Archiwum miesiąca: lipiec 2011

Symulacje senackie raz jeszcze

W dzisiejszej GW przytoczone zostały wyniki moich symulacji sprzed kilku miesięcy. Oszczędzając zainteresowanym szukania podaję link i kluczowe fragmenty. W ramach uzupełnienia szczegóły symulacji dla 10 miast, które są wymieniane jako potencjalne miejsca, gdzie wystartować mogą „Obywatele do Senatu”. Czy im się uda, czy nie, rozstrzygać się nie podejmuję, natomiast warto zobaczyć, jak im będzie ciężko:
  

Fragmenty notki z 20.01.2011:
Jeśli ktoś się spodziewa rewolucji, może dalej nie czytać. Dalej jest o tym, co byłoby, gdyby Polacy zagłosowali w tym roku jakoś tak, jak w poprzednim. Wiem, wiem – nie jest to łatwo przełożyć, ale jednak spróbuję. Na pewno nie będzie wyglądać to właśnie tak, jest to jednak najlepsze przybliżenie, jakim dysponujemy. To punkt wyjścia, niezależnie od możliwych zmian.
Można tu wykorzystać dwie podstawy – pierwszą turę wyborów prezydenckich lub wybory do sejmików. Można też je uśrednić. Generalne wyniki dla wszystkich trzech opcji można porównać w tabeli:
 
Jak widać, przy naszej geografii wyborczej, system może być odporny nawet na solidne wahnięcia poparcia. W przypadku PO – nawet na dziesięcioprocentowy spadek. To nie jest dla niego najlepszą rekomendacją. Odchylenia od proporcjonalności są większe od obecnego systemu, choć nie tak bardzo, jak to niektórzy się obawiali. Wyniki dla średniej z obu zeszłorocznych głosowań są identyczne dla tych z roku 2007.

Do dalszych symulacji przechodzi zatem opcja trzecia – średnia z wyników sejmikowych i I tury wyborów prezydenckich. Dla ułatwienia identyfikacji podałem dla każdego okręgu nazwę miasta największego lub jakoś historycznie wyróżnionego. Warszawy, Krakowa, Łodzi i Wrocławia nie dzieliłem, bo to roboty dużo a korzyści znikome. Wszystkie dane dla połączonych okręgów.
W kolejnej tabeli można znaleźć zwycięzców w poszczególnych okręgach (szare tło) oraz dystans, jaki do nich mają pozostałe partie. Sama wysokość poparcia dla zwycięzcy została pominięta, bo tylko zaciemnia obraz. Margines zwycięstwa (angielski swing) ma tu kluczowe znaczenie. Wytłuszczono partię najbardziej zagrażającą zwycięzcy. W zdecydowanej większości jest to drugi z dwóch największych. Sytuacje, gdy na drugiej pozycji jest SLD lub PSL wyróżniono kolorem tła.

Banalne podziały i niebanalne efekty

Zagorzałym politycznym kibicom wiedza jest po nic – wolą wierzyć w swoje stereotypy. To jednak nie powinno zniechęcać do studiowania, jak jest naprawdę. Czasami nawet udaje się z tym przebić do głównego nurtu (np. dziś w Newsweeku). Choć wakacje i zamachy nie sprzyjają, dziś kolejny odcinek polskich wyborów w zbliżeniu.
Zapowiedziałem, że poza obrazem elektoratów PO i PiS, przedstawię podobne wyliczenia dla SLD/LiD i PSL. Wyglądają one tak (6 obszarów historycznych plus zagranica – mapka w linku powyżej; wewnętrzny pierścień to udziały w całym elektoracie partii w 2005, zewnętrzny – 2007):
 
 

