Hasło „500 na każde dziecko” okazało się nierealne. Coś trzeba było przyciąć. Najwyraźniej okazało się, że chwytliwe „500” jest znacznie trudniejsze do ruszenia, niż „każde”. Do tego ostatniego można w końcu zawsze coś dopisać – np. drugie i niepełnoletnie. Można wtedy twierdzić, że się dotrzymuje słowa. Postanowiłem to sprawdzić na własnym przykładzie. Jako ojciec trójki dzieci w wieku szkolnym jestem wszak odbiorcą sztandarowego rządowego projektu.
Pierwsze odkrycie jest takie, że system uprzywilejowuje bliźnięta. Oczywiście trojaczki jeszcze bardziej. Ktoś, komu dorobienie się trójki dzieci zajęło aż 11 lat (liczonych od urodzin pierwszego do trzeciego), sam jest w końcu sobie winny. Jak się to przekłada na całkowite korzyści z systemu pokazuje obrazek. Na czerwono rodzina z dwójką dzieci, na zielono z trójką. Cyfry to łączny przychód rodziny z tytułu nowego świadczenia przez całe dzieciństwo potomstwa.
Rodzice bliźniąt zarobią na systemie o połowę więcej niż rodzice dwójki dzieci, jeśli pomiędzy tymi dziećmi jest 6 lat różnicy. Mój kolega, szczęśliwy ojciec trojaczków, będzie miał nowe przychody o połowę większe niż taka rodzina jak moja. Nie żałuję mu – wyobrażam sobie, jak mu jest ciężko od strony logistycznej. Chętnie jednak usłyszałbym jakieś uzasadnienie takiego zróżnicowania ze strony rządu, inne niż „szukaliśmy oszczędności i tak jakoś wyszło…”,
Moja najstarsza córka w niecały rok po wejściu w życie programu skończy osiemnaście lat. To radosne dla niej wydarzenie oznaczać będzie dla naszego domowego budżetu odebranie połowy prorodzinnych świadczeń. W końcu na rok przed maturą człowiek musi sobie zacząć dawać w życiu radę i ulżyć budżetowi nie tylko rodzinnemu, ale i całego państwa. Rozumiem, że od tego momentu może się już legalnie sama rozmnażać i państwo nie chce podcinać swoich zachęt na tym polu. Nic byśmy nie tracili, gdyby na 18-kę, w ramach prezentu, urodziła sobie bliźnięta…
Rozumiem, że wedle wyliczeń rządu, stać nas akurat na 500 na dziecko, ale licząc od drugiego i tylko do pełnoletności pierwszego. Postanowiłem więc sprawdzić, jak bardzo ucierpiałaby piarowska „wyrazistość” programu, gdyby te same pieniądze, które w obecnym systemie dostanie moja rodzina, podzielić według innego klucza. Są tu możliwe trzy zmiany. Po pierwsze, co najczęściej jest dyskutowane, można dostawać pomoc na każde dziecko. Po drugie, można byłoby ją dostawać zaczynając nawet od drugiego, lecz już do jego pełnoletności, nie zaś do pełnoletności pierwszego dziecka. Można wreszcie płacić aż do zakończenia edukacji, czyli w uproszczeniu do 23 roku życia w przypadku osób studiujących. To tworzy różne kombinacje, których pięć pokazano na wykresie. Do tego w dwóch wariantach – dla rodziny w dokładnie takiej sytuacji jak nasza, oraz dla kogoś, komu pierwsze dziecko właśnie się urodziło, a będzie miał jeszcze dwójkę w dokładnie takich odstępach jak my. Kwotę, którą w każdej z tych sytuacji generuje właśnie przegłosowany system, podzieliłem przez liczbę miesięcy, w których dzieci w takiej rodzinie podpadałyby pod poszczególne warunki. Tym samym wyliczyłem, na jakie miesięczne wypłaty byłoby stać polskie państwo, przy ewentualnych zmianach warunków. Wygląda to tak:
Spektakularne „500”, po „doprecyzowaniu” warunków oznacza w moim przypadku raptem 100 na każde dziecko do końca poprawnej wyższej edukacji. Pięciokrotny spadek to i tak mało w porównaniu z tymi, którzy mają dwójkę studentów i jedno małe dziecko. Oni na „doprecyzowaniu” stracili wszystko. Przy pełnym cyklu życia rodziny to „tylko” trzykrotna strata. Już sam sposób liczenia liczby dzieci, wykluczający z rachunków pełnoletnie, obniża realne świadczenia o jedną trzecią całościowo, zaś w moim wypadku o 3/5, Można się spierać o sensowność poszczególnych z przedstawianych rozwiązań. Niemniej w każdym wypadku realne korzyści rodziny takiej jak moja, są ułamkiem tego pozoru, który jest tworzony przez imponującą nazwę.
Ech, za tydzień zaczynam wykłady z „Public Relations”. Będę miał bardzo obrazowy przykład na coś, co nazwałem sobie kiedyś „przepiarzeniem”. To określenie głupoty, motywowanej chęcią uzyskania lepszego powierzchownego efektu. Czy naprawdę „200 na każde uczące się dziecko, jeśli ma się ich co najmniej dwójkę”, było aż tak gorsze od złudnego „500+”?