Nie głosuj na spis treści!

Dziś jeden z bardziej emocjonujących momentów kampanii wyborczej – losowanie numerów list. W wyborach sejmowych znów będziemy głosować z pomocą książeczki, która tak wiele złego zrobiła w wyborach samorządowych. Problemy pogłębi tym razem spis treści – zmiana wprowadzona przez sejm w odpowiedzi na tamten kryzys.

Po raz kolejny dała o sobie znać zasada, że na społeczne bolączki można aplikować lekarstwa nawet bez postawienia diagnozy. Coś nie tak z brzuchem? Nie trzeba sprawdzać, czy to biegunka czy zatwardzenie… Nie wiem, na jakiej podstawie ktoś wymyślił, że głosujący oddają nieważne głosy, bo nie mogą w książeczce znaleźć wymarzonej listy. Być może sam miał taki problem. W każdym razie sejm przyjął, że to właśnie przesądziło o gwałtownym wzroście liczby głosów nieważnych. Postanowił temu zapobiec jak potrafił najlepiej, to zaś nie jest szczególną rekomendacją. Stąd właśnie w najbliższych wyborach, po odwróceniu tytułowej strony, oczom wyborcy ukaże się lista partii startujących w wyborach. Wczoraj znajomy uświadomił mnie, że rodzi to poważne niebezpieczeństwo. Niejeden z głosujących postawi zapewne krzyżyk na tej właśnie liście. Można powiedzieć – tym samym odsiejemy najmniej rozgarniętych. Nie jestem jednak przekonany, czy demokracja powinna stawiać takie bariery tym, którzy już chcieli się pofatygować do lokali wyborczych.

Jednak nawet bez tego dodatkowego utrudnienia, można się spodziewać wzrostu liczby głosów nieważnych. Próbowałem to oszacować sprawdzając o ile wzrósł ich procent po wprowadzeniu książeczki w trzech rodzajach wyborów – europejskich, sejmikowych i powiatowych (wliczając w to miasta-powiaty). Na podstawie tamtych wzrostów można wyliczyć spodziewany efekt w 2015. Wygląda to tak:

niewazne2015Te wyliczenia oparte są na założeniu, że wzrost będzie proporcjonalny do wcześniejszej liczby takich głosów w wyborach danego typu. Akurat sejmiki są najmniej niepokojącym punktem odniesienia. W wyborach PE i rad powiatów wzrost liczby głosów nieważnych był większy, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi. Średnia ze wszystkich trzech przypadków dokładnie odpowiada wzrostowi w wyborach europejskich, stąd już tu jej nie pokazywałem jako oddzielnego słupka.

Ponad 3% dodatkowych głosów mogłoby przesądzić o tym, kto będzie rządził krajem. Dlatego też mam nadzieję, że tytułowe hasło zostanie przejęte przez wszystkie partie, które będą o problemie przypominać swoim wyborcom. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w lokalach wyborczych robili to członkowie komisji. Sam natomiast już się szykuję na ciekawe badania – kontynuację prowadzonych właśnie badań nad głosami nieważnymi w wyborach sejmikowych. Klasyfikację takich głosów trzeba będzie poszerzyć o nową kategorię. Dzięki temu będzie można się dowiedzieć, jaki też będzie rozkład poparcia wśród tych, którzy na spis treści jednak zagłosują.

PS. Problemu by nie było, gdyby zmienić ordynację na spersonalizowaną proporcjonalną,

Jedynki – liderzy złudzeń

Nie wierzcie oficjalnym deklaracjom i medialnym komentarzom. To, kto startuje z jedynki na liście, ma w obecnym systemie marginalne znaczenie dla jej wyniku. To jedno z długiej listy złudzeń, którymi karmi nas obecny system. Złudzenie to najbardziej widoczne – tak jak same jedynki – choć może niekoniecznie najbardziej szkodliwe. Skoro jednak od tego zaczynają się przedwyborcze podchody, to i ja poświęcę mu nieco uwagi.

Od ogólnej reguły są oczywiście wyjątki. Te pozytywne to Przemysław Gosiewski czy Radosław Sikorski w roku 2007, którzy najwyraźniej pociągnęli swoje listy. O negatywnych wyjątkach na koniec. Niemniej jednak porównanie wyników obu głównych partii w dwóch ostatnich wyborach daje dane naprawdę jednoznaczne. Na początek jednak trzeba rozprawić się z zupełnie początkowym problemem i złudzeniem – liczbą głosów zdobytych przez jedynkę.

We wszystkich mediach znaleźć można po wyborach zestawienie, którzy kandydaci zdobyli najwięcej głosów. Przedstawiane to jest tak, jak gdyby to była ich osobista zasługa. To jest trzeci rodzaj prawdy w rozumieniu księdza Tischnera. Liczba zdobytych głosów jest w pierwszej kolejności zależna od wielkości okręgu, czyli liczby uprawionych do głosowania. Największy okręg ma pod tym względem przewagę względem najmniejszego w proporcji 3,2:1. Kolejny czynnik to frekwencja – tu zróżnicowanie ma się jak 1,6:1. Potem jest jeszcze poparcie partii, które różni się u obu głównych sił podobnie. W roku 2007 było to 2,4:1. Te zmienności mogą się w partiach przemnażać lub równoważyć. W efekcie liczba głosów zdobytych przez listę w najkorzystniejszym okręgu (dla obu partii to Warszawa I) do najmniej korzystnego (PO – Radom, PiS – Piła) ma się jak 7,7:1 (PO) i 4,9:1 (PiS).

Dopiero teraz można spróbować ustalić realną siłę lidera. Jej miarą jest procent głosów oddanych na listę, którą zgarnęła jedynka. O ile sama liczba głosów zdobytych przez jedynkę waha się w relacji 30:1 (PO) czy 23:1 (PiS), o tyle procent z głosów na listę jest już zróżnicowane znacznie mniej – 4,8:1 (PO) i 7:1 (PiS). Procent głosów zdobytych przez lidera zależy od dwóch czynników. Pierwszym jest coś, co rzeczywiście zależy od tego, kto jest jedynką – widoczność medialna (szczegóły w książce oraz publikacji w „Zeszytach Prasoznawczych”). Do tego dochodzi jednak jeszcze struktura osadnicza, która przesądza o rozproszeniu głosów w obrębie listy. Rozproszenie to wynika z rywalizacji pomiędzy poszczególnymi powiatami czy miastami. Średnia efektywna liczba kandydatów na liście dużych partii (liczona tak jak w politologii liczy się efektywną liczbę partii) jest skorelowana z efektywną liczbą powiatów w okręgu na poziomie 0,7. Po prostu – metropolie głosują na jedynki czy innych nielicznych medialnych kandydatów, powiaty ziemskie na swoich. Efektywna liczba powiatów w okręgach różnicuje się w proporcjach 10,7:1. Znów Warszawa jest ekstremum.

Spektakularne liczby głosów Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego brały się ze skumulowania możliwych przewag – Warszawa to okręg największy, o najwyższej frekwencji i bez podziałów terytorialnych. Na polu obecności w mediach liderzy mieli rzeczywistą, miażdżącą przewagę. W efekcie obaj uzyskali nieomal identyczny, najwyższy w kraju wskaźnik koncentracji – po 86,3%. Jednak jego spektakularny efekt w liczbach głosów wynikał już z cech okręgu. Można to łatwo zobaczyć sprawdzając, co by się działo, gdyby taki sam poziom koncentracji głosów dwa liderzy wywalczyli w innych okręgach. Pierwsze porównanie to te okręgi, w których ich partia miała najwyższe poparcie – Gdańsk (PO) i Nowy Sącz (PiS). Drugie, to okręg Elbląg – jeden z najmniejszych i do tego jeden z najniższą frekwencją. Natomiast procentowe poparcie dla PO i PiS jest tam nieomal takie, jak w Warszawie. Spodziewane liczby głosów pokazuje wykres:

jedynki2007Nawet w matecznikach swoich partii obaj liderzy mogliby liczyć na mniej niż połowę warszawskich głosów. Realnie pewnie jeszcze mniej, bo w Kartuzach czy Zakopanem ludzie bardziej są skłonni do głosowania na „swoich” niż na Woli czy Pradze. Natomiast w Elblągu ta sama siła lidera przekłada się na pięciokrotnie mniejszą liczbę głosów.

