka może mu co najwyżej pomachać z daleka. System amerykański różni od brytyjskiego szczegół umykający zwykle uwadze politologów – kontrolowane przez państwo prawybory. To one sprawiają, że powstają dwa stronnictwa (bo przecież nie partie w europejskim znaczeniu – to nie są organizacje mające prawo wykluczyć ze swojego grona!). Nie ma sensu zakładać nowych stronnictw, skoro zawsze można powalczyć o mandat w ramach jednego z nich. Najpierw trzeba „tylko” stoczyć walkę w prawyborach z innymi chętnymi. Też cudownie brzmi, dopóki sobie nie uświadomić wszystkich konsekwencji i uwarunkowań. CDN.

FRANCUSKA ŻABA

Smak ponoć subtelny, lecz w bliższym kontakcie dość oślizgła. Gustuje w skisłych bagienkach. Tak jak nasze wybory prezydenckie, tylko w każdym z okręgów z osobna. Dwie tury wyborów uruchamiają skomplikowane gry nie tylko pomiędzy kandydatami, lecz także pomiędzy okręgami. Kluczem do sukcesu są strategiczne porozumienia partii ponad głowami wyborców. Kto nie wierzy, że to prowadzi do niezłego galimatiasu, może sobie sprawdzić ile partii ma swoich posłów we francuskim Zgromadzeniu Narodowym. Choć po części nie wiadomo, czy to czasem nie indywidualni posłowie mają tam swoje partie. Gdyby ktoś chciał to na poważnie rozważać, będę wytaczać najcięższe działa. Na szczęście chyba to nie grozi.

AUSTRALIJSKI DZIOBAK

Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra. Oficjalnie „głosowanie alternatywne”, po ludzku „dogrywka instant”. Dwie tury w jednej. Próba połączenia brytyjskiej prostoty z kwadraturą okręgu, czyli przyznaniem rozstrzygającego głosu zwolennikom mniejszych ugrupowań. Konkretnie – trzeba tylko zrangować kandydatów a algorytm już wyznaczy zwycięzcę. Też ładnie brzmi, lecz w paru sytuacjach przeczy zdrowemu rozsądkowi, jak dziób u ssaka. Dla wnikliwych mogę kiedyś opisać, dlaczego w brytyjskim referendum, dającym do wyboru FPTP i właśnie AV, wybrałbym do pierwsze.

SŁOWEŃSKA JASZCZURKA

Małe to, trudno zauważyć, lecz zwinne i sprytne. Jeśli uzasadnieniem referendum jest to, że JOW i konstytucyjny wymóg proporcjonalności się gryzą, to śpieszę donieść, że to nieprawda. Nasi alpejscy kuzyni wymyśli rozwiązanie, do którego nie byliby w stanie się przyczepić nawet najwierniejsi miłośnicy IIIRP wśród konstytucjonalistów. W naszych realiach – dzielimy każde województwo na okręgi, w każdym partia wystawia jednego kandydata. Lecz wcale nie patrzymy, kto w okręgu wygrał w potocznym rozumieniu. Sumujemy tylko głosy na nich oddane w skali województwa. Potem dzielimy według tego mandaty proporcjonalnie pomiędzy partie i w obrębie każdej z nich przyznajmy mandaty najsilniejszym jej kandydatom. W sumie nie tak daleko od obecnego systemu, choć bez żadnych list partyjnych. Ma też jednak swoje wady.

NIEMIECKI WÓŁ

Mało porywający i pozbawiony wielu złudzeń. Niemniej pozwala wykorzystać siłę byka bez narażania się na niebezpieczeństwa zwykle przezeń generowane. System mylnie zwany mieszanym, co jest fatalnym tłumaczeniem angielskiego „Mixed-Member Proportional”. Oficjalnie – spersonalizowana ordynacja proporcjonalna. Duch tego rozwiązania krąży po Polsce od poprzedniego tysiąclecia. Pierwszy tekst w tej sprawie napisałem w 1999. Pierwszy projekt opłacony z pieniędzy sejmowych rok później. Wcale nie ostatni. Od tamtego czasu sporo się dowiedziałem o problemach, jakie zrodził ten system przy literalnym zastosowaniu go w Nowej Zelandii, Włoszech czy Szkocji.

Jak już nie raz pisałem, chodzą mi po głowie rozwiązania będące połączeniem rozwiązań niemieckich i słoweńskich. W szczegółach opowiem o tym, gdy już opadną wyborcze emocje. Wracając jednak na chwilę do niedzielnej debaty, Zachwyciło mnie, że projekt zgłoszony niegdyś przez PiS został poparty przez obecnego prezydenta, zaś pretendent był tak miły, że mu takiego posunięcia nie wypominał. Bronisław Komorowski naraził się zapewne zagorzałym „zwolennikom JOW”, którzy pod tym hasłem rozumieją brytyjskie FPTP i nic innego. Oni jakiekolwiek kombinowane rozwiązanie uznają za herezję gorszą niż innowierstwo w postaci akceptacji obecnego systemu. Andrzej Duda akurat na tym polu nie okazał się zwolennikiem jednoznacznej zmiany, ograniczając się do „pogadamy-zobaczymy”, Nikt nie zwrócił uwagi, że wyłamał się z oficjalnych deklaracji swojej partii i podważył opinię prezesa.