Dwie mniejsze partie różnią się tu najmocniej – przede wszystkim dlatego, że SLD jest partią o najbardziej równomiernym poparciu, natomiast PSL – o najbardziej odbiegającym od generalnych udziałów w oddanych głosach.
Pomiędzy 2005 a 2007 rokiem partie tworzące LiD najwięcej straciły w metropoliach. SLD zrozumiało to tak, że nadzieje na dodanie do swojego elektoratu wyborców PD i SdPl zawiodły. Odrzuciło swoich sojuszników oceniając ich surowo – ich wkład był najwyraźniej mniejszy, niż koszty ich pozyskania. Teraz jednak raz za razem próbuje uderzać w tym samym kierunku, tylko mając ich już przeciwko sobie – w obozie PO. Ciekawie będzie śledzić te zmagania – obiecuję podobne zestawienie tuż po oficjalnych wynikach.
PSL w 2007 roku najwyraźniej przyrastało w miastach. Czy było to tylko udane odwołanie się do sierot po POPiS-ie? Czy może „efekt Foltyna”? Nawet jeśli było to pierwsze z tych zjawisk, to teraz niby nie ma do niego powrotu. Może jednak w obliczu zwrotu PO w lewo, wyborcy z prawego skrzydła PO, zainteresowani dalszym trwaniem tej koalicji, nie zaś zamianą jej na układ PO-SLD, wybiorą właśnie Pawlaka? Nic na razie nie wskazuje, by PSL w ogóle taki scenariusz interesował.
Wyniki sejmikowe pokazały powrót pod skrzydła PSL części elektoratu straconego kiedyś na rzecz Leppera, potem zaś przejętego przez PiS. Lecz przecież przytłaczająca większość wyborców PSL nie miała nic przeciwko zagłosowaniu na Kaczyńskiego „model 2010.06”. Czy „model 2011” też będzie dla nich atrakcyjny? Czy PiS znajdzie w każdym powiecie ludzi, którzy będą bardziej przemawiać do takich wyborców niż to robią ludzie ludowców?
Udziały wśród wyborców to jednak nie dokładnie zapis wkładu różnych części kraju w sukces danej partii. Jak pisałem przed dwoma tygodniami, głos warszawiaka jest o połowę mniej znaczący, niż głos mieszkańca Sulejówka. Dlatego, chcąc zrozumieć rzeczywisty udział w wyborze posłów danej partii każdego z obszarów, trzeba to uwzględnić. Efekty znów na wykresach pierścieniowych – jaką część posłów danej partii wybrali w 2007 roku wyborcy z wyróżnionych obszarów. Na pierwszym obrazku PO (zewnętrzny pierścień) i PiS (wewnętrzny). Na drugim odpowiednio LiD i PSL.
   
Widać tu wyraźny wzór – metropolie mają jeszcze mniejsze znaczenie dla ostatecznego efektu, niż to wynika z socjologicznego obrazu elektoratu. W PSL to nawet w ogóle nie mają znaczenia. U wszystkich poza PSL większe znaczenie zyskują natomiast pozostałe miasta na prawach powiatu. Z reguły tworzą one okręg z powiatami ziemskimi, natomiast wyższa niż w otoczeniu frekwencja zapewnia im realnie większy wpływ na podział mandatów. Co jednak przecież nie znaczy, że mają znacznie dominujące. Szczególną rolę można przypisać tylko powiatom rusyfikowanym w PSL – ponad połowa posłów tej partii zawdzięcza swe mandaty właśnie tej, niecałej ćwiartce kraju. Z tym jednym wyjątkiem wypada stwierdzić, że – niezależnie od wszelkich banalnych stereotypów – nasze partie mają charakter ogólnonarodowy, zaś system wyborczy nie jest wcale impulsem, by mogły sądzić inaczej. Impulsem takim mogą być co najwyżej łudzące mapki drukowane w mediach. Jak system odnosi się do tworzenia przez partie swoich „twierdz” – następnym razem.