No to czas na znaczenie dla wyniku listy. Zrobiłem sobie takie zestawienie – o ile zmieniła się realna siła lidera pomiędzy 2007 a 2011 (czyli procent głosów w obrębie listy) a o ile wynik listy (procent ważnych głosów). Na wykresie obie zależności dla PO i PiS. Bardzo podobne.

jedynki2007-2011Jak widać, zależności są śladowe. Linie zmieniają się w całkiem poziome, jeśli pominąć dwa skrajne przypadki w PO i jeden w PiS, gdy procent dla jedynki spadł bardzo istotnie. Te trzy okręgi są warte uwagi. W PO to przypadki Poznania i Krakowa, gdzie dotychczasowe jedynki zostały – w wyniku wewnątrzpartyjnych intryg – zepchnięte na dalsze miejsca. W PiS to przypadek obsadzenia zupełnie anonimowego Piotra Pyzika w miejsce śp. Zbigniewa Religi a dodatkowo przerzucenie do sąsiedniego okręgu innego rozpoznawalnego posła – Wojciecha Szaramy. Jednak nawet w tych przypadkach można pokazać miejsca, gdzie spadek poparcia dla partii był większy, choć siła lidera nawet nieznacznie wzrosła. Wygląda na to, że – jeśli już – znaczenie dla wyniku partii mają ostre wewnętrzne konflikty, wokół których koncentruje się przekaz medialny. Można też w konkretnych przypadkach pokazać efekty braku na listach znaczących postaci obecnych na nich wcześniej. Bezpośrednie przełożenie jest bardzo słabe.

Jedynki mają znaczenie tylko dla bezpieczeństwa mandatu w przypadku słabeuszy oraz rozbuchanego ego w przypadku baronów. Ci ostatni mogą się potem chwalić swoim pozornym poparciem i używać tego jako argumentu na rzecz wzmocnienia swojej pozycji w partii. Może to zrobić wrażenie wyłącznie na tych, którzy nie zadali sobie trudu, by problemowi przyglądnąć się uważnie. W tym systemie liczba głosów oddanych na jedynkę nie jest żadnym wskaźnikiem przywództwa. Jest za to – w obu partiach – skorelowana z liczbą urodzeń w okręgu zdecydowanie bardziej, niż z procentowym poparciem dla danej partii. Zagadka pewnie nie za trudna, lecz może ktoś z czytelników zechce się zabawić i wyjaśnić, skąd taka zależność. Inaczej ktoś jeszcze zacznie twierdzić, że to dowód na płodność liderów.

PS. Zapowiadana notka o STV i AV jest już przemyślana, przykłady zebrane a obrazki gotowe. Dokończę ją w pierwszej wolnej chwili.

Polowanie na mandaty w gąszczu hipokryzji

W partiach – niezależnie od tego, co tam za oknem – jest gorąco i burzowo. W najlepsze trwają podchody wokół układania list. Media piszą o tym raz po raz, bo przecieki do mediów są narzędziem w tym podchodach. Nie są jednak w stanie odtworzyć całego gąszczu hipokryzji, który towarzyszy polowaniu na mandaty w realiach polskiej ordynacji.

Dzięki depeszy PAP, przez media – od GW do wPolityce – przemknęło kilka moich wyjaśnień w tej sprawie. To skromny skrót książki „Złudzenia wyboru”, gdzie rzecz jest zgłębiana w szczegółach. Tu medialne tezy uzupełnię jednym wyliczeniem. Pokazuje ono podział ról i szans w polowaniu na mandaty. Podział ten dotyczy ostatnich wyborów, lecz w 2007 roku wyglądał nieomal identycznie. Stąd można przypuszczać, że i w tym roku się powtórzy (nie omieszkam sprawdzić).

W naszej ordynacji teoretycznie wszystko jest możliwe, lecz w praktyce dość przewidywalne. W szczególności liczba mandatów, na które partie mogą liczyć w każdym z okręgów. Gdyby PO i PiS zamieniły się poparciem w porównaniu z ostatnimi wyborami (na co dziś się zanosi), z partii do partii przejdzie 50 mandatów. To oznacza przejęcie przez zwycięzcę z zasady jednego mandatu w okręgu, zaś w co czwartym okręgu mandatów dwóch. Czyli pozostałe 300 mandatów przypadnie tam, gdzie ostatnio. Jak nietrudno zauważyć, walka o to, kto zostanie posłem, w 1/7 rozstrzygnie się między partiami a w 6/7 już tylko w obrębie partii.  Oczywiście walka o to, komu przypadnie zbiorowo wypracowana nagroda oraz kto imiennie zapłaci na porażkę, będzie szczególnie zażarta.

W walce tej kluczowe znaczenie ma nałożenie się dwóch podziałów. Pierwszy dzieli kandydatów na inkumbentów (obecnych posłów) oraz pretendentów (całą resztę). Drugi to podział na zajmujących miejsca mandatowe strzelców oraz wypełniających dalsze miejsca listy naganiaczy.  Przypomnę, że miejsca mandatowe to te, które odpowiadają liczbie zdobytych przez listę mandatów. Przed wyborami da się to wyznaczyć z dokładnością ±1, no czasem 2. Po wyborach można policzyć, jak poszło czterem kategoriom kandydatów, których takie dwa podziały wyznaczają.

Wbrew potocznym wyobrażeniom, przy układaniu list inkumbenci nie są bezwarunkowo uprzywilejowani. W 2011 roku w każdej z czterech partii co piąty poseł wystartował jako naganiacz, zastąpiony na pozycji strzeleckiej przez jakiegoś pretendenta bliższego sercu centrali lub promowanemu przez koterię zwycięską w wewnętrznej walce o władzę w okręgu. Choć oczywiście gros strzelców to inkumbenci, zaś naganiaczy – pretendenci.

Ich wyborcze szanse pokazuje wykres. Dla każdej z czterech grup obliczyłem procent zwycięzców i przegranych.

2011szanseNajbardziej wyrównana walka toczy się pomiędzy inkumbentami „sczyszczonymi” (tak określa to polityczna gwara) a promowanymi pretendentami. Ich szanse są porównywalne. Trochę zależy od tego, ilu z takich strzelców-pretendentów wyląduje na jedynkach, skąd w dużych partiach przegrać jest bardzo trudno. Strzelcy-inkumbenci mogą spać spokojniej, choć przecież ich też z reguły spotyka dziesiątkowanie. Najczęściej na tej zasadzie, że pretendent trafia na jedynkę i jest nie do ruszenia (bo to np. medialny minister), zaś za jego plecami rozgrywa się pojedynek pomiędzy dwoma inkumbentemi – tym uprzywilejowanym i tym zdołowanym. Ten drugi nie jest bez szans.

