Apele o kompromis w sprawie TK wyglądają na niewiele więcej ponad kolejną akcję w ramach wojny pozycyjnej, która zapewne będzie się ciągnąć miesiącami, o ile nie latami. Efekty takiej wojny mogą być podobne jak w przypadku toczonych przed stu laty bitew pod Verdun i nad Sommą. Równie tragiczne dla obu stron.
Konkretne pomysły w większości odnoszą się do problemów taktycznych – jak wyjście z klinczu podwójnego wyboru sędziów. Nawet jeśli część z nich sprowadza się tylko do zakamuflowanych propozycji kapitulacji przeciwnika, to i pozostałe zdają się uciekać od kluczowego dylematu i praźródła dzisiejszych problemów. Ten zaś w mej opinii wygląda w największym uproszczeniu tak:
Marzeniem opozycji jest, by TK podważał wszystko. Marzeniem rządzących jest, by nie podważał niczego. Każda ze stron próbuje doprowadzić do stanu przez siebie pożądanego. W oficjalnej opowieści ojcowie „Konstytucji ’97” starali się, by te dwa dążenia tworzyły równowagę. Dla dobra wspólnego dobrze byłoby, żeby TK był w stanie zarówno podważyć, jak i przepuścić kluczowe projekty każdej rządzącej większości. Tak to wygląda z punktu widzenia wahającego się wyborcy, który ma świadomość, że rządzący mogą czasem mieć rację, zaś czasem się mylić. Nie chodzi przy tym wcale o kierunek ideowy. Rzecz niejednokrotnie bierze się z rozgorączkowania, często z ulegania pokusom władzy, w tym odcinaniu się od informacji i głosów krytycznych. Rozsądna równowaga byłaby tu stanem wymarzonym. Pomysłami na uzyskanie takiej równowagi była – poza niczego tu niestety nie gwarantującym wymogiem prawniczego profesjonalizmu – długość kadencji. Amerykańskim wzorem równowaga miała się też kształtować dzięki nieuniknionym ruchom wyborczego wahadła. Tu jednak pojawił się pierwszy problem. W USA wahadło to ma tylko dwa położenia – republikańskie i demokratyczne – zaś podział, na którym jest oparty jego ruch, idzie w poprzek establishmentu (choć ostatnio i tam jest z tym problem). U nas gra była wielobiegunowa, ze znacznie wyraźniejszymi skrzywieniami społecznymi. Do tego bieguny się przesuwały. Sojusze pomiędzy głównymi siłami nie były i nie są tak samo prawdopodobne. A jeszcze w Stanach nie ma skracania kadencji ani parlamentarnej, ani prezydenckiej, ilość elementów niepewnych jest zatem ograniczona. U nas zaś trudna do ogarnięcia sama w sobie, o konsekwencjach nie wspominając.
Efekt jest taki, że w praktyce trybunał stanowi trzecią izbę parlamentu, która pilnuje, żeby większość sejmowa nie krzywdziła nikogo za bardzo. Niby dobre choć i to, lecz w praktyce oznacza tyle, że jednych można krzywdzić bardziej niż innych. Dopuszczalne działania większości zależą w znacznym stopniu od bieżącej konfiguracji nastrojów. Na polu taktyki, system motywuje każdorazową większość do wyboru takich członków trybunału, którzy będą jednoznacznie po jej stronie, zniechęca zaś do takich, którzy byliby do przekonania przez przedstawicieli drugiej strony. Nie mówię, że zawsze tak się działo i dzieje – nie ma jednak przed taką logiką żadnego zabezpieczenia. Rzecz jest w części łagodzona przez fakt przynależności sędziów do jednego kręgu, po części – przez niewielki rozmiar tego grona.
Rozumiem, że mechanizm ten może komuś się nie podobać, lecz na razie nie widzę u nikogo woli zmiany tego stanu rzeczy. Dzisiejsza większość ma tu najwyraźniej dwie koncepcje. Pierwsza to taka, żeby teraz wolno było krzywdzić bardziej „ich”, niż „nas”. Druga – by cały mechanizm zablokować.
Tu w mętnawej wodzie pojawił się jeszcze jeden element, którego znaczenie jest pomijane – prezydent. To on ma kluczową rolę przy wyborze prezesa TK. Jeśli ktoś wierzy, że prezydent jest w Polsce arbitrem, to rozwiązanie to na pewno mu się podoba. Jednak realnie pomysł, by to on wybierał prezesa, jest jeszcze jednym narzędziem pilnowania status quo, które dano Aleksandrowi Kwaśniewskiemu latem 1997, w obliczu możliwego zwycięstwa AWS. Nasz kalejdoskop konstytucyjny tworzy tu po raz kolejny nietrywialne widowisko. Prezydent może pilnować, by aktualna większość w TK nie mogła sobie wybrać prezesa, jeśli nie odpowiada on obozowi prezydenta. Według pierwotnej ustawy sędziowie wybierają dwójkę kandydatów. To oznacza, że jeśli prezydent ma 6 sędziów po swojej stronie, to może któregoś z nich zrobić prezesem. Pozostała dziewiątka nie ma bowiem możliwości zablokowania takiego kandydata. Zaś to, co wtedy prezes może zrobić z trybunałem, zależy już tylko od jego inwencji i determinacji. Ustawa PiS każe wskazać trójkę kandydatów, z których prezydent będzie wybierał swojego faworyta. To oznacza, że prezydentowi wystarczy 4 zwolenników, by przejąć ster w TK. To rozwiązanie kluczowe, gdy skończy się kadencja obecnego prezesa. Najwyraźniej PiS chciał swoją ustawą złapać wiele srok za ogon i – idealnie wpisując się w logikę IIIRP – dołożyć kolejny zestaw blokad do tych zawartych w systemie. Tym razem tylko wierząc, że te blokady będą blokować działanie blokad pozostawionych przez budowniczych całego tego pokręconego gmaszyska. Nieodparcie nasuwa to myśl, że nie zamierza wcale budować IVRP, tylko od razu IXRP – IIIRP do kwadratu.
Z konfliktu wokół TK dałoby się wyjść jakoś inaczej, lecz na razie nie widać, by ktokolwiek był tym zainteresowany. Stąd, widząc logikę działania stron sporu, nie obiecuję sobie niczego po dzisiejszym spotkaniu. Inicjatywa prezesa PiS nieodparcie nasuwa skojarzenia sprzed wieku – niemieckie inicjatywy pokojowe z 1916. Niby jesteśmy górą, lecz czujemy że słabniemy i dotychczasowe strategie zawodzą. Może więc spróbujemy czegoś, co podważy determinację naszych przeciwników, specyfikuje wątpiących wśród swoich i oddali groźbę interwencji USA? Obiecująco dla obozu rządzącego to nie wygląda, nawet jeśli dla opozycji też nieszczególnie…