Jeszcze przed rokiem nic nie wskazywało na to, że zmiana ordynacji wyborczej może być kluczowym czynnikiem w polityce. Potem przyszedł sukces Kukiza i nieszczęsne referendum. Przyniosły gorączkę, którą zgasiła deprymująca frekwencja. Niby jesteśmy w punkcie wyjścia. Lecz może by tak zrobić zmianę nie dzięki, ale właśnie bez takiej gorączki?
W każdym razie, dziś w „Rzeczpospolitej” ukazał się mój tekst poświęcony wymianie argumentów pomiędzy marszałkiem-seniorem Kornelem Morawieckim a zwolennikiem brytyjskich JOW-ów, Bartłomiejem Michałowskim z Instytutu Sobieskiego (link na końcu). Nie będę go tu przytaczał, bo jest dostępny po zalogowaniu. Chciałbym natomiast pokazać dane, na które w nim się powołuje. Chodzi o wątpliwą polaryzację, która występuje w naszych samorządach – w tych, gdzie po zastosowaniu systemu FPTP można przetestować obietnice jego zwolenników.
Najtrudniejszym do ideowego zbicia argumentem na rzecz brytyjskiego systemu jest ten, że generuje on jednoznaczny podział na rządzących i czającą się na ich miejsce opozycję, bez nieprzewidywalnych a podejrzanych koalicyjnych negocjacji. Gdyby tak w istocie się działo, byłby to poważny atut takiego rozwiązania. Rzecz w tym, że twierdzenie takie jest umiarkowanie zgodne z prawdą. Już w Wielkiej Brytanii reguła działa niezbyt dosłownie. Można oczywiście powoływać się na przykład senatu, gdzie zwycięzca wyborów sejmowych już po raz drugi wywalczył sobie bardzo bezpieczną większość, zaś pozostałe miejsca w przytłaczającej części zajęła główna partia opozycyjna. Bardzo duże wątpliwości budzą przykłady z Kanady czy Indii. Koniecznie trzeba jednak zobaczyć, co się stało w samorządach w 2014 roku. Zrobiłem dla nich zestawienie, pokazujące sumaryczny układ sił pomiędzy partią władzy a opozycją. Do tej pierwszej zaliczyłem radnych komitetu włodarza-inkumbenta, do tej drugiej – tych z komitetu jego najgroźniejszego konkurenta. Pozostali radni potraktowani zostali jako jeden zbiór. Jakąś część z nich stanowią cisi wspólnicy inkumbenta i pretendenta, pozwoliłem ich sobie jednak już pominąć, bo część to niewielka. Zestawienie to wygląda tak:
Przewaga partii władzy – czy to lokalnych, czy sejmowych – jest powszechna. Jest tym większa, im mniejsza gmina. Detronizatorzy mają znacznie mniejszą zdolność skupiania wokół siebie aktywistów i wyborców. Opozycja jest rozbita na mniejsze ugrupowania, co dodatkowo ją osłabia i pozwala wygrywać rządzącym jednych przeciw drugim. W miastach-powiatach partie władzy mają się wyraźnie gorzej, za to partie opozycyjne – nieco lepiej.
Siła partii władzy jest wyraźnie mniejsza, jeśli nad inkumbentem zbierają się chmury, tak że jego start kończy się porażką. Pozycja obu rodzajów komitetów w rozbiciu na los inkumbenta wygląda tak:
Silny obóz władzy ma najczęściej zdecydowaną przewagę nad obozem głównego konkurenta, który ma wtedy zwykle trzeciorzędne znaczenie. Lecz nawet sukces opozycji w wyborach włodarzy nie oznacza zbudowanie mocnego oparcia w radzie – co najwyżej jest ono porównywalne z tym, które mają stronnicy „byłego”. Inna rzecz, że w poprzedniej kadencji Jedna trzecie radnych z komitetu przegranego włodarza po czterech latach znalazła się w szeregach nowej partii władzy – zapewne w myśl zasady umarł król – niech żyje król!
W każdym razie takie zestawienie pokazuje, że trzeba być ostrożnym przy rozważaniu rozwiązań, które pozwalają ustawiać się partiom władzy w wygodnej pozycji „wszyscy rozsądni kontra reszta świata”. To też może niejednokrotnie prowadzić do porażki, na pewno jednak jej nie ułatwia, choćby i rządzący na nią zasłużyli, gdyby tylko wybory odbywały się według innych reguł.
Tekst w „Rzeczpospolitej”, moje zeszłoroczne propozycje ordynacyjne.