Ten mechanizm można byłoby traktować jako koślawą podpórkę kulejącej rywalizacji wewnątrzpartyjnej. Argumenty przeciw są dwa. Po pierwsze – taka rywalizacja jest całkowicie chorobliwa. O sukcesie przesądza nie tyle zdolność do przyciągania głosów wyborców, ile zdolność do rozpraszania ich u konkurentów za pomocą odpowiedniej konfiguracji naganiaczy-pretendentów. Szczególną rolę odgrywają tu więzi terytorialne. To w ich imię listy zapełniane są do ostatniego miejsca. Zasadniczym efektem – i argumentem przeciw – jest jednak żałosny los takich lokalnych naganiaczy-pretendentów. Z wielką regularnością mandat zdobywa jednocyfrowy ich odsetek. Każda historia jest tu inna, lecz całość opowieści nie napawa optymizmem. Naganiacze-frajerzy są potrzebni partiom by napędzać głosy wyborców-frajerów w imię lokalnych interesów. „Nasz powiat powinien mieć swojego posła!” – to ich generalne zawołanie. System to obiecuje szczodrze, lecz nie daje żadnych szans, by ta obietnica spełniła się choćby w połowie powiatów ziemskich. Takie w każdym razie są wnioski z przebiegu wszystkich głosowań minionego ćwierćwiecza.

Wiedza ta jest przez partie skrywana przed zainteresowanymi. Gdy trwa nagonka na naganiaczy, każdemu obiecuje się najpierw dobre miejsce. Gdy z czasem wychodzi, że to jednak nie będzie piąte, lecz piętnaste, można zawsze podkreślić, że tak znana osoba na pewno sobie poradzi. Trzeba tylko „zrobić dobrą kampanię” – czyli poświęcić jak najwięcej czasu, energii i pieniędzy. A że te wydatki przyniosą korzyść innym, nie zaś zainteresowanemu, tego się przecież nie musi podkreślać. Ewentualne wątpliwości można rozwiać argumentem, że wyborcy tego nie zapomną i rozpoznawalność przyda się następnym razem (mocno wątpliwe), lub że partia tego nie zapomni, gdy będzie rozdzielać stanowiska w administracji (lub żeby pamiętać, komu zawdzięcza się już zajmowane stanowisko).  Pisałem tu o tym już parę razy, lecz z różnych reakcji wnoszę, że nigdy dość przypominania o tym wrednym mechanizmie. W szczególności zaś ubawiła mnie interpretacja „wPolityce”, jakobym demaskował mechanizmy działania PO. Droga redakcjo, w PiS wygląda to tak samo i to od lat. Kto nie wierzy, może sobie w książce sprawdzić takie wyliczenia dla każdej z partii z osobna. Reguły są jedne dla wszystkich i tak samo demoralizujące. Kto próbował w nie się wpasować przepełniony idealizmem, ten to odczuł najmocniej. Cwaniacy czują się w swoim żywiole.

PS. STV i AV muszą jeszcze poczekać – na razie zgromadziłem dane niezbędne do zilustrowania problemów.

Ordynacja – referendum a konstytucja

Reakcja części konstytucjonalistów na ordynacyjne referendum wprawia mnie w konsternację. Wygląda na to, że przyjęli oni narrację Ruchu na rzecz JOW, wedle której jednomandatowe okręgi oznaczają brytyjski system FPTP i nic innego. To by wyjaśniało ich wątpliwości, sugerujące jakiś związek referendum i konstytucji. Żeby rozwiać takie wątpliwości, chciałbym przedstawić tu mechanizm ordynacji, która spełnia podstawowe założenia Kukiza (460 okręgów, jeden poseł w każdym z nich, jeden głos, jedna tura), lecz jest całkowicie proporcjonalna. To znaczy proporcjonalna na wejściu (w takim rozumieniu, że kolejność w rankingu poparcia nie ma wpływu na to, która partia dostanie mandat, większego niż teraz) oraz na wyjściu – ma tak małe odchylenia od proporcjonalności, jakie są możliwe przy 460 mandatach. Od razu zastrzegę – NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM TAKIEGO ROZWIĄZANIA. Dlaczego – wyjaśnię na przykładach. Najpierw jednak opiszę sam mechanizm. W sumie prosty.

Dzielimy kraj na okręgi w liczbie mandatów. W każdym startuje sobie kto chce. Jeśli jednak jakieś ugrupowanie wystawi kandydatów w więcej niż jednym okręgu, to głosy na nich oddane się sumują. Kiedy już mamy listę wszystkich komitetów, które wystawiły choć jednego kandydata oraz sumę głosów na każdy komitet oddanych, uruchamiamy standardową procedurą z dzieleniem mandatów proporcjonalnie, czyli dzieleniem tych głosów przez kolejne liczby (już obojętne, czy całkowite jak w  dH, czy nieparzyste jak w SL). Jeśli jakiś komitet otrzymać ma mandat, to NATYCHMIAST przydzielamy go do konkretnego okręgu. Jeśli to komitet jednego kandydata, to może go dostać tylko on. Jeśli jednak komitet ma kilku kandydatów, to najpierw trzeba sprawdzić, który z nich ma największe poparcie (procent w swoim okręgu). To on dostaje mandat. Z jednym jednakże zastrzeżeniem. Jeśli w danym okręgu jakiś kandydat innego komitetu dostał już mandat, to taki okręg jest pomijany. Mandat przypada następnemu kandydatowi danego komitetu, według kolejności poparcia – z zastrzeżeniem, że jego okręg nie jest już zajęty. Jeśli komitet ma tylko pojedynczego kandydata a jego okręg jest już zajęty, to komitet taki wypada oczywiście z gry. Kiedy zakończymy już taką procedurę, mamy 460 mandatów podzielonych proporcjonalnie pomiędzy wszystkie komitety a w każdym okręgu jednego posła, który będzie go reprezentował. Posła, który zdobył głosy tylko w tym jednym okręgu. Ładnie brzmi? Owszem, ale wygląda już gorzej.

Jak działałby taki system prześledziłem na wyborach sejmikowych. Nie wchodząc już w problem książeczkowego bonusu dla PSL, można je traktować jako przykład zróżnicowania poparcia dla różnych ugrupowań. Podział na okręgi wzięty jest z projektu, o którym napiszę przy innej okazji. Jakoś odpowiada wielkością możliwym okręgom sejmowym. Wziąłem pod lupę trzy z czterech największych województw.  Różnią się one liczbą znaczących komitetów oraz niuansami geografii wyborczej – to Małopolska, Mazowsze i Śląsk.  Żeby sobie uprościć problem, przyjąłem też 5% próg wyborczy, co eliminuje drobnicę, lecz wcale nie kluczowe problemy. Na początek Małopolska. W tabeli pokazano poparcie dla trzech komitetów w poszczególnych okręgach (w Krakowie generalne dla miasta). Szczegółowe obliczenia pozwolę sobie pominąć – kto chce, może sprawdzić samodzielnie. Zaciemniono te okręgi, w których komitet otrzymał mandat. W zdecydowanej większości przypadków przypadły one kandydatom z największym poparciem w okręgu. Jednak nie we wszystkich. W czterech okręgach proporcjonalny podział odbiera mandat zwycięzcy (wyróżnionemu zielonym tłem). Jeśli zaś na problem popatrzeć z perspektywy rywalizacji wewnątrz partii, to konieczność pomijania okręgów, gdzie inny kandydat dostał już mandat, również prowadzi do zaburzenia zdroworozsądkowych wyobrażeń. Czerwonymi liczbami zaznaczono przypadki, gdy kandydat musiał się obejść ze smakiem, bo gdy przyszła jego kolejka, to mandat w jego okręgu był już w rękach kogoś innego.

slowen_malopolskaW sumie to jednak tylko 5 odstępstw od zwykłego FPTP. Gdyby o mandacie decydowała tylko kolejność w okręgu, PiS miałby 3 mandaty więcej, PSL mniej o 2 a PO mniej o 1. Dodatkowo jeden mandat dla PO byłby w innymi miejscu. PiS miałby samodzielną większość, która z proporcji wcale nie wynika. Przy okazji – gdyby każdy z kandydatów startował indywidualnie, taki system jest całkowicie tożsamy z FPTP. Zwolennicy tego ostatniego powinni więc mu przyklasnąć, jeśli wierzą, że partie w JOW-ach znikną a ludzie będą się kierowali wyłącznie zdaniem o konkretnym kandydacie. Swoją drogą, nie wiem jak sobie z tym problemem poradzą ci prawnicy i politolodzy, którzy dostrzegają jakieś fundamentalne różnice pomiędzy systemem „większościowym” a „proporcjonalnym”.