Konserwatyzm i ostrożność

Trybunał Konstytucyjny wypowiedział się w sprawie Kodeksu Wyborczego. Raz jeszcze potwierdzając generalne zasady stosowane w takich przypadkach przez wszelkiego rodzaju urzędników – konserwatyzm i unikanie kłopotów. Nadchodzące wybory będą zatem tak podobne do poprzednich, jak to tylko możliwe bez nadmiernego utrudniania życia administracji wyborczej. To ostatnie przesądziło zapewne o losie JOW w Senacie – tu zachowanie status quo wymagałoby pewnie jakichś niezwykłych łamańców prawnych.
Wyrok politycznie jest też kompromisem. I PiS, i PO mogą ogłosić swój sukces. PiS zablokował to, co go najbardziej bolało i wywoływało najbardziej uzasadnione obawy. Z pomysłów PO utrącone zostały ten, przy których rozdźwięk pomiędzy szlachetnym oficjalnym uzasadnieniem a domniemanym politycznym geszeftem był największy (zakaz billboardów) oraz ten, którego praktyczne znaczenie jest po deklaracji prezydenta i tak zerowe (dwudniowe wybory). Na osłodę PO dostała głosowanie korespondencyjne i przez pełnomocnika oraz senacką rewolucję – zmiany, których politycznych konsekwencji nie sposób dziś przewidzieć. W sumie nie jest źle. Mój zdrowy rozsądek cierpi tylko przy uzasadnieniu „niekonstytucyjności” dwudniowego głosowania (pisałem o tym przed dwoma miesiącami), lecz daję się przekonać, że tego typu zmiana powinna być poparta przez więcej niż przypadkową większość.  Do kolejnych wyborów 3 lata, jest czas, by rzecz przemyśleć. Wszystko pewnie zależy od tego, na czyją korzyść zadziała frekwencja w tych wyborach – przynajmniej w interpretacji samych zainteresowanych.

Tylko na marginesie – ciekawe dlaczego nikt z dziennikarzy, omawiając sprawę Gibała-PKW nie zwrócił uwagi na fakt, że – wedle doniesień medialnych – poseł Gibała ma nie być przez swoją partię umieszczony na liście wyborczej. Ciekawe jak prawo (w naszej niebanalnej praktyce) odnosić się ma do takich przypadków. Jeśli wydatki posła nie zabiegającego z ramienia swej dotychczasowej partii o reelekcję  wliczają się do jej limitu, to rodzi to jeszcze szersze pole do nadużyć niż wtedy, gdy się nie wliczają. Co się stanie, jeśli według tej interpretacji pewien były poseł PO „zużył” już jej cały limit na swoje kampanie billboardowe? Ciekawe co tu podpowiada konserwatyzm i ostrożność. W końcu billboardów z „podsumowaniem kadencji” naoglądaliśmy się w minionych latach całkiem sporo…

Dzieła zbiorowe w skrócie

„Typowy wyborca PO/PiS to…” – publicyści raz za razem posługują się takimi schematami. Nie raz już pisałem, jak bardzo oderwane od rzeczywistości są zwykle takie skróty myślowe. Mechanizm jest prosty i nie raz już opisany na potrzeby nauki.  „Jeśli PO największe poparcie ma w Warszawie, to typowy wyborca PO to Warszawiak a jeśli PiS największe poparcie ma w Galicji, to typowy wyborca PiS to mieszkaniec tej krainy” – to naprawdę jest błąd logiczny. Oczywiście, jeśli pozostaniemy na poziomie gazetowej mapki ze zwycięzcami na poziomie okręgów, to tak to będzie właśnie wyglądać:
 Jak już wielokrotnie podkreślano, na każdej takiej mapce widać granice zaborowe. Lecz nie tylko – widać także wyspy największych miast. Jeśli przyjąć, że podstawowym „atomem” analizy jest powiat, to ogół powiaty, ze względu na sposób głosowania, dzieli się na 6 obszarów. „Zabory” są tu pewnym uproszczeniem opisu doświadczeń historycznych, w dodatku nie dającym podstaw do wydzielenia wyraźnie wyróżniających się miast-powiatów. Dlatego wolę opisywać te sześć obszarów w taki sposób:

  • powiaty przesiedleńcze – te, w których nie ma żadnych liczących się skupisk potomków ludności, która zamieszkiwała te powiaty w 1900 roku,
  • powiaty germanizowane (co oczywiście nie znaczy „zgermanizowane”) – to, w których w 1900 roku językiem urzędowym był język niemiecki a mieszkają tam dalej potomkowie ówczesnych mieszkańców (taka cecha łączy rzeczywisty Zabór Pruski z autochtonicznymi powiatami Opolszczyzny, Śląskiem Górnym i Cieszyńskim),
  • powiaty rusyfikowane (znów – nie „zrusyfikowane”) – j.w., tylko z rosyjskim (to obejmuje również część Podlasia, która wcale nie była w „Kongresówce”)
  • powiaty galicyjskie,
  • miasta-powiaty – bez względu, w którym z powyższych obszarów leżą,
  • 6 metropolii – wyróżnionych zarówno przez samego Prezesa w wieczór wyborczy 2007, jak w badaniach Tomasza Żukowskiego – o których innym razem (Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław, Poznań, Gdańsk).

Niektóre powiaty łączą gminy o różnych losach (choćby krakowski) – któraś część jednak zawsze przeważa. Na mapie wygląda to tak:

Osobną kategorię stanowią nieuchronnie głosy z zagranicy. Jaki udział miały te części w ogóle oddanych głosów? Czy faktycznie mobilizacja metropolii była kluczowym czynnikiem w 2007 roku? Pozwala to zrozumieć wykres – wewnętrzny pierścień to udziały poszczególnych obszarów w wyborach sejmowych 2005 roku, zewnętrzny – w 2007.
  

Jak widać, sześć wyróżnionych części kraju ma porównywalny wkład w całość ważnych głosów. Jeśli zaś chodzi o zmiany 2005-2007, największe wrażenie robi mobilizacja zagranicy – to trzykrotny skok udziału. Cóż z tego, skoro nie robi to różnicy, bo zagranica to naprawdę margines. Powtórzę raz jeszcze – tych wyborów nie wygrali ci, co wyjechali, lecz ci, którzy za nimi tęsknili.
Co do samej geografii, to owszem, udział głosów metropolii w ogóle głosów wzrósł. Tyle tylko, że jedynie o 0,2%. Większy wzrost był udziałem powiatów przesiedleńczych i germanizowanych. Natomiast spadek udziałów powiatów centralnej i południowo-wschodniej Polski nastąpił, lecz w sumie to nie więcej niż o 3%. Ja tu nie widzę rewolucji, lecz może to tylko moje konserwatywne chciejstwo? W każdym razie, jakby co, do chętnie posłucham, na czym w świetle powyższych danych polega wyjątkowość wielkomiejskiego zrywu. Na mój gust polega na tym, że 6 metropolii jest bliżej medialnych redakcji. Dodatkowo warszawski skok frekwencji z 54 na 72%  wydaje się większy, niż giżycki z 30 na 45%. Jeśli jednak porównać wzrost względny, to ten pierwszy jest wzrostem o jedną trzecią, zaś ten drugi – aż o połowę.
Jak to wygląda w przypadku poszczególnych partii? Na początek PO. Schemat jak poprzedni:
  
Może u niektórych fakt ten wywoła szok poznawczy, lecz udział głosów mieszkańców 6 największych miast był w elektoracie PO niższy niż łączny udział powiatów galicyjskich i rusyfikowanych, uważanych za bastion PiS, wrogi Platformie. Bo to jest mniej niż co czwarty wyborca PO. Udział ten był też niższy w 2007 roku, niż dwa lata wcześniej. W pozostałych miastach-powiatach też się minimalnie, ale obniżył. Mieszkańcy powiatów ziemskich to ponad połowa wyborców PO. Po pierwsze – wyborców jest tam czterokrotnie więcej, niż w 6 metropoliach. Po drugie – różnice w poparciu PO i PiS nie są tak dramatyczne, jakby to wskazywała mapka obrazująca „zwycięzcę w okręgu”. Zaś mobilizacja wyborców PO nastąpiła jak kraj długi i szeroki – nawet jeśli tylko w części przełożyła się na wyprzedzenie PiS.
Daleki od dramatycznych uproszczeń jest też przypadek PiS:
  
