„PiS to partia życia a PO – śmierci!” lub – jak kto woli – „PO to partia życia a PiS – śmierci!”. Takie tytuły można byłoby nadać, gdyby dziennikarze zadali sobie trud sprawdzenia, od czego zależy liczba głosów zdobytych przez jedynkę. Liczba, którą tak się ekscytują, robiąc na jej podstawie swoje rankingi. Rozumiem, że pokusa, by to porównywać jest przemożna, lecz jeśli ktoś tak bardzo poszukuje czegoś spektakularnego, to czemu się ograniczać? Policzyłem – liczba głosów zdobytych przez jedynki każdej z głównych partii jest zależna od liczby zgonów w zeszłym roku w okręgu, jak również liczby urodzeń, które miały tam miejsce (korelacje w przedziale 0,5-0,7). Można stąd wyciągać dowolny zestaw danych i podeprzeć nim przytoczone powyżej wnioski – do wyboru, do koloru. A że będą one bezsensowne, bo wszystko zależy po prostu od wielkości okręgu? Przecież to nikomu chyba nie przeszkadza – klikalność rośnie.
Gdyby jednak ktoś chciał się dowiedzieć o polskich wyborach nieco więcej, to idąc tropem mojej sierpniowej notki o liderach złudzeń, policzyłem jaki był tym razem związek pomiędzy realną siłą lidera a siłą partii. Dla dwóch głównych ugrupowań policzyłem zmianę poparcia w okręgu względem 2011 i zmianę procentu głosów na listę, który był udziałem jedynki. Wykres pokazuje, jak się ma to pierwsze do drugiego.
Jak widać gołym okiem (a potwierdzają to współczynniki równań regresji), zmiana siły jedynki w obrębie partii nie ma systematycznego związku ze zmianą siły partii. Może mieć jednak związek incydentalny. Cztery przypadki podpisałem – dla każdej partii po dwa, według oczywistego klucza.
Gdy ktoś twierdzi, że Jarosław Kaczyński i Ewa Kopacz byli prawdziwymi wunderwaffe swoich ugrupowań (co przecież wynika ponoć z każdego rankingu gołego poparcia), to bierze się to bardziej z kalkulacji w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach niż z dostępnych danych. Zmiany poparcia w przypadku obu partii były najmniej korzystne akurat tam, gdzie przewodzili im liderzy. Natomiast tam, gdzie startowali pretendenci do przywództwa (za każdym razem w jakże odmiennym kontekście), zmiany poparcia dla partii były prawie na przeciwnym biegunie (PiS miał minimalnie większy wzrost w okręgu rybnickim niż w chrzanowskim mateczniku Beaty Szydło, natomiast PO ciut mniejsze spadki miał w Chełmie niż w Kielcach). To najpewniej wiąże się ze zmianami konkurencji, która na polu międzypartyjnym szczególnie w Warszawie była ostra, zaś np. w Kielcach nie startował już sam marszałek Jarubas. Gdyby ktoś miał jednak wątpliwości, to małe zestawienie udziału głosów zdobytych przez dwójkę kandydatów w poparciu całej listy w kolejnych wyborach:
W 2007 roku Szydło startowała z drugiego miejsca, poprzedzana przez Pawła Kowala. Oczywiście jest w tym bonus za syndrom „nasz sąsiad w centralnych mediach”, lecz przecież Kaczyński ma bonus metropolitalny. W każdym razie coś to jednak mówi o wyborach PiS. Pewnie gdyby Ewa Kopacz nie porzuciła Radomia na rzecz spektakularnej liczby głosów w Warszawie, to ona też mogłaby się pochwalić mocno rosnącym udziałem w głosach na listę i stosunkowo niewielkim spadkiem poparcia dla partii. Lecz ta chwila szczęścia, jaką muszą być dla polityków idiotyczne rankingi liczby zdobytych głosów, jest najwyraźniej bardzo kusząca.