Jako-tako wygląda to jednak tylko w najbardziej uporządkowanym politycznie województwie (jakim jest Małopolska). Na Mazowszu rzecz jest nie tylko bardziej skomplikowana ze względu na pojawienie się SLD, lecz ze względu na znacznie większe zróżnicowanie tego województwa. Najpierw jednak wyniki – zasady te same:

slowen_mazowszeW skali województwa wybory wygrał PiS. Według proporcji należy mu się 10 z 30 mandatów. Gdyby jednak decydowała sama kolejność, straciłby połowę z tego. W przytłaczającej części okręgów jest bowiem drugi na mecie. W Warszawie przegrywa z PO, w większości powiatów ziemskich z PSL. W FPTP zwycięzcą byłby PSL. Miałby prawie połowę mandatów – 14 – choć i PiS, i PO zdobyły więcej głosów. SLD oczywiście nie ma żadnych szans na mandat w bezpośredniej walce. Jednak w rozważanym systemie jego obecność oznaczać może odebranie mandatu zwycięzcy mającemu całkiem spore poparcie (Śródmieście) lub też zaskakujące rozstrzygnięcie w Legionowie – gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta.

Wreszcie drugie z pary największych województw, gdzie dochodzi jeszcze problem RAŚ.

slowen_slaskTu system FPTP też prowadziłby do jednoznacznego rozstrzygnięcia. PO zdobywając ledwie 27% ogółu głosów, zdobywa samodzielną większość. Ma o połowę więcej mandatów niż PiS, którego wyprzedza o marne 2%, SLD mogłoby tu liczyć na jeden mandat bezdyskusyjny a PSL na dwa. Przy lekko zmienionym układzie sił mogłyby dalej być języczkiem u wagi a obietnica samodzielnych rządów zwycięzcy nie byłaby spełniona.

Natomiast czysto proporcjonalne JOW-y znów prowadziłyby do sporego zamieszania. Już w co czwartym okręgu wynik jakoś by się gryzł ze zdrowym rozsądkiem. Można powiedzieć – przecież nasza obecna ordynacja prowadzi nie do takich cudactw. To jednak  słaby argument. W każdym razie, jeśli spojrzeć z drugiej strony, przy stuprocentowej proporcjonalności, wynik w zdecydowanej większości przypadków dalej jest taki jak w FPTP.

Wszystko to piszę, bo w trakcie zeszłotygodniowego Forum Debaty Publicznej u ustępującego prezydenta, rozmawiałem o problemie z kilkoma osobami i obiecałem im opis systemu z JOW, który byłby absolutnie jednoznacznie proporcjonalny. Tu obietnicę tę spełniam. Raz jeszcze – nie dlatego, żebym taki system popierał. Jest on natomiast zobrazowaniem innej zasady, o której w trakcie Forum mówiłem. Proste rozwiązania, takie jak FPTP, nasza obecna ordynacja, czy wreszcie system dziś opisany, generują zazwyczaj bardzo złożone problemy. Ich rozwiązanie wymaga zwykle złożonych regulacji. Te zaś opierają swoją skuteczność na delikatnej równowadze. Dlatego wymagają szczególnej uwagi. Dzisiejsza notka to wstęp do prezentacji takiego właśnie rozwiązania. Czekam na jego opublikowanie w innej formie, wtedy tu też je opiszę szczegółowo. Natomiast na dziś zaprezentowany system będę się też powoływał zawsze, gdy usłyszę wątpliwości co do konstytucyjności referendum. Jak już pisałem, mam z referendum kłopot. Lecz akurat nie ten.

PS. O obietnicy w prawie STV oraz AV pamiętam, lecz jeszcze chwilę musi to poczekać.

Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?

Senat przegłosował referendum, w którym zostanie zadane pytanie o deprymującej niejednoznaczności. Jednomandatowe okręgi wyborcze to pojęcie na poziomie ogólności takim jak „czworonóg”. Kto już dziś wie, co odpowiedzieć na pytanie „Czy chce Pani/Pan mieć czworonoga?”, może przygotować się na różne ewentualności. Krótki ich przegląd:

ANGIELSKI DOG

Wiernie służy swojej pani – partii, a jeśli ta każe mu pilnować wyborców-owieczek, to będzie to robił ile sił (włączając w to przeprowadzkę do innego okręgu wyborczego, choćby i na drugim końcu kraju). Jeśli utraci zaufanie pani, może od razu szukać sobie nowego zajęcia. FPTP – jedna tura, jeden głos, bez potrzeby zdobywania większości, byleby być pierwszym na mecie. Rozwiązanie mechanicznie banalne, czego już nie można powiedzieć o efektach strategicznych i społecznych. Pisałem o tym już nie raz i jeszcze nie raz napiszę. Referendum będzie dobrą okazją.

AMERYKAŃSKI MUSTANG

Jeśli wyrwie się już na prerię swojego okręgu wyborczego, to partia-matka może mu co najwyżej pomachać z daleka. System amerykański różni od brytyjskiego szczegół umykający zwykle uwadze politologów – kontrolowane przez państwo prawybory. To one sprawiają, że powstają dwa stronnictwa (bo przecież nie partie w europejskim znaczeniu – to nie są organizacje mające prawo wykluczyć ze swojego grona!). Nie ma sensu zakładać nowych stronnictw, skoro zawsze można powalczyć o mandat w ramach jednego z nich. Najpierw trzeba „tylko” stoczyć walkę w prawyborach z innymi chętnymi. Też cudownie brzmi, dopóki sobie nie uświadomić wszystkich konsekwencji i uwarunkowań. CDN.

FRANCUSKA ŻABA

Smak ponoć subtelny, lecz w bliższym kontakcie dość oślizgła. Gustuje w skisłych bagienkach. Tak jak nasze wybory prezydenckie, tylko w każdym z okręgów z osobna. Dwie tury wyborów uruchamiają skomplikowane gry nie tylko pomiędzy kandydatami, lecz także pomiędzy okręgami. Kluczem do sukcesu są strategiczne porozumienia partii ponad głowami wyborców. Kto nie wierzy, że to prowadzi do niezłego galimatiasu, może sobie sprawdzić ile partii ma swoich posłów we francuskim Zgromadzeniu Narodowym. Choć po części nie wiadomo, czy to czasem nie indywidualni posłowie mają tam swoje partie. Gdyby ktoś chciał to na poważnie rozważać, będę wytaczać najcięższe działa. Na szczęście chyba to nie grozi.

AUSTRALIJSKI DZIOBAK

Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra. Oficjalnie „głosowanie alternatywne”, po ludzku „dogrywka instant”. Dwie tury w jednej. Próba połączenia brytyjskiej prostoty z kwadraturą okręgu, czyli przyznaniem rozstrzygającego głosu zwolennikom mniejszych ugrupowań. Konkretnie – trzeba tylko zrangować kandydatów a algorytm już wyznaczy zwycięzcę. Też ładnie brzmi, lecz w paru sytuacjach przeczy zdrowemu rozsądkowi, jak dziób u ssaka. Dla wnikliwych mogę kiedyś opisać, dlaczego w brytyjskim referendum, dającym do wyboru FPTP i właśnie AV, wybrałbym do pierwsze.