Tu spadek udziału metropolii i miast-powiatów jest wyraźny, lecz przecież końcowy poziom to nie jest coś do pominięcia – to jedna trzecia ogółu. W każdym razie metropolitalni wyborcy PiS mają udział tylko minimalnie mniejszy niż powiatowa Galicja. Natomiast największa zmiana w obrębie dwóch partii to skok udziału powiatów rusyfikowanych w elektoracie PiS. W 2005 był on niższy niż potencjał wyborczy tego obszaru. W 2007 roku był już wyraźnie wyższy. To dalej jest jednak jakiś co czwarty wyborca PiS i tyle. Co nie zmienia faktu, że ta grupa – jak pokazuje sejmikowy wynik w Świętokrzyskiem – jest narażona na kontratak PSL.
Generalnie – zwycięstwo w wyborach to dzieło zbiorowe. Obie główne partie mają całkiem wyrównane poparcie jak kraj długi i szeroki. Przypisywanie zwycięstwa tylko wybranym „autorom” więcej mówi o tym, kto próbuje tak robić, niż o rzeczywistości.
Jak to wygląda w pozostałych partiach i jak się to przekłada na mandaty – w kolejnym odcinku.

Po co jechać do Sulejówka?

Gdyby któraś partia, wraz ze swoim elektoratem, była naprawdę zdyscyplinowana, wybory byłyby zagrożone manipulacją. Całkowicie zgodną z prawem, choć przecież nie ze zdrowym rozsądkiem. Rzecz w tym, że mieszkańcy różnych części kraju mają w praktyce różną siłę głosu. Głos oddany w Warszawie jest dwukrotnie słabszy od głosu oddanego w Sulejówku.  Głos oddany w Krakowie – o jedną czwartą słabszy niż w Wieliczce. Podobnie w przypadku Łodzi i Zgierza, Jaktorowa i Żyrardowa, Oławy i Brzegu.
To konsekwencja różnic we frekwencji, w przypadku Warszawy potęgowanych dodatkowo przez głosy z zagranicy. Generalnie okręgi wielkomiejskie mają w wyborach sejmowych frekwencję wyższą (w sejmikowych zaś na odwrót). Do tego dokłada się fakt, że w miastach jest mniej dzieci, zaś mandaty na okręg przydzielane są na podstawie liczby mieszkańców, nie zaś wyborców – czyli jeden mandat przypada w miastach na więcej wyborców. Generalnie – jeśli w jakimś okręgu proporcje głosów ważnych do mandatów są wyższe, to głos każdego z wyborców znaczy mniej. Na mapie wygląda to tak (procent względem średniej siły głosu dla całego kraju):  

Czynnik może nie porażający, lecz w 2007 roku różnica pomiędzy PO a PiS byłaby o 7 mandatów większa, gdyby nie taki mechanizm. W 2011 kilka mandatów może decydować o tym, kto będzie rządził. Zyski/straty z tego tytułu można byłoby pogłębić/zniwelować, gdyby któraś z partii zdecydowała się na akcję względem swojego wielkomiejskiego elektoratu: „Nie głosuj w domu – jedź na wycieczkę!”. Na akcji takiej PiS albo PO mogłoby zdobyć może nawet i 5 mandatów.
Na szczęście akcja miałby znaczący efekt dopiero gdyby odpowiedział na nią co trzeci-czwarty wyborca. Jest też jeden istotny czynnik, dla którego piszę o tym bez obaw, że zostanę oskarżony o podżeganie do oszustwa. Rzecz w tym, że na wycieczce wyborców do Sulejówka dana partia mogłoby zyskać dodatkowy mandat ale tylko „netto” – w praktyce oznaczałoby to, że w okręgu siedleckim zyskuje dwa mandaty, ale w warszawskim – traci jeden. Już sobie wyobrażam, z jakim entuzjazmem warszawscy kandydaci podchodzą do takiej akcji. Pomijając już osłabienie widowiskowego efektu liczby głosów zdobytych przez warszawską „jedynkę”.
Tak, czy inaczej różna waga głosu jest tak jakby niezgodna z konstytucją, czyż nie?
W przypadku małych partii takie pokusy są już całkiem abstrakcyjne, lecz zupełnie realne są różnice w sile głosu wynikające z podziału na okręgi. Jeśli przyjąć za jednostkę województwo, to relacje pomiędzy liczbą głosów oddanych na PSL a liczbą zdobytych przez tą partię mandatów wyglądały tak:
  