Gdyby ktoś chciał sobie to sobie sprawdzić,  to kilka linków z zupełnie pobieżnego przeszukania sieci. Tutaj można przeczytać o:

 

Parytet – uboczne zyski, realne straty

Poprzednia tutejsza notka miała swoje medialne echo. Najpierw została przywołana. Potem, w niezwykle urokliwym stylu, moje tezy zostały osądzone przez badaczki z Obserwatorium Równości Płci. Na koniec jednak miałem możliwość udzielenia odpowiedzi. Dzięki temu na łamach jednego z czołowych mediów mogła ukazać się taka oto charakterystyka polskiego systemu wyborczego:

Istota problemu tkwi w tym, że system okręgów wielomandatowych z otwartą listą stworzył niezwykle toksyczną miksturę w połączeniu z polskimi realiami (liczbą partii, ich słabością oraz brakiem wewnętrznych sposobów regulacji konfliktów, siecią osadniczą etc.). W efekcie rywalizacja polityczna w Polsce to wielowymiarowa gra, w której o indywidualnym sukcesie decyduje wypadkowa wielu sił – osobistej popularności (medialnej bądź wynikającej z zajmowania takiej pozycji jak dyrektor szpitala czy szkoły), wielkości partii i okręgu wyborczego, więzi terytorialnych, wcześniejszych sukcesów wyborczych i spinającej to wszystko przychylności władz partii różnych szczebli. Płeć w takiej rywalizacji nie była czynnikiem nawet czwartorzędnym tak długo, jak długo nie pojawiły się kwoty. Kobiety miały wcześniej niewielką przewagę wykazywaną przez szereg badań. Przewagę względną i warunkową.

Elementem tej wyjątkowo złośliwej gry generowanej przez system wyborczy jest to, że kandydaci na listach polskich partii nie pojawiają się wcale po to, żeby wygrać. Przytłaczająca większość pojawia się jako część pełnej hipokryzji strategii marketingowej partii i ich liderów. Mają przyciągnąć głosy swoich sąsiadów, dzięki czemu ulubieńcy władz partii – najczęściej dotychczasowi posłowie – zdobędą swoją nagrodę w postaci mandatu. Te rzesze kandydatów można nazwać partyjnymi „naganiaczami”, których zadaniem jest pomoc w upolowaniu zdobyczy uprzywilejowanym „strzelcom”. Zachętą dla naganiaczy jest zupełnie marginalna szansa na przejście przez ponury labirynt wyborczych interesów kluczowych graczy.

Naganiacze mają też czasami dodatkową rolę: utrudnić sukces takim kandydatom z tej samej listy, których zwycięstwo nie jest na rękę liderom, lecz których z listy wyrzucić się nie da lub się nie opłaca. Na pozycje naganiaczy trafiają też partyjni dysydenci – liderzy mają nadzieję, że tą metodą załatwi się ich w białych rękawiczkach. Ci zaś przyjmują taką skądinąd upokarzającą ofertę, bo wierzą, że sobie jednak dadzą radę. Mają szanse pół na pół. W tym gąszczu intryg ustala się pewna chwiejna równowaga – inna w każdej partii i w każdym okręgu. Nikt do końca nie panuje nad sytuacją, choć można wyróżnić tu kilka powtarzających się wzorów.

Te trzy akapity to najbardziej zwięzła charakterystyka polskiego systemu, którą udało mi się formułować. Wrzucam ją tutaj, bo to dobre podsumowanie wielu wielu notek, które pojawiły się na tym blogu w minionych latach. To mój pierwszy zysk z tej sytuacji – polemika pobudza (nawet taka wywołująca niesmak).  Drugi zysk to pomysł na zestawienie dla różnych wyborów danych obrazujących jedną z tez dotyczących efektów kwot. Teza brzmi tak: Gwałtowne zwiększenie liczby kobiet na listach w ostatnich wyborach sejmowych nie pomogło ani w obronie swojej pozycji przez kobiety-strzelców, ani w pokonywaniu strzelców przez kobiety-naganiaczy. W obydwu tych „dyscyplinach” po wprowadzeniu kwot nastąpił regres. Tego zjawiska nie da się wyjaśnić polityką partii przy ustalaniu kolejności na liście, bo chodzi w nim właśnie o przekreślanie takich ustaleń.

Na wykresie pokazano, jaki był procent kobiet wśród przegranych strzelców i wśród wygranych naganiaczy. Ponieważ z natury rzeczy grupy te są tej samej liczebności, można zobaczyć, jak kwoty pogorszyły szanse wyborcze kobiet wbrew formalnym ustaleniom układających listę. Dla czterech rodzajów wyborów – sejmowych, europejskich, sejmikowych i w miastach-powiatach, pokazano udział kobiet w obu kategoriach przed i po wprowadzeniu kwot. Dla wszystkich partii łącznie.

parytet-przetasowania

Przed kwotami w sejmie panowała prawie równowaga – wśród wygranych naganiaczy kobiet było o 2 mniej niż wśród przegranych strzelców. W pozostałych wyborach kobiety najwyraźniej zagrażały hierarchii założonej przez układających listy. Po wprowadzeniu kwot to zagrożenie zostało zażegnane. Z nawiązką. Stąd twierdzenie, że udział kobiet wśród zdobywców mandatów jest niższy od zakładanego z tego powodu, że im się daje gorsze miejsca, jest po prostu nieprawdziwe. Jeśli spojrzeć na zajmowane pozycje, to partie chciałyby kobiet więcej. Lecz po podliczeniu głosów wyborców, od czasu obowiązkowych kwot wychodzi zawsze mniej.

Dodatkowym moim zyskiem jest też taka refleksja metodologiczna. Moje oponentki twierdzą, że „kwoty działają, o ile są traktowane poważnie”. Chciałbym nieśmiało zwrócić uwagę, że takie twierdzenie oznacza tyle, że nie działają. Gdyby było inaczej, można za prawdziwe uznać twierdzenie, że spotkanie kominiarza w drodze na egzamin z metod badań socjologicznych zwiększa szanse jego zdania. Jak najbardziej zwiększa, o ile student potraktował egzamin poważnie i do niego się przygotował.