SŁOWEŃSKA JASZCZURKA

Małe to, trudno zauważyć, lecz zwinne i sprytne. Jeśli uzasadnieniem referendum jest to, że JOW i konstytucyjny wymóg proporcjonalności się gryzą, to śpieszę donieść, że to nieprawda. Nasi alpejscy kuzyni wymyśli rozwiązanie, do którego nie byliby w stanie się przyczepić nawet najwierniejsi miłośnicy IIIRP wśród konstytucjonalistów. W naszych realiach – dzielimy każde województwo na okręgi, w każdym partia wystawia jednego kandydata. Lecz wcale nie patrzymy, kto w okręgu wygrał w potocznym rozumieniu. Sumujemy tylko głosy na nich oddane w skali województwa. Potem dzielimy według tego mandaty proporcjonalnie pomiędzy partie i w obrębie każdej z nich przyznajmy mandaty najsilniejszym jej kandydatom. W sumie nie tak daleko od obecnego systemu, choć bez żadnych list partyjnych. Ma też jednak swoje wady.

NIEMIECKI WÓŁ

Mało porywający i pozbawiony wielu złudzeń. Niemniej pozwala wykorzystać siłę byka bez narażania się na niebezpieczeństwa zwykle przezeń generowane. System mylnie zwany mieszanym, co jest fatalnym tłumaczeniem angielskiego „Mixed-Member Proportional”. Oficjalnie – spersonalizowana ordynacja proporcjonalna. Duch tego rozwiązania krąży po Polsce od poprzedniego tysiąclecia. Pierwszy tekst w tej sprawie napisałem w 1999. Pierwszy projekt opłacony z pieniędzy sejmowych rok później. Wcale nie ostatni. Od tamtego czasu sporo się dowiedziałem o problemach, jakie zrodził ten system przy literalnym zastosowaniu go w Nowej Zelandii, Włoszech czy Szkocji.

Jak już nie raz pisałem, chodzą mi po głowie rozwiązania będące połączeniem rozwiązań niemieckich i słoweńskich. W szczegółach opowiem o tym, gdy już opadną wyborcze emocje. Wracając jednak na chwilę do niedzielnej debaty, Zachwyciło mnie, że projekt zgłoszony niegdyś przez PiS został poparty przez obecnego prezydenta, zaś pretendent był tak miły, że mu takiego posunięcia nie wypominał. Bronisław Komorowski naraził się zapewne zagorzałym „zwolennikom JOW”, którzy pod tym hasłem rozumieją brytyjskie FPTP i nic innego. Oni jakiekolwiek kombinowane rozwiązanie uznają za herezję gorszą niż innowierstwo w postaci akceptacji obecnego systemu. Andrzej Duda akurat na tym polu nie okazał się zwolennikiem jednoznacznej zmiany, ograniczając się do „pogadamy-zobaczymy”, Nikt nie zwrócił uwagi, że wyłamał się z oficjalnych deklaracji swojej partii i podważył opinię prezesa.

Gdyby ktoś chciał sobie to sobie sprawdzić,  to kilka linków z zupełnie pobieżnego przeszukania sieci. Tutaj można przeczytać o:

 

Angielska ruletka

Wyborcze obietnice i ich możliwe efekty mogą się rozchodzić nie tylko u zawodowych polityków. Także u trybunów ludowych. Może warto sprawdzić, jak do naszych realiów pasuje przebój tej kampanii – brytyjska ordynacja. Zbieżność wyborów w Zjednoczonym Królestwie i naszych prezydenckich daje tu niepowtarzalną szansę.

Na początek warto przyjrzeć się wyborom na Wyspach. Jak tamtejszy system zmienia siłę partii w porównaniu do naszego? Na wykresie trzy wielkości – liczba mandatów przypadająca piątce największych partii, gdyby mandaty dzielić w każdej z czterech części królestwa osobno, ordynacją proporcjonalną (różnice w systemie partyjnym każdej z nich są tak wielkie, że obliczanie dla całego kraju jest już bez sensu). Następnie nagroda, którą w brytyjskich warunkach przyniósłby nasz system – okręgi jedenastomandatowe (średnio – w każdym razie w sumie byłoby ich 58). Na koniec wreszcie różnica pomiędzy takim wynikiem a tym realnym. Wygląda to tak:UK2015bSystem generuje owszem większość, lecz przy okazji nieomal pozbawia reprezentacji całkiem spore partie, jak liberałowie i eurosceptycy. Lecz już Szkotom daje nagrodę większą niż ta otrzymana przez laburzystów. Za cóż on tak nagradza angielską konserwę? Może chociaż za wzrost poparcia? Tu kluczowe jest zejście poziom niżej, do wyników w samej Anglii. To tam się rozstrzygnęły wybory, nie ma zaś narodowej drobnicy i ulsterskich anomalii. Są cztery partie bardzo podobne wielkością do naszych z 2007 i aspirujący do tego grona Zieloni, którzy od 2010 roku mają jednoosobową reprezentację w parlamencie. Na kolejnym wykresie pokazano zmiany poparcia i liczby zdobytych mandatów tej piątki w porównaniu z poprzednimi wyborami. Mandaty w procentach ogólnej liczby 533 do zdobycia w samej Anglii.UK2015a

20 dodatkowych mandatów, które zapewniły Konserwatystom samodzielną większość (trzy dodatkowe mandaty z Walii to już tylko wisienka na torcie), zawdzięczają oni naprawdę marginalnemu wzrostowi poparcia, mniejszemu niż ten który był zasługą Partii Pracy. Jednak klęska Liberalnych Demokratów przyniosła nagrodę właśnie Cameronowi. To jemu przypadła większość z 37 mandatów straconych przez koalicjanta, zaś Nigel Farage musiał się zadowolić mandatem jednym, choć wzrost poparcia wywalczył siedmiokrotnie większy od tego, który był udziałem premiera. (Psss…Taki wynik to niewątpliwy brukselski spisek, wszak przy każdej innej ordynacji byłyby możliwe tylko dwie koalicje – z UKIP-em lub wielka, przy której Farage zostaje liderem Opozycji Jej Królewskiej Mości).

Teraz czas na nasze podwórko. Nie będę tu już próbował przekonywać, że z tą koniecznością wskazywania przez partie najlepszych kandydatów to jest niezła ściema. Przyjmijmy, że jest tak jak mówią nasi zwolennicy JOW – ten system wymusza na partiach wystawienie wspaniałych niezależnych postaci, zakorzenionych i otwartych na kontakt z wyborcami. Przyjmijmy jednak, że pod jego wpływem przechodzą taką przemianę obie nasze partie. W jej wyniku jak kraj długi i szeroki PiS wystawia tak przyszłościowo-polskich kandydatów jak Andrzej Duda, zaś PO tak zgodliwie bezpiecznych jak Bronisław Komorowski. No – najlepsze co mają. Do tego czują wszędzie na plecach oddech niezależnych kandydatów, równie charyzmatycznych jak Paweł Kukiz. Jednym zdaniem – głosują tak jak w ostatnią niedzielę. Przyjmijmy też, że nasze elity (odporne na wszelkie pokusy) dzielą kraj na okręgi najuczciwiej jak się da, brzydząc się jakimkolwiek gerrymanderingiem. Czyli że każda z partii dostaje mandaty na tych obszarach, gdzie jest pierwsza na mecie. To pozwala przeliczyć głosy na mandaty bez dziubdziania w szczegółowym podziale na okręgi. Wystarczy policzyć zwycięzcę w każdym z powiatów, by zobaczyć gdzie kto wygrywa. Wygląd to zaś tak (na szaro Kukiz):

zwyciezca 2015p powiaty Teraz trzeba już tylko sprawdzić, jaki procent ludności kraju mieszka na obszarach, gdzie dana partia wygrywa. Po podzieleniu tego przez wielkość okręgu wychodzi liczba spodziewanych mandatów. Dla porównania – liczby zdobytych głosów ogółem:

FPTP2015p

Cóż – sam byłem zaskoczony. Skąd taki wynik? Dlaczego nagroda dla PO jest o tyle większa niż ta, którą dostaje PiS? To złożenie dwóch przyczyn. PO wygrywa na obszarach, gdzie jest niższa frekwencja – w szczególności na Ziemiach Pozyskanych. Po drugie, wygrywa mniejszą różnicą. Widać to na kolejnej mapie, na której zwycięskie powiaty podzielono na te z różnica większą i mniejszą niż 20%. Wygląda to wtedy tak:

2015p różnica w powiatach 20Przy takim układzie geografii wyborczej, system FPTP może wygenerować miażdżącą większość przy mniej niż jednej trzeciej ogółem oddanych głosów. Kto nie wierzy, niech sprawdzi jak na tym wyszedł w listopadzie Ostrów Wielkopolski – samodzielną większość zdobył komitet o 25% poparcia. No ale cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Może bezpośrednia więź posła z wyborcą i pewne prawdopodobieństwo jednopartyjnych rządów, choćby i opartych na głosach mniejszości, są warte tego ryzyka? Nie dla mnie. Tak jak jestem zagorzałym wrogiem obecnego systemu, tak angielska ruletka zupełnie mnie nie przekonuje. Przeważa jeszcze jeden argument – lekka modyfikacja ostatniej mapy.

Jeśli na mapie zaznaczyć te obszary, gdzie różnica pomiędzy dwoma głównymi partiami jest najmniejsza, możemy namierzyć nasze „target seats”. To miejsca, gdzie w systemie brytyjskim toczy się rzeczywista kampania. Na początek – na stronie BBC można zobaczyć 194 takie okręgi w ostatnich wyborach – te, w których różnica była mniejsza niż 10%.

UKtargetseatsJak widać gołym okiem, są one rozsiane po całym kraju. Choć jego większość i tak jest wykluczona z tej zabawy. Jak rzecz wyglądałaby u nas?

2015p różnica w powiatachWidać pas, gdzie rozstrzygałyby się losy kraju i głębokie zaplecza, na których partie mogą się czuć całkiem bezpiecznie. To efekt zakorzenienia podziałów politycznych w historycznych doświadczeniach – zaborach, przesiedleniach i urbanizacji. Doświadczeniach mocno związanych z terytorium zamieszkania. Konsekwencje dla życia politycznego są przemożne. Jedną z nich jest to, że FPTP doprowadziłby do rzeczywistego głębokiego podziału Polski. Gdyby jedna z sił wygrała, połowa kraju nie miałaby w koalicji rządowej żadnego posła. Szkocja dziś ma jednego.

Obserwując licytację w sprawie JOW mam mieszane uczucia. Bardzo się cieszę, że zmiana systemu wyborczego staje się tematem ważnym. Bardzo chciałbym, by obecny system został zastąpiony lepszym. Boję się jednak, czy strony sporu nie zapędzą się same w pułapkę. Opowieści zwolenników JOW/FPTP brzmią tak pięknie, jak zaproszenie na seans „Władcy Pierścieni”. Wspaniali bohaterowie zwycięsko walczą z jednoznacznym złem. Gdy jednak już damy się skusić, może się okazać, że to jednak „Gra o Tron”. Kostiumy i scenografia podobne, tylko z optymizmem i szlachetnością to jakoś ciężko.

Rozbiór lewicy

Magdalena Ogórek najwyraźniej okazała się „brzytwą ratunkową” lewicy. Nic nie wskazuje na to, by udało jej się dać swoim promotorom cokolwiek nowego, poza kolejnymi kłopotami. Może przyspieszyć proces rozbioru elektoratu niegdyś potężnego SLD przez pozostałe ugrupowania.

Chętnych na byłych wyborów Sojuszu można znaleźć w każdej partii. Do „światłej” części lewicy, utożsamiającej to określenie z rewolucją obyczajową i niechęcią wobec „zaścianka”, od lat smali cholewki PO. O ubogich, poszkodowanych przez przemiany minionego ćwierćwiecza, nieustająco zabiega PiS. Nie można też pominąć PSL, który atakując PiS z pozycji „z Rosją trzeba robić interesy a nie ją drażnić”, może być atrakcyjny dla tęskniących za PRL. Tych, którzy łączą umiarkowany etatyzm z umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym. Mogę sobie wyobrazić emerytowanego sierżanta SB, którego zadowala własna sytuacja materialna, ale szczerym entuzjastą kapitalizmu to przecież nie jest. Nie cierpi Kaczyńskiego, lecz trzyma też dystans do tych – było nie było – solidaruchów z PO. Dla niego głos na Piechocińskiego i kolegów to całkiem dobre rozwiązanie. Zwłaszcza jeśli porównać to z ewentualnym lewicowym konglomeratem obejmującym Biedronia, Ikonowicza, Celińskiego czy Grodzką.

Te różne grupy wyborców były kiedyś połączone jak części dzbanka wypalonego w ogniu wspólnych rządów. Spajane tymi samymi wrogami i przypływami nadziei w chwilach wyborczych triumfów. Kolejne porażki sprawiały, że dzbanek pękał. W tych wyborach może się do reszty pokruszyć. Trzeba też pamiętać o nieuchronnych zmianach demograficznych. Jedna trzecia z tych, którzy w 1995 roku zapewnili Kwaśniewskiemu symboliczne zwycięstwo nad Wałęsą, już w najbliższych wyborach nie zagłosuje. Jeśli przy obecnej średniej długości życia jest się wyborcą przez 60 lat, to znaczy, że przez 20 lat wykrusza się co trzeci z głosujących, robiąc miejsce kolejnym pokoleniom.

Trajektorię możliwego rozbioru lewicy pokazuje zestawienie wyników samorządowych i sejmowych z cyklu wyborczego 2010/2011 i 2014/2015. Można policzyć, co by się stało, gdyby jesienny wynik sejmowy SLD miał się tak do ostatniego wyniki sejmikowego, jak się miał wynik z 2011 roku do wyniku z 2010. Wygląda to tak:

lewica2015

To przeliczenie z uwzględnieniem „efektu książeczki”. Gdyby wziąć surowy wynik SLD w sejmikach – 8,8% – proporcje dają poparcie już poniżej progu wyborczego. Tak czy inaczej, 5,04% poparcia to w warunkach 2011 roku oznaczało 2 (słownie dwa) mandaty. Polityczny niebyt.

Jakie emocje mogłyby posklejać części potłuczonego dzbanka? Urok Magdaleny Ogórek tego nie zrobi, najwyraźniej ograniczając swoje oddziaływanie do Leszka Millera osobiście. Paradoksalnie, jedyną nadzieję widać w porażce Bronisława Komorowskiego w połączeniu z perspektywą koalicji PiS-KORWIN po wyborach sejmowych. To mogłoby uruchomić zupełnie nieprzewidywane reakcje w PO. Jej ewentualny rozpad byłby początkiem zupełnie nowego rozdziału w polskiej polityce. Być może lewica mogłaby się stać jedną z głównych jego bohaterek. Na dziś to nie tylko hipotetyczny scenariusz o niskim prawdopodobieństwie. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, by ktokolwiek z jakkolwiek rozumianej lewicy chciał do takiego scenariusza przyłożyć rękę.

Poprzednie wybory prezydenckie były ewenementem na tle wcześniejszych – nie doprowadziły do poważnego przetasowania na scenie partyjnej. Czy tym razem też tak się stanie, czy jednak coś się znów gruntownie pozmienia? Nie wiem – wygląda jednak na to, że z naszej „bandy czworga” lewica okazuje się najsłabszym elementem. Ktoś, kto by 15 lat temu przedstawił dzisiejszą sytuację jako proroctwo, zostałby uznany za naprawdę pokręconego. By to sobie uzmysłowić, można rzucić okiem na plik z wynikami sondażu CBOS z maja 2001. Poparcie dla SLD-UP sięgnęło wtedy 46 procent.