  Jakiś związek niewątpliwie jest, lecz takie same 100 tysięcy głosów daje 3 mandaty w Łódzkiem (3 okręgi), 2 w Małopolsce (4 okręgi) lecz żadnego mandatu na Śląsku (6 okręgów). Na Opolszczyźnie do zdobycia mandaty wystarczyło ciut ponad 24 tys. głosów. W Warszawie PSL zdobywa prawie 27 tys. i do mandatu brakuje mu jeszcze drugie tyle (z powodów podanych powyżej).
Gdyby 31 mandatów, które zdobył PSL, podzielić pomiędzy województwa tak, jak to się robi przy wyborze europosłów, to rozdysponowane byłoby one tak (na czerwono stan obecny):
  
Zatem co piąty z mandatów PSL, teoretycznie został wypracowany w województwach, gdzie nikt z tej partii nie został posłem. Co czwarty wyborca PSL mógłby spokojnie zagłosować na inną listę, bo jego głos nie miał żadnego wpływu na wynik wyborów. Chyba, że pojedzie do najbliższego „Sulejówka”.
Głosowanie ze świadomością, że mój głos do czegoś się przydaje niezależnie od tego, gdzie go oddaję, jest w mej opinii elementarnym wymogiem względem systemu wyborczego. Nie jest go jednak łatwo spełnić – dziś jest tu na pewno całkiem sporo pokus i złudzeń.

Jak zostać moralnym autorytetem

Odpowiedź na tytułowe pytanie dość zaskakująco wiąże się z pytaniem, czy Platformie opłaca się nowa ordynacja senacka. Odpowiedź na tak postawione pytanie, co uzgodniliśmy z red. Dorotą Kołakowską (tu), nie mieści się w ramach gazetowej notki. Na blogu zaś to i owszem.
O problemie najlepiej opowiedzieć na przykładzie. Jak powszechnie wiadomo, w poprzednim senacie zasiadł tylko jeden kandydat nie wystawiony przez ogólnopolskie partie – Włodzimierz Cimoszewicz. To osiągnięcie niewątpliwie wzmocniło jego pozycję. Czy nowy system zwiększy liczbę takich przypadków? Czy tacy kandydaci to największe zagrożenie dla senatorów PO?
Odpowiedź wymaga przypomnienia, nie w starym systemie (zwanym głosowaniem blokowym) wyborca miał tyle głosów, ile mandatów jest do obsadzenia w okręgu. Tyle tylko, że nie musiał ich wykorzystywać i mógł je swobodnie dzielić pomiędzy kandydatów różnych partii. Jak to wyglądało w praktyce można pokazać na przykładzie właśnie okręgu białostockiego. W okręgu tym do zdobycia były 3 mandaty senatorskie. Składa się on z aż 17 powiatów i miast, co daje okazję, by posłużyć się analizą regresji, przyjmując jako jednostkę obserwacji wyniki w jednym powiecie. Nie mącąc zbytnio szczegółami obliczeń, można na tej podstawie podjąć próbę oszacowanie, co zrobili ze swoimi głosami wyborcy poszczególnych partii. Zacznijmy od PiS – co się stało z 300 możliwymi wskazaniami, którymi dysponowało modelowych 100 sejmowych wyborców tej partii pokazuje wykres.
  
Generalnie 2/3 wyborców PiS zagłosowało na kandydatów tej partii, jednak co piąty głos został odpuszczony (najpewniej z braku świadomości, że można ich oddać więcej niż w innych wyborach). Jednak może nawet 40% wyborców podzieliła swoje głosy, wskazując choć jednym z nich kandydata PSL, LPR, Samoobrony bądź UPR (to ci „inni”). Na skutek  odpuszczenia i dzielenia głosów, nawet najlepszy z kandydatów PiS zdobywa mniejszy procent poparcia, niż ma partia w wyborach sejmowych (32% wobec prawie 39%). Nie jest to wyjątek – to reguła widoczna w całym kraju.
Co można z tym zrobić – odpowiedź pokazują identyczny wykres dla PO:
 
