Magdalena Ogórek najwyraźniej okazała się „brzytwą ratunkową” lewicy. Nic nie wskazuje na to, by udało jej się dać swoim promotorom cokolwiek nowego, poza kolejnymi kłopotami. Może przyspieszyć proces rozbioru elektoratu niegdyś potężnego SLD przez pozostałe ugrupowania.
Chętnych na byłych wyborów Sojuszu można znaleźć w każdej partii. Do „światłej” części lewicy, utożsamiającej to określenie z rewolucją obyczajową i niechęcią wobec „zaścianka”, od lat smali cholewki PO. O ubogich, poszkodowanych przez przemiany minionego ćwierćwiecza, nieustająco zabiega PiS. Nie można też pominąć PSL, który atakując PiS z pozycji „z Rosją trzeba robić interesy a nie ją drażnić”, może być atrakcyjny dla tęskniących za PRL. Tych, którzy łączą umiarkowany etatyzm z umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym. Mogę sobie wyobrazić emerytowanego sierżanta SB, którego zadowala własna sytuacja materialna, ale szczerym entuzjastą kapitalizmu to przecież nie jest. Nie cierpi Kaczyńskiego, lecz trzyma też dystans do tych – było nie było – solidaruchów z PO. Dla niego głos na Piechocińskiego i kolegów to całkiem dobre rozwiązanie. Zwłaszcza jeśli porównać to z ewentualnym lewicowym konglomeratem obejmującym Biedronia, Ikonowicza, Celińskiego czy Grodzką.
Te różne grupy wyborców były kiedyś połączone jak części dzbanka wypalonego w ogniu wspólnych rządów. Spajane tymi samymi wrogami i przypływami nadziei w chwilach wyborczych triumfów. Kolejne porażki sprawiały, że dzbanek pękał. W tych wyborach może się do reszty pokruszyć. Trzeba też pamiętać o nieuchronnych zmianach demograficznych. Jedna trzecia z tych, którzy w 1995 roku zapewnili Kwaśniewskiemu symboliczne zwycięstwo nad Wałęsą, już w najbliższych wyborach nie zagłosuje. Jeśli przy obecnej średniej długości życia jest się wyborcą przez 60 lat, to znaczy, że przez 20 lat wykrusza się co trzeci z głosujących, robiąc miejsce kolejnym pokoleniom.
Trajektorię możliwego rozbioru lewicy pokazuje zestawienie wyników samorządowych i sejmowych z cyklu wyborczego 2010/2011 i 2014/2015. Można policzyć, co by się stało, gdyby jesienny wynik sejmowy SLD miał się tak do ostatniego wyniki sejmikowego, jak się miał wynik z 2011 roku do wyniku z 2010. Wygląda to tak:
To przeliczenie z uwzględnieniem „efektu książeczki”. Gdyby wziąć surowy wynik SLD w sejmikach – 8,8% – proporcje dają poparcie już poniżej progu wyborczego. Tak czy inaczej, 5,04% poparcia to w warunkach 2011 roku oznaczało 2 (słownie dwa) mandaty. Polityczny niebyt.
Jakie emocje mogłyby posklejać części potłuczonego dzbanka? Urok Magdaleny Ogórek tego nie zrobi, najwyraźniej ograniczając swoje oddziaływanie do Leszka Millera osobiście. Paradoksalnie, jedyną nadzieję widać w porażce Bronisława Komorowskiego w połączeniu z perspektywą koalicji PiS-KORWIN po wyborach sejmowych. To mogłoby uruchomić zupełnie nieprzewidywane reakcje w PO. Jej ewentualny rozpad byłby początkiem zupełnie nowego rozdziału w polskiej polityce. Być może lewica mogłaby się stać jedną z głównych jego bohaterek. Na dziś to nie tylko hipotetyczny scenariusz o niskim prawdopodobieństwie. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, by ktokolwiek z jakkolwiek rozumianej lewicy chciał do takiego scenariusza przyłożyć rękę.
Poprzednie wybory prezydenckie były ewenementem na tle wcześniejszych – nie doprowadziły do poważnego przetasowania na scenie partyjnej. Czy tym razem też tak się stanie, czy jednak coś się znów gruntownie pozmienia? Nie wiem – wygląda jednak na to, że z naszej „bandy czworga” lewica okazuje się najsłabszym elementem. Ktoś, kto by 15 lat temu przedstawił dzisiejszą sytuację jako proroctwo, zostałby uznany za naprawdę pokręconego. By to sobie uzmysłowić, można rzucić okiem na plik z wynikami sondażu CBOS z maja 2001. Poparcie dla SLD-UP sięgnęło wtedy 46 procent.
PS. W ramach promocji uczelni pozwolę sobie na lokowanie produktu w postaci serwisu przygotowanego przez studentów politologii – Barwy Kampanii. Można tam znaleźć w jednym miejscu zestawienia wydarzeń z udziałem kandydatów, krótkie analizy i linki do ciekawych materiałów. Oby jak najwięcej miejsc, gdzie próbuje się zachowywać dystans do kandydatów, bez wpisywania się w przekaz któregoś z nich.