Poprzednia tutejsza notka miała swoje medialne echo. Najpierw została przywołana. Potem, w niezwykle urokliwym stylu, moje tezy zostały osądzone przez badaczki z Obserwatorium Równości Płci. Na koniec jednak miałem możliwość udzielenia odpowiedzi. Dzięki temu na łamach jednego z czołowych mediów mogła ukazać się taka oto charakterystyka polskiego systemu wyborczego:
Istota problemu tkwi w tym, że system okręgów wielomandatowych z otwartą listą stworzył niezwykle toksyczną miksturę w połączeniu z polskimi realiami (liczbą partii, ich słabością oraz brakiem wewnętrznych sposobów regulacji konfliktów, siecią osadniczą etc.). W efekcie rywalizacja polityczna w Polsce to wielowymiarowa gra, w której o indywidualnym sukcesie decyduje wypadkowa wielu sił – osobistej popularności (medialnej bądź wynikającej z zajmowania takiej pozycji jak dyrektor szpitala czy szkoły), wielkości partii i okręgu wyborczego, więzi terytorialnych, wcześniejszych sukcesów wyborczych i spinającej to wszystko przychylności władz partii różnych szczebli. Płeć w takiej rywalizacji nie była czynnikiem nawet czwartorzędnym tak długo, jak długo nie pojawiły się kwoty. Kobiety miały wcześniej niewielką przewagę wykazywaną przez szereg badań. Przewagę względną i warunkową.
Elementem tej wyjątkowo złośliwej gry generowanej przez system wyborczy jest to, że kandydaci na listach polskich partii nie pojawiają się wcale po to, żeby wygrać. Przytłaczająca większość pojawia się jako część pełnej hipokryzji strategii marketingowej partii i ich liderów. Mają przyciągnąć głosy swoich sąsiadów, dzięki czemu ulubieńcy władz partii – najczęściej dotychczasowi posłowie – zdobędą swoją nagrodę w postaci mandatu. Te rzesze kandydatów można nazwać partyjnymi „naganiaczami”, których zadaniem jest pomoc w upolowaniu zdobyczy uprzywilejowanym „strzelcom”. Zachętą dla naganiaczy jest zupełnie marginalna szansa na przejście przez ponury labirynt wyborczych interesów kluczowych graczy.
Naganiacze mają też czasami dodatkową rolę: utrudnić sukces takim kandydatom z tej samej listy, których zwycięstwo nie jest na rękę liderom, lecz których z listy wyrzucić się nie da lub się nie opłaca. Na pozycje naganiaczy trafiają też partyjni dysydenci – liderzy mają nadzieję, że tą metodą załatwi się ich w białych rękawiczkach. Ci zaś przyjmują taką skądinąd upokarzającą ofertę, bo wierzą, że sobie jednak dadzą radę. Mają szanse pół na pół. W tym gąszczu intryg ustala się pewna chwiejna równowaga – inna w każdej partii i w każdym okręgu. Nikt do końca nie panuje nad sytuacją, choć można wyróżnić tu kilka powtarzających się wzorów.
Te trzy akapity to najbardziej zwięzła charakterystyka polskiego systemu, którą udało mi się formułować. Wrzucam ją tutaj, bo to dobre podsumowanie wielu wielu notek, które pojawiły się na tym blogu w minionych latach. To mój pierwszy zysk z tej sytuacji – polemika pobudza (nawet taka wywołująca niesmak). Drugi zysk to pomysł na zestawienie dla różnych wyborów danych obrazujących jedną z tez dotyczących efektów kwot. Teza brzmi tak: Gwałtowne zwiększenie liczby kobiet na listach w ostatnich wyborach sejmowych nie pomogło ani w obronie swojej pozycji przez kobiety-strzelców, ani w pokonywaniu strzelców przez kobiety-naganiaczy. W obydwu tych „dyscyplinach” po wprowadzeniu kwot nastąpił regres. Tego zjawiska nie da się wyjaśnić polityką partii przy ustalaniu kolejności na liście, bo chodzi w nim właśnie o przekreślanie takich ustaleń.
Na wykresie pokazano, jaki był procent kobiet wśród przegranych strzelców i wśród wygranych naganiaczy. Ponieważ z natury rzeczy grupy te są tej samej liczebności, można zobaczyć, jak kwoty pogorszyły szanse wyborcze kobiet wbrew formalnym ustaleniom układających listę. Dla czterech rodzajów wyborów – sejmowych, europejskich, sejmikowych i w miastach-powiatach, pokazano udział kobiet w obu kategoriach przed i po wprowadzeniu kwot. Dla wszystkich partii łącznie.
Przed kwotami w sejmie panowała prawie równowaga – wśród wygranych naganiaczy kobiet było o 2 mniej niż wśród przegranych strzelców. W pozostałych wyborach kobiety najwyraźniej zagrażały hierarchii założonej przez układających listy. Po wprowadzeniu kwot to zagrożenie zostało zażegnane. Z nawiązką. Stąd twierdzenie, że udział kobiet wśród zdobywców mandatów jest niższy od zakładanego z tego powodu, że im się daje gorsze miejsca, jest po prostu nieprawdziwe. Jeśli spojrzeć na zajmowane pozycje, to partie chciałyby kobiet więcej. Lecz po podliczeniu głosów wyborców, od czasu obowiązkowych kwot wychodzi zawsze mniej.
Dodatkowym moim zyskiem jest też taka refleksja metodologiczna. Moje oponentki twierdzą, że „kwoty działają, o ile są traktowane poważnie”. Chciałbym nieśmiało zwrócić uwagę, że takie twierdzenie oznacza tyle, że nie działają. Gdyby było inaczej, można za prawdziwe uznać twierdzenie, że spotkanie kominiarza w drodze na egzamin z metod badań socjologicznych zwiększa szanse jego zdania. Jak najbardziej zwiększa, o ile student potraktował egzamin poważnie i do niego się przygotował.