Reakcja części konstytucjonalistów na ordynacyjne referendum wprawia mnie w konsternację. Wygląda na to, że przyjęli oni narrację Ruchu na rzecz JOW, wedle której jednomandatowe okręgi oznaczają brytyjski system FPTP i nic innego. To by wyjaśniało ich wątpliwości, sugerujące jakiś związek referendum i konstytucji. Żeby rozwiać takie wątpliwości, chciałbym przedstawić tu mechanizm ordynacji, która spełnia podstawowe założenia Kukiza (460 okręgów, jeden poseł w każdym z nich, jeden głos, jedna tura), lecz jest całkowicie proporcjonalna. To znaczy proporcjonalna na wejściu (w takim rozumieniu, że kolejność w rankingu poparcia nie ma wpływu na to, która partia dostanie mandat, większego niż teraz) oraz na wyjściu – ma tak małe odchylenia od proporcjonalności, jakie są możliwe przy 460 mandatach. Od razu zastrzegę – NIE JESTEM ZWOLENNIKIEM TAKIEGO ROZWIĄZANIA. Dlaczego – wyjaśnię na przykładach. Najpierw jednak opiszę sam mechanizm. W sumie prosty.
Dzielimy kraj na okręgi w liczbie mandatów. W każdym startuje sobie kto chce. Jeśli jednak jakieś ugrupowanie wystawi kandydatów w więcej niż jednym okręgu, to głosy na nich oddane się sumują. Kiedy już mamy listę wszystkich komitetów, które wystawiły choć jednego kandydata oraz sumę głosów na każdy komitet oddanych, uruchamiamy standardową procedurą z dzieleniem mandatów proporcjonalnie, czyli dzieleniem tych głosów przez kolejne liczby (już obojętne, czy całkowite jak w dH, czy nieparzyste jak w SL). Jeśli jakiś komitet otrzymać ma mandat, to NATYCHMIAST przydzielamy go do konkretnego okręgu. Jeśli to komitet jednego kandydata, to może go dostać tylko on. Jeśli jednak komitet ma kilku kandydatów, to najpierw trzeba sprawdzić, który z nich ma największe poparcie (procent w swoim okręgu). To on dostaje mandat. Z jednym jednakże zastrzeżeniem. Jeśli w danym okręgu jakiś kandydat innego komitetu dostał już mandat, to taki okręg jest pomijany. Mandat przypada następnemu kandydatowi danego komitetu, według kolejności poparcia – z zastrzeżeniem, że jego okręg nie jest już zajęty. Jeśli komitet ma tylko pojedynczego kandydata a jego okręg jest już zajęty, to komitet taki wypada oczywiście z gry. Kiedy zakończymy już taką procedurę, mamy 460 mandatów podzielonych proporcjonalnie pomiędzy wszystkie komitety a w każdym okręgu jednego posła, który będzie go reprezentował. Posła, który zdobył głosy tylko w tym jednym okręgu. Ładnie brzmi? Owszem, ale wygląda już gorzej.
Jak działałby taki system prześledziłem na wyborach sejmikowych. Nie wchodząc już w problem książeczkowego bonusu dla PSL, można je traktować jako przykład zróżnicowania poparcia dla różnych ugrupowań. Podział na okręgi wzięty jest z projektu, o którym napiszę przy innej okazji. Jakoś odpowiada wielkością możliwym okręgom sejmowym. Wziąłem pod lupę trzy z czterech największych województw. Różnią się one liczbą znaczących komitetów oraz niuansami geografii wyborczej – to Małopolska, Mazowsze i Śląsk. Żeby sobie uprościć problem, przyjąłem też 5% próg wyborczy, co eliminuje drobnicę, lecz wcale nie kluczowe problemy. Na początek Małopolska. W tabeli pokazano poparcie dla trzech komitetów w poszczególnych okręgach (w Krakowie generalne dla miasta). Szczegółowe obliczenia pozwolę sobie pominąć – kto chce, może sprawdzić samodzielnie. Zaciemniono te okręgi, w których komitet otrzymał mandat. W zdecydowanej większości przypadków przypadły one kandydatom z największym poparciem w okręgu. Jednak nie we wszystkich. W czterech okręgach proporcjonalny podział odbiera mandat zwycięzcy (wyróżnionemu zielonym tłem). Jeśli zaś na problem popatrzeć z perspektywy rywalizacji wewnątrz partii, to konieczność pomijania okręgów, gdzie inny kandydat dostał już mandat, również prowadzi do zaburzenia zdroworozsądkowych wyobrażeń. Czerwonymi liczbami zaznaczono przypadki, gdy kandydat musiał się obejść ze smakiem, bo gdy przyszła jego kolejka, to mandat w jego okręgu był już w rękach kogoś innego.