PS. W ramach promocji uczelni pozwolę sobie na lokowanie produktu w postaci serwisu przygotowanego przez studentów politologii – Barwy Kampanii. Można tam znaleźć w jednym miejscu zestawienia wydarzeń z udziałem kandydatów, krótkie analizy i linki do ciekawych materiałów. Oby jak najwięcej miejsc, gdzie próbuje się zachowywać dystans do kandydatów, bez wpisywania się w przekaz któregoś z nich.

Parytet – uboczne zyski, realne straty

Poprzednia tutejsza notka miała swoje medialne echo. Najpierw została przywołana. Potem, w niezwykle urokliwym stylu, moje tezy zostały osądzone przez badaczki z Obserwatorium Równości Płci. Na koniec jednak miałem możliwość udzielenia odpowiedzi. Dzięki temu na łamach jednego z czołowych mediów mogła ukazać się taka oto charakterystyka polskiego systemu wyborczego:

Istota problemu tkwi w tym, że system okręgów wielomandatowych z otwartą listą stworzył niezwykle toksyczną miksturę w połączeniu z polskimi realiami (liczbą partii, ich słabością oraz brakiem wewnętrznych sposobów regulacji konfliktów, siecią osadniczą etc.). W efekcie rywalizacja polityczna w Polsce to wielowymiarowa gra, w której o indywidualnym sukcesie decyduje wypadkowa wielu sił – osobistej popularności (medialnej bądź wynikającej z zajmowania takiej pozycji jak dyrektor szpitala czy szkoły), wielkości partii i okręgu wyborczego, więzi terytorialnych, wcześniejszych sukcesów wyborczych i spinającej to wszystko przychylności władz partii różnych szczebli. Płeć w takiej rywalizacji nie była czynnikiem nawet czwartorzędnym tak długo, jak długo nie pojawiły się kwoty. Kobiety miały wcześniej niewielką przewagę wykazywaną przez szereg badań. Przewagę względną i warunkową.

Elementem tej wyjątkowo złośliwej gry generowanej przez system wyborczy jest to, że kandydaci na listach polskich partii nie pojawiają się wcale po to, żeby wygrać. Przytłaczająca większość pojawia się jako część pełnej hipokryzji strategii marketingowej partii i ich liderów. Mają przyciągnąć głosy swoich sąsiadów, dzięki czemu ulubieńcy władz partii – najczęściej dotychczasowi posłowie – zdobędą swoją nagrodę w postaci mandatu. Te rzesze kandydatów można nazwać partyjnymi „naganiaczami”, których zadaniem jest pomoc w upolowaniu zdobyczy uprzywilejowanym „strzelcom”. Zachętą dla naganiaczy jest zupełnie marginalna szansa na przejście przez ponury labirynt wyborczych interesów kluczowych graczy.

Naganiacze mają też czasami dodatkową rolę: utrudnić sukces takim kandydatom z tej samej listy, których zwycięstwo nie jest na rękę liderom, lecz których z listy wyrzucić się nie da lub się nie opłaca. Na pozycje naganiaczy trafiają też partyjni dysydenci – liderzy mają nadzieję, że tą metodą załatwi się ich w białych rękawiczkach. Ci zaś przyjmują taką skądinąd upokarzającą ofertę, bo wierzą, że sobie jednak dadzą radę. Mają szanse pół na pół. W tym gąszczu intryg ustala się pewna chwiejna równowaga – inna w każdej partii i w każdym okręgu. Nikt do końca nie panuje nad sytuacją, choć można wyróżnić tu kilka powtarzających się wzorów.

Te trzy akapity to najbardziej zwięzła charakterystyka polskiego systemu, którą udało mi się formułować. Wrzucam ją tutaj, bo to dobre podsumowanie wielu wielu notek, które pojawiły się na tym blogu w minionych latach. To mój pierwszy zysk z tej sytuacji – polemika pobudza (nawet taka wywołująca niesmak).  Drugi zysk to pomysł na zestawienie dla różnych wyborów danych obrazujących jedną z tez dotyczących efektów kwot. Teza brzmi tak: Gwałtowne zwiększenie liczby kobiet na listach w ostatnich wyborach sejmowych nie pomogło ani w obronie swojej pozycji przez kobiety-strzelców, ani w pokonywaniu strzelców przez kobiety-naganiaczy. W obydwu tych „dyscyplinach” po wprowadzeniu kwot nastąpił regres. Tego zjawiska nie da się wyjaśnić polityką partii przy ustalaniu kolejności na liście, bo chodzi w nim właśnie o przekreślanie takich ustaleń.

Na wykresie pokazano, jaki był procent kobiet wśród przegranych strzelców i wśród wygranych naganiaczy. Ponieważ z natury rzeczy grupy te są tej samej liczebności, można zobaczyć, jak kwoty pogorszyły szanse wyborcze kobiet wbrew formalnym ustaleniom układających listę. Dla czterech rodzajów wyborów – sejmowych, europejskich, sejmikowych i w miastach-powiatach, pokazano udział kobiet w obu kategoriach przed i po wprowadzeniu kwot. Dla wszystkich partii łącznie.

parytet-przetasowania

Przed kwotami w sejmie panowała prawie równowaga – wśród wygranych naganiaczy kobiet było o 2 mniej niż wśród przegranych strzelców. W pozostałych wyborach kobiety najwyraźniej zagrażały hierarchii założonej przez układających listy. Po wprowadzeniu kwot to zagrożenie zostało zażegnane. Z nawiązką. Stąd twierdzenie, że udział kobiet wśród zdobywców mandatów jest niższy od zakładanego z tego powodu, że im się daje gorsze miejsca, jest po prostu nieprawdziwe. Jeśli spojrzeć na zajmowane pozycje, to partie chciałyby kobiet więcej. Lecz po podliczeniu głosów wyborców, od czasu obowiązkowych kwot wychodzi zawsze mniej.

Dodatkowym moim zyskiem jest też taka refleksja metodologiczna. Moje oponentki twierdzą, że „kwoty działają, o ile są traktowane poważnie”. Chciałbym nieśmiało zwrócić uwagę, że takie twierdzenie oznacza tyle, że nie działają. Gdyby było inaczej, można za prawdziwe uznać twierdzenie, że spotkanie kominiarza w drodze na egzamin z metod badań socjologicznych zwiększa szanse jego zdania. Jak najbardziej zwiększa, o ile student potraktował egzamin poważnie i do niego się przygotował.

Parytet – podła męska sztuczka

W ostatnich wyborach samorządowych po raz pierwszy obowiązywały ustawowe kwoty dla kobiet – jednak spomiędzy gmin tylko w miastach-powiatach. W pozostałych, gdzie wprowadzono okręgi jednomandatowe, regulacja nie obowiązywała. Gdy komitet wystawia w okręgu tylko jednego kandydata, trudno regulować proporcje płci. Tym samym przeprowadzono kolejny naturalny eksperyment z dziedziny prawa wyborczego. Dzięki niemu można sprawdzić, jak nowe prawo zmieniło szanse kobiet. Wyszło to gorzej niż ktokolwiek się spodziewał.

Polskie gminy dzielą się teraz na trzy grupy. W miastach-powiatach ordynacja co do zasady się nie zmieniła: głos preferencyjny służy wskazywaniu jednego kandydata z listy wystawianej przez partię w okręgu. Listy, która musi liczyć tylu kandydatów, ile mandatów jest w okręgu rozdzielanych, może zaś dwa razy więcej. W tak licznym gronie kandydatów co najmniej jedną trzecią musiały od tych wyborów stanowić kobiety.

