Procenty są oczywiście ważne – zwłaszcza, że przesądzają o podziale mandatów. Jednak pogłębiony obraz tego, co się zdarzyło w wyborach, wymaga spojrzenia drugim okiem – porównania liczby wyborców poszczególnych ugrupowań z poprzednimi głosowaniami.
Na początek dwie prawdy, które umykają zwykle w analizach. Po pierwsze – czas leci nieubłaganie. W Polsce w wyborach bierze za każdym razem udział około 15 milionów obywateli. Podczas czteroletniej kadencji jakiś milion dotychczasowych wyborców opuszcza ten łez padół, zaś ich miejsce zajmuje kolejna generacja. Po drugie – Polacy chodzą na wybory napędzani nadzieją, zaś odpuszczają je sobie, gdy te nadzieje zmieniają się we frustrację. Stąd to „około” przy 15 milionach jest naprawdę duże – odchylenie standardowe ogólnej liczby głosujących w ostatnich czterech wyborach to prawie 2 miliony. Ta sama liczba głosów zdobytych przez partię może więc stanowić zupełnie inny procent ich ogólnej liczby. Wszystko to można zobaczyć na wykresie, pokazującym zmiany poparcia dla głównych sił od 2005 roku (parę partii pogrupowałem w zestawy, PJN w 2011 dodałem do PiS) – liczone w milionach głosów.
Jeśli tak na to spojrzeć, to PO straciła od 2007 roku ponad 3 miliony wyborców ale PiS zyskał tylko ciut ponad pół miliona, czyli tyle samo co Korwin. Nowa siła – Miejscy Drwale Razem – prawie dobiła do tej liczby głosów, które miały dwie inne konkurencyjne względem SLD inicjatywy – SdPL i demokraci – w roku 2005. Wtedy poszli oni podzieleni, przegrali i zostali zapomniani. Kukiz powtórzył wynik Leppera z dokładnością do 10 tys. głosów. Kolejna próba stworzenia nowocześniejszej Platformy Obywatelskiej przyniosła efekt o ćwierć miliona głosów gorszy. Ludowcy względem 2005 stracili mniej niż 50 tys. głosów. Zjednoczona Lewica względem SLD w 2011 jeszcze mniej.
Jeśli tak na to spojrzeć, to niezmiernie dziwi, że żadna z partii politycznych nie wpadła na to, by zamiast niesławnej akcji „zabierz babci dowód”, rzucić hasło „zdobądź babci kopertę”. Możliwość głosowania korespondencyjnego daje teoretycznie kolosalne możliwości mobilizowania nowych wyborców. W praktyce okazuje się, że ani nasze ponoć wszechmocne stare partie, ani ponoć pełne pomysłów nowe inicjatywy, nie są w stanie podołać takiemu wyzwaniu.
To może tyle na początek, jeśli chodzi o powyborcze analizy. Ciąg dalszy nastąpi.