W sumie to jednak tylko 5 odstępstw od zwykłego FPTP. Gdyby o mandacie decydowała tylko kolejność w okręgu, PiS miałby 3 mandaty więcej, PSL mniej o 2 a PO mniej o 1. Dodatkowo jeden mandat dla PO byłby w innymi miejscu. PiS miałby samodzielną większość, która z proporcji wcale nie wynika. Przy okazji – gdyby każdy z kandydatów startował indywidualnie, taki system jest całkowicie tożsamy z FPTP. Zwolennicy tego ostatniego powinni więc mu przyklasnąć, jeśli wierzą, że partie w JOW-ach znikną a ludzie będą się kierowali wyłącznie zdaniem o konkretnym kandydacie. Swoją drogą, nie wiem jak sobie z tym problemem poradzą ci prawnicy i politolodzy, którzy dostrzegają jakieś fundamentalne różnice pomiędzy systemem „większościowym” a „proporcjonalnym”.
Jako-tako wygląda to jednak tylko w najbardziej uporządkowanym politycznie województwie (jakim jest Małopolska). Na Mazowszu rzecz jest nie tylko bardziej skomplikowana ze względu na pojawienie się SLD, lecz ze względu na znacznie większe zróżnicowanie tego województwa. Najpierw jednak wyniki – zasady te same:
W skali województwa wybory wygrał PiS. Według proporcji należy mu się 10 z 30 mandatów. Gdyby jednak decydowała sama kolejność, straciłby połowę z tego. W przytłaczającej części okręgów jest bowiem drugi na mecie. W Warszawie przegrywa z PO, w większości powiatów ziemskich z PSL. W FPTP zwycięzcą byłby PSL. Miałby prawie połowę mandatów – 14 – choć i PiS, i PO zdobyły więcej głosów. SLD oczywiście nie ma żadnych szans na mandat w bezpośredniej walce. Jednak w rozważanym systemie jego obecność oznaczać może odebranie mandatu zwycięzcy mającemu całkiem spore poparcie (Śródmieście) lub też zaskakujące rozstrzygnięcie w Legionowie – gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta.
Wreszcie drugie z pary największych województw, gdzie dochodzi jeszcze problem RAŚ.
Tu system FPTP też prowadziłby do jednoznacznego rozstrzygnięcia. PO zdobywając ledwie 27% ogółu głosów, zdobywa samodzielną większość. Ma o połowę więcej mandatów niż PiS, którego wyprzedza o marne 2%, SLD mogłoby tu liczyć na jeden mandat bezdyskusyjny a PSL na dwa. Przy lekko zmienionym układzie sił mogłyby dalej być języczkiem u wagi a obietnica samodzielnych rządów zwycięzcy nie byłaby spełniona.
Natomiast czysto proporcjonalne JOW-y znów prowadziłyby do sporego zamieszania. Już w co czwartym okręgu wynik jakoś by się gryzł ze zdrowym rozsądkiem. Można powiedzieć – przecież nasza obecna ordynacja prowadzi nie do takich cudactw. To jednak słaby argument. W każdym razie, jeśli spojrzeć z drugiej strony, przy stuprocentowej proporcjonalności, wynik w zdecydowanej większości przypadków dalej jest taki jak w FPTP.
Wszystko to piszę, bo w trakcie zeszłotygodniowego Forum Debaty Publicznej u ustępującego prezydenta, rozmawiałem o problemie z kilkoma osobami i obiecałem im opis systemu z JOW, który byłby absolutnie jednoznacznie proporcjonalny. Tu obietnicę tę spełniam. Raz jeszcze – nie dlatego, żebym taki system popierał. Jest on natomiast zobrazowaniem innej zasady, o której w trakcie Forum mówiłem. Proste rozwiązania, takie jak FPTP, nasza obecna ordynacja, czy wreszcie system dziś opisany, generują zazwyczaj bardzo złożone problemy. Ich rozwiązanie wymaga zwykle złożonych regulacji. Te zaś opierają swoją skuteczność na delikatnej równowadze. Dlatego wymagają szczególnej uwagi. Dzisiejsza notka to wstęp do prezentacji takiego właśnie rozwiązania. Czekam na jego opublikowanie w innej formie, wtedy tu też je opiszę szczegółowo. Natomiast na dziś zaprezentowany system będę się też powoływał zawsze, gdy usłyszę wątpliwości co do konstytucyjności referendum. Jak już pisałem, mam z referendum kłopot. Lecz akurat nie ten.
PS. O obietnicy w prawie STV oraz AV pamiętam, lecz jeszcze chwilę musi to poczekać.
To cierpliwie czekamy na spełnienie obietnicy z PS. 🙂