Platforma, zapobiegając rozproszeniu głosów, wystawiła tylko dwójkę swoich kandydatów. Procent wskazań jej najlepszej kandydatki w stosunku do głosów sejmowych jest wyraźnie wyższy, niż w przypadku PiS (to znów jest reguła w skali kraju, gdy partia wystawi mniej kandydatów). Cóż jednak mają począć wyborcy tej partii, świadomi swych możliwości, gdy na liście nie ma więcej jej kandydatów. 10% z nich odpuszcza (procent odpuszczonych jest wyższy, niż w PiS). Jednak reszta szuka kogoś, kogo mogłaby wskazać. I kogo znajdują? Jedynego w tym okręgu kandydata bez szyldu partyjnego. Podobnie jak w przypadku PiS część dzieli swe głosy oddając je na kandydatów innych partii. Jednak to Cimoszewicz jest głównym beneficjentem ograniczenia przez PO liczby kandydatów – ograniczenia jak najbardziej racjonalnego z punktu widzenia tej partii. Nie muszę chyba dodawać, że LiD i PSL też nie wstawiły kompletu kandydatów – każda z tych partii zadowoliła się tylko jednym z nich. Jeśli przyjąć szansę na pozyskanie „nadwyżkowych” głosów sejmowych wyborców tych trzech partii w proporcji LiD=1, PSL=0,75 i PO=0,5 to wynik Cimoszewicza na poziomie powiatów jest w prawie 90% wyjaśniany przez sejmowe poparcie dla tych trzech partii (na osi x tak obliczona „wyborcza baza”, na osi y wynik kandydata):
 
Większe poparcie niż takie oczekiwania uzyskuje Cimoszewicz w powiatach południowo-wschodniej części województwa, niższe – w okolicach Łomży, gdzie wyborcy PO i PSL są najwyraźniej bardziej prawicowi. Generalnie jednak takie wyliczenie różni się od ostatecznego wyniku o jakiś jeden procent. Cimoszewicz nikomu nie odebrał głosów – wygrał dzięki luce, którą stworzyły strategie PO, LiD i PSL. Pokonując kandydatów każdej z tych partii a przy okazji wypychając z podium jednego z kandydatów PiS. PO nic z tym zrobić nie może – gdyby wystawiła komplet kandydatów, efekt byłby najpewniej tylko taki, że trzeci mandat przypadłby PiS.
Jeśli zatem chce się zostać moralnym autorytetem, to trzeba bardzo uważnie wybierać okręg. Nie zrobił tego Marek Jurek – okręg piotrkowski był dwumandatowy (mniejsze rozproszenie głosów), dodatkowo to jeden z dwóch okręgów w skali kraju, gdzie wszystkie cztery partie wystawiły komplet kandydatów. Tam moralnym autorytetem się nie zostaje.
Co to jednak ma wspólnego z dylematem PO? Ano to, że w starym systemie kandydaci niezależni mają bez porównania łatwiej (co przecież nie znaczy, że ich szanse są znaczące). W walce na pierwsze wskazania, która toczy się w JOW, będzie im trudniej. Tym niemniej, PO złapała się w sidła własnych argumentów – jak się w kółko powtarza, bez żadnych dowodów, że w JOW głosuje się na osoby, nie na partie, to się nie trzeba dziwić, że ktoś w to uwierzył. Uwierzył i chce startować – to zaś jest już zagrożeniem dla  kandydatów PO. Nie ze względu na możliwość zwycięstwa niezależnych, lecz rozproszenia głosów i tym samym oddania pola kandydatom innych partii. Matematyka przemawiałaby więc za JOW, jednak psychologia – wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że nowy system jest nieoswojony i tylko z tego powodu budzić musi obawy. Jednak najśmieszniej będzie, jeśli rozbudzone przez zmianę nadzieje nie znikną wraz z powrotem do starego systemu, trafiając tylko na lepsze dla nich okoliczności. Byłaby to najsurowsza kara za próby partykularnego manipulowania prawem wyborczym.