Drugą grupę tworzą te gminy (najczęściej miasta wchodzące w skład powiatów ziemskich), gdzie taka ordynacja stosowana była do 2010, zaś teraz zastąpiono ją okręgami jednomandatowymi. Trzecią – gminy poniżej 20 tys. mieszkańców, gdzie wcześniej stosowano głosowanie blokowe (tak jak do 2007 roku w senacie, tylko sama rada gminy decydowała, ile ma być mandatów w okręgu, w widełkach od 5 do 1). Tu też wprowadzono okręgi jednomandatowe, co w niektórych gminach oznaczało trzykrotne zwiększenie liczby okręgów, w innych zaś nic się nie zmieniało.

Żeby ocenić efekty zmian, trzeba wrócić do jeszcze wcześniejszych czasów. Jeśli porównać zmianę zaangażowania kobiet pomiędzy wyborami 2006 a 2010, można zobaczyć równomierny jego wzrost we wszystkich rodzajach gmin. Pokazuje to wykres:

parytet2014gminy1

Widać tu całkiem podobny wzrost, zarówno zaangażowania, jak i skuteczności w walce o mandaty. W każdej z grup procent kobiet-radnych rósł szybciej, niż procent kandydatek. Zmieniał się z okolic 19-22% do 22-26%. To naturalna konsekwencja wzrostu poziomu edukacji kobiet, ich społecznej samodzielności i przełamywania przez nie wcześniejszych podziałów na zawody „męskie” i „sfeminizowane”.

Na drodze takiej wzbierającej fali stanęły dwa wydarzenia – wprowadzanie JOW i kwot. Z pierwszą zmianą wiązały się podnoszone publicznie obawy, że system ten utrudni zwycięstwo kobietom. Sam te obawy podzielałem. Jest to teza powszechnie obecna w literaturze i widoczna też u nas gołym okiem, jeśli porównać liczbę kobiet w sejmie (ok 20%) i senacie (nie więcej niż 15%). Z drugą zmianą nadzieje wiązali jej inicjatorzy, zaś głosy przed tym przestrzegające – w tym mój – były traktowane jako przejawy męskich obaw o utratę dominacji. Testowi efektów obu rozwiązań może posłużyć kolejny wykres, pokazujący zmiany w trzech wyróżnionych wcześniej grupach gmin.

Parytet2014gminy2

W najmniejszych gminach sytuacja zmieniła się stosunkowo najmniej. Udział kobiet wśród kandydatów znów wzrósł a wzrost udziału wśród zwycięzców ustępował mu minimalnie. Nawet jeśli wzrost ten jest wyraźnie mniejszy niż w poprzednim cyklu, to jednak nie widać tu żadnej rewolucji. Rewolucję widać natomiast w miastach-powiatach. Udział kandydatek zwiększył się tu skokowo – z niecałych 33% na ponad 44%. Jednak udział kobiet wśród zwycięzców zupełnie za tym nie podążył. Jego wzrost został wyhamowany bardziej, niż w najmniejszych gminach, gdzie wprowadzono JOW-y (FPTP) w miejsce głosowania blokowego.

Najbardziej wymowna jest jednak sytuacja w tych miastach, gdzie JOW-y zostały wprowadzone w miejsce głosu preferencyjnego w okręgach wielomandatowych. Udział kobiet wśród kandydatów spadł tu bardziej niż poprzednio wzrósł. Jednak wcale nie zahamowało to wzrostu udziału kobiet wśród zwycięzców. Jest on większy niż w dwóch pozostałych kategoriach i większy niż w poprzednim cyklu. W efekcie w miastach takich udział kobiet wśród radnych zrównał się z tym w miastach-powiatach, gdzie zastosowano kwoty.

Wniosek jest trudny do podważenia – zmiana udziału kobiet wśród kandydatów nie przekłada się na końcowy efekt inaczej, niż w ten sposób, że jeśli jest wywoływana „na siłę”, to szkodzi kobietom.  Pokazuje to ostatni wykres. Porównuje on częstość sukcesu kobiet w tych trzech rodzajach gmin w ostatnich wyborach, po wprowadzeniu obu zmian, i w tych poprzednich. Punktem odniesienia w każdym wypadku są sukcesy mężczyzn.

Parytet2014gminy3

W małych gminach sytuacja jest stabilna. Sukces jest udziałem kobiet o jedną czwartą rzadziej niż mężczyzn. Wynika to najpewniej z przewagi urzędujących radnych. Będę to jeszcze zgłębiał. W miastach-powiatach, tak samo jak wcześniej w wyborach sejmowych i europejskich, obowiązkowe kwoty spowodowały gwałtowny spadek liczby kobiecych sukcesów. Gdyby traktować to jako zobrazowanie szansy kobiety na mandat, to na skutek parytetu najwyraźniej ona spada. Natomiast w pozostałych miastach, gdzie pożegnano stary system (niech go piekło pochłonie), szanse kobiet zmieniły się w podobnym stopniu, tyle że w przeciwnym kierunku. Można to ująć tak: nawet jeśli okręgi jednomandatowe utrudniają drogę kobiet ku wyborczym sukcesom, to parytet dodany do okręgów wielomandatowych z głosem preferencyjnym jest utrudnieniem bez porównania większym. Po wyborach samorządowych znów najłatwiej byłoby obronić tezę, że parytet to podła męska sztuczka wymyślona by zatrzymać narastającą falę kobiecego zaangażowania w politykę.

PS. Wcześniejsze obawy i prognozy w tej sprawie można przeczytać tu.

Chyba, może, na pewno…

Nie ma przekazów idealnie dokładnych – zwykłem mówić studentom na zajęciach z PR, przygotowując ich na nieuchronne napięcia towarzyszące każdemu kontaktowi z mediami. Oni zawsze coś pokręcą – ujęła to bez ogródek znajoma zajmująca się działalnością artystyczną osób upośledzonych umysłowo, czymś całkowicie apolitycznym i wzbudzającym niejaki respekt. Zawsze to na pewno przesada, lecz moja kolekcja przykładów na rzecz takiej tezy właśnie wzbogaciła się o kolejny,  Bardzo mi miło, że media tak odległe jak wPolityce i TokFM omówiły moją notkę na blogu. Jednak ktoś w redakcji tego ostatniego portalu postanowił trochę podkręcić moje tezy i w tytule znalazło się proste twierdzenie: Flis analizuje wyniki i stawia diagnozę: w drugiej turze Komorowski przegra z Dudą. Po interwencji rzecz zmieniono na bliższe oryginałowi może przegrać. Taki wniosek owszem da się wyciągnąć z mojego stwierdzenia, że wybory nie będą spacerkiem. Niemniej jednak rozczula swoboda w poruszaniu się po skali: zwycięstwo nie jest oczywiste – może przegrać – przegra. W każdym razie tekstowi zapewniono solidną klikalność a mnie oblężenie ze strony wszystkich stacji telewizyjnych i wielu innych mediów. Piszę o tym, bo sam pierwotny tytuł wywołał też reakcje prywatnych znajomych, niepokojących się o stan mojego umysłu. Wszak nie jest moim zwyczajem stawianie twardych tez o przyszłości, raczej skupiam się na rozważaniu alternatyw. Gdyby ktoś z czytelników tego bloga też się tym niepokoił, wyjaśniam źródła nieporozumienia. Zauważenie przesunięcia bazy wyborczej głównych kandydatów nie jest jeszcze prognozą wyborczą. Gdy ktoś mnie pyta, kto wygra wybory, zwykłem odpowiadać: Gdybym wiedział, kto wygra wybory, to bym wyniki obstawiał u bukmacherów, zaś wkoło opowiadał zupełnie na odwrót, by zwiększyć swoje zyski. Ale nie obstawiam i na stale powracające dziennikarskie pytania – kto wygra wybory? – nieodmiennie powtarzam, że wróżbiarstwem się nie